wtorek, 30 czerwca 2015


OCEAN




Hamilton leży w interiorze północnej wyspy, półtora godziny na południe od Auckland.  Nikomu w mieście nie przeszkadza fakt, że miasto nie leży nad oceanem. Jest przecież Rzeka oraz jezioro o dźwięcznej nazwie. Poza tym do obu wybrzeży jest w miarę blisko: na wschód podróż zajmuje 40 minut, na zachód - półtorej. Popołudniowy wypad na plażę zajmie mniej czasu, niż powrót z pracy w zakorkowanym Auckland/Wrocławiu.

Celem naszej niedzielnej wycieczki jest Raglan, niewielkie miasteczko położone nad zatoką głęboko wrzynającą się w głąb lądu.

Raglan to mekka surferów. Fale są duże, niezwykle długie i  można utrzymać się na nich nawet kilkadziesiąt sekund, bo tyle czasu mija od uformowania do przełamania. Inna ciekawostka jest taka, że fale przełamują się w kierunku od lewej do prawej. Dlaczego ciekawostka? Nie wiem, ale często się o tym wspomina. 

Powitanie z oceanem nastąpi w wyjątkowym miejscu. Jest nim punkt widokowy, do którego dojeżdżamy wąską, równą asfaltówką. Miejsce urokliwe: krótko przycięta trawka, ławy ze stołami, kamień z nazwiskiem fundatora. 
Przede wszystkim zaś ocean. 
The ocean. 
Widok jest wspaniały.Świeci słońce, jesteśmy na wysokim klifie, więc zakres widoku obejmuje łuk o promieniu kilku kilometrów. Po lewej klif łagodnie przechodzi w zbocze wygasłego wulkanu, którego szczyt kryje się w chmurach. Po prawej w oddali na pięknej, pofalowanej łące pasą się najszczęśliwsze na świecie krowy. Nie znają obór, pasą się przez cały rok i jaki mają widok! Zważywszy na okoliczności przyrody, trochę im zazdroszczę. 


Jedziemy na plażę. Duży, wygodny parking obok budynku ratowników świadczy o tym, że w sezonie bywa tu sporo ludzi. Gładki jak stół piasek w kolorze ciemnego grafitu to świadectwo aktywności wulkanicznej. Rozległa, bardzo szeroka plaża to z kolei świadectwo dużych pływów (2,5-4 metrów). Akurat zaczyna się przypływ, bo malutkie, niepozorne falki długo ciągną się w stronę brzegu, próbując dopaść stópek Ignacego. Dopadłyby, gdyby nie mama.

Kilku surferów dzielnie walczy z siłami natury, także z deszczem, który niespodziewanie pojawia się i po chwili znika. 




Plaża jest naprawdę piękna, jednak chłód i głód nie idą w parze z doznaniami estetycznymi, więc pora coś zjeść: wracamy do Raglan. 





Spodziewałem się raczej kurortu; może nie takiego bałtyckiego, może nie kolorowych artefaktów, tych nadymanych gazem lżejszym od powietrza, i tych, których obowiązuje grawitacja,  może nie zarośniętych klat dreptających chodnikiem w tych samych jak co roku od dwudziestu lat wyblakłych gaciach okrytych w części gumkowej zwałem tłuszczu, może nie wielkich parasoli na betonowych podstawach, pokrywających cieniem młodzieńców o zapachu potu i tanich dezodorantów, może nie kuchennych aromatów ulicznych o odcieniu spalonego tłuszczu, przypominających smażone racuchy z dzieciństwa, może nie skocznej muzyki w rytmie i duchu miejsca i czasu, ale przynajmniej promenadę ze stylowymi latarniami, scenę jakąś w parku dla artystów wędrownych, starą kotwicę na skrawku zieleni pod urzędem gminy, latarnię morską do zwiedzenia w deszczowy dzień. Nic z tych rzeczy. 

Miasteczko zaiste niewielkie, choć rozbudowujące się, sądząc po nowo powstających osiedlach. Jest funkcjonalnie, schludnie i estetycznie. Jak zwykle zresztą. Jest główna ulica handlowa z kilkoma kawiarniami i restauracjami, księgarnią, skromnym sklepem z pamiątkami, bankiem, są też galerie - wszystko pod zadaszonym chodnikiem. Na obrzeżach niewielkie centrum handlowe, wokół centrum skromne, drewniane domy, dalej, nowe, niewielkie osiedla domków z cegły . Nie ma śmieci, głośnej muzyki, karków za kierownicą, pozerów na głośnych motorach. 


Kierujemy się do przystani rybackiej, tam serwują popularne fish'n'chips,  czyli frytki z rybą w cieście. Długo na to czekałem: chwila doniosła, doniosłością nie ustępująca zaślubinom z oceanem. Wytęsknione, wyostrzone przez upływ czasu, stały się jednym z symboli utraconej Australii. I oto są na stole, zawinięte w papier, gorące, czekają na spotkanie z kwasami żołądkowymi. 

Niestety frytki okazują się być wedges, czyli ćwiartkami niezbyt dobrych ziemniaków, za czym nie przepadam, zaś ryba nie smakuje jak nigdy. Czar prysł, ale plan wykonany.


Rekompensatą będzie przytulna, domowa kawiarenka przy głównej ulicy. Kawa jest doskonała, mocna, o właściwej temperaturze, a uzupełnieniem ciasta cytrynowe i czekoladowe. Niezbyt świeże, ale smaczne.  

W drodze powrotnej pozwalam sobie na więcej za kierownicą i sprawdzam możliwości subaru na krętej, górskiej drodze. Nie muszę martwić się o paliwo. Auto trzyma się świetnie, jedzie się znakomicie. No i ten automat...




          











         
   
           Tylko czekać. Wydaje się oczywiste. Czekać. Każdy to potrafi, bo każdy na coś czeka. Na przelew, tramwaj, przesyłkę, na znajomego, na ogłoszenie wyroku, na zielone światło, na śmierć. Ja czekałem na wizę do Nowej Zelandii. 
           Pisali, że do dwóch tygodni. Po tygodniu odesłali wyniki badań medycznych do NZ, i że potrwa to do trzech tygodni. Pojawił się strach, bo w związku z niedawno wykrytymi kamieniami w nerce wyniki nie były dobre. Może znów odeślą na badania do Krakowa? Może każą usunąć te cholerne kamienie?
           Było jeszcze coś: Do Australii pojechałem w 2002 roku na trzymiesięczną wizę turystyczną bez możliwości przedłużenia, a byłem tam prawie cztery lata. Legalnie. Sprawą zajął się niejaki Jewgienij, Ukrainiec - specjalista od ciężkich przypadków wizowych i znajdywania dziur w prawie imigracyjnym. Nie miałem wówczas wyjścia, jak tylko zgodzić się na jego pomoc, czym absolutnie się nie szczycę.
Obawiałem się, czy wątek australijski nie wpłynie na decyzję urzędników, co - oprócz wyników badań -  dodatkowo mnie stresowało. 
          Po trzecim tygodniu czekania pojawił się poważny kryzys: miałem serdecznie dosyć NZ, tego czekania na łaskę jakiegoś tam urzędnika. Byłem już zmęczony; po raz pierwszy poczułem, że zaryzykowaliśmy trwałość naszej rodziny. Oświadczyłem Lilce na skypie, że nie zależy mi na tej całej Nowej Zelandii.
"Ale jak to, przecież oboje o tym marzyliśmy!"
"To ty marzyłaś, ja sugerowałem Europę".  Głównie Niemcy, nawet Danię, czy Irlandię. 
Raz, że bliżej do rodziny na wypadek jakiś chorób czy innych tzw. losowych zdarzeń, a dwa - na terenie UE mamy opiekę socjalną na dzieci. W NZ nie będziemy mieli nic.
          Ostatecznie ustaliliśmy, że jeśli nie będzie decyzji w tym tygodniu, zrezygnujemy i wyjedziemy do Wielkiej Brytanii. 
          Następnego dnia dostałem maila od depertamentu imigracji. Your visa application has been approved. 


         








niedziela, 28 czerwca 2015



            W styczniu pojechaliśmy do Krakowa na obowiązkowe badania medyczne. Być może ktoś z nas ma HIV-a, albo gruźlicę, albo nie daj boże kiłę/rzeżączkę, a takich nie chcą w NZ. Trzeba jechać do specjalistycznej, akredytowanej przychodni. Jedna jest w Krakowie, druga w Warszawie. Padło na Kraków. 
          To była wymagająca wyprawa. Najpierw nie mogłem wypłacić pieniędzy z bankomatu, niezbędnych do opłacenia badań (430 zł na osobę), potem Ignacy spadł w gabinecie z krzesła i rozkwasił nos, barwiąc białe kafelki podłogi. Potem, pchając pożyczoną spacerówkę z opuchniętym jak po walce w ringu Ignacym i ciągnąc za sobą wykończonego Adasia, jak szalony biegałem po centrum, załatwiając pozostałe badania tak, by zdążyć na powrotny autobus. I znowu; gdyby nie przyjaciele z Krakowa, nie dałbym rady. 
          Mając to za sobą, byłem znacznie spokojniejszy. Przecież wystarczyło już tylko wypełnić aplikacje wizowe... 
          Z błędu wyprowadził mnie nasz prawnik. Okazało się, że powinienem udowodnić, dogłębnie udowodnić, że moje małżeństwo jest szczere i autentyczne. Dowodami miały być akty notarialne, umowy rachunku bankowego, lokaty terminowej, korespondencja, oświadczenia ze żłobka, przedszkola i szkoły, opinie (character references), korespondencja mailowa, fotografie, historia połączeń na skypie. Dokumenty mają być przetłumaczone przysięgle. 
          Pod koniec marca byłem gotowy do wysłania aplikacji. Jeszcze tylko zeskanować, wysłać do prawnika w celu ostatecznej weryfikacji, sprawdzić, czy nie ma błędów,  ponownie sprawdzić (był jeden...),  skombinować kasę na opłaty wizowe, wysłać. I czekać.




GEODECI

Po południu dzwoni Lila (na skypa) i zaprasza nas na piątkowe piwko w jej pracy. Mam też poznać jej szefów: Tonego i Murraya, a także innych współpracowników. Wszyscy w biurze regularnie śledzili historię Polaków, więc nasze przybycie to mini-wydarzenie. 
W rozległym pomieszczeniu kończy pracę kilkanaście osób, wszyscy serdecznie się witają i z zaciekawieniem przyglądają. Na początku czuję się trochę nieswojo, ale serdeczność ludzi przełamuje lody. 

Szczególnie Murray mocno się zaangażował i chyba najbardziej przeżywał bohaterstwo i męczeńskie poświęcenie Lili, która tak bardzo chciała do ich kraju, że zostawiła na jakiś czas rodzinę. Ma do niej niewątpliwie słabość; zresztą kto nie ma...
Dużo Jej pomógł: zaopatrzył w samochód, zdecydował o wyborze domu, wsparł finansowo, gdy było trzeba. 
Inni również pomogli: koledzy z pracy podarowali meble oraz niezbędny do życia sprzęty, Tony załatwił rowery: Adasiowi po swoim synu, a mnie służbowy. Służbowy rower.... Na dodatek z sakwami. Służbowymi. 

Szefowie są mocno wyluzowani. Nie ścigają pracowników (i tak się wyrobią z robotą, więc po co...), nie zamykają się w osobnym pomieszczeniu. Lilia twierdzi, że traktuje ich jak kolegów z biurka obok. Są zamożni, a przynajmniej bezpieczni finansowo, nie szarpią się. Stać ich na domy letniskowe, łodzie motorowe, awionetkę, podróże do bogatej części Europy.
Zwracam uwagę na zachowanie Lili; jest uśmiechnięta, żartuje, nawet pozy i gesty są inne, radosne. Muszę przyznać: jest czarująca.

Murray jest wielbicielem dobrego piwa, a także członkiem klubu piwoszów i narciarskiego, ma na koncie maraton.
Faktycznie, piwo, którym częstuje, jest niezłe: mocno chmielowe albo mocno goryczkowe. Piwko za piwkiem (butelki 0,33 l.), rozmowa się toczy, ale czas do domu. Zamykamy biuro, żegnamy się, wsiadamy do aut. Ile było tych piwek? Po trzy?


SPRZĄTANIE

W sobotę, jak to w sobotę, sprzątamy. Zaczynam od zagrabienia liści. Nie mam grabi, więc poznaję Martina,  sąsiada z domu naprzeciw, Holendra z pochodzenia. Wchodzę na jego posesję i wymiękam. Backyard (ogródek za domem) to totalna graciarnia. Jest tam niemal wszystko, co wytrawny zbieracz powinien mieć: stare blachy, okna, beczki, rozklekotane auto, stare płyty gipsowe, złom, rury, dechy, szkło, zepsute taczki, wielka plastikowa czarna boja, rozwalone kosiarki, banery reklamowe, zapadająca się szklarnia, słowem wszystko, co niezbędne do przetrwania w ekstremalnych, nowozelandzkich warunkach. 
Są też grabie. 

Wchodzę w rolę przedstawiciela klasy średniej i z pomocą Adasia oraz Ignacego zagarniam przed domem  liście. Tak, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, że tu porządni ludzie mieszkają, nie jacyś syfiarze ze wschodu.  
Na koszenie trawki przyjdzie czas. 

RODZINĄ DO MIASTA

W sobotnie południe wybieramy się na shopping, czyli rekonesans okolicznych lumpeksów. Szału nie ma, klimaty jak w Polsce, ten sam lumpeksowy zapach. I tak jak w Polsce mały wybór męskich ciuchów. Choć Lila nie narzeka.
Ostatecznie coś tam znajduję. 



Kolejny punkt programu to  jezioro o wdzięcznej nazwie Lake Rotoroa. Powierzchnia 54 km kw. umożliwia żeglowanie. Parkujemy auto i idziemy na spacer: mijamy klub żeglarski i kajakowy, po czym wkraczamy na wygodną, drewniana kładkę okalającą zbiornik. Mijamy wielu spacerowiczów i biegaczy. Przyglądamy się pięknym domkom, domom i rezydencjom rozsianym wzdłuż brzegu - bliskość wody zawsze i wszędzie dodaje splendoru. Po około kilometrze docieramy do celu, którym okazuje się ogromny plac zabaw dla dzieci, malowniczo położony po wschodniej stronie jeziora.

Instalacje robią spore wrażenie. Park podzielony jest na sekcje dostosowane do dzieci w zależności od wieku. Jest tu mnóstwo ciekawych urządzeń: począwszy od ogromnej zjeżdżalni, wielkiej budowli z zakamarkami i piętrami, karuzeli, huśtawek, skończywszy na instalacjach wodnych w postaci mini-koła młyńskiego, zastawek, urządzeń pompujących wodę, jest nawet rodzaj świdra do "wydobywania" wody. Adaś natychmiast znika w tłumie dzieci, Ignacy na swoim placu oswaja drabinki i tajemne przejścia.

Na terenie obiektu jest też kawiarnia - restauracja z pięknym widokiem na zachodzące słońce. Zamawiamy po kawce, a dzieciom po muffince. 

W drodze do domu zahaczamy o lokalną biedronkę, właściwie wczesną biedronkę lub, jak kto woli, Aldi z czasów późnego Kwacha. Ponury sklep wielkopowierzchniowy z niedbale ułożonymi produktami w kartonach przyciąga przedstawicieli chyba wszystkich obecnych tu nacji; najwięcej, oprócz Maorysów, imigrantów z Indochin.

Jedzenie wydaje się być droższe. Oczywiście ciągle mam nawyk przeliczania na złotówki. Zauważam większą różnorodność produktów, są pasty warzywne, hummusy o wielu smakach, pesto w kilku odmianach, słowem: jest alternatywa dla żółtego sera. Są parówki sojowe i inne sojowe wersje wędlin. 
Jest też mango, mój faworyt do tytułu wśród owoców. To nic, że z Meksyku przypłynął w kontenerze, ale jest.

Ogólnie jedzenie na tym etapie pobytu jest niezłe. Jeśli w Polsce chcę alternatywy dla żółtego sera, muszę przynajmniej dwa razy się zastanowić; tutaj natomiast nie ma z tym problemu. 
Spory wybór sezonowych warzyw i owoców, smaczne, prawie świeże, bo z przeceny ryby, wybór kasz i, co najważniejsze, jest dobra oliwa i ocet balsamiczny. Pewnie jest więcej ciekawych rzeczy, ale te odkryję później.

Piwa... hmmm, nie znam terenu. Ale, oprócz korpo-sikaczy, są też dobre piwa niszowe, tyle że nie są tanie.
Wina to ich mocna strona. W przystępnej cenie, już od 10 dolków, można znaleźć naprawdę świetne. Oczywiście króluje tu lekki pinot noir, głównie z najsłynniejszego regionu winiarskiego Marlborough oraz Otago , zaś wśród białych rządzi chardonnay z regionu Gisborne oraz Canterbury; jest  savinion blanc, trafia się także riesling z suchego i chłodnego regionu Wairarapa; nie zabraknie porządnego merlota.
Dzięki, Wikipedio.

Dziś u sąsiadów zza płota impreza
(zostaliśmy oczywiście uprzedzeni),
która ma miejsce w garażu. Lokalna załoga, czyli afro-maori, czarna muzyka, dobra muzyka (no i, co za tym idzie, pewnie porządni ludzie). Hałas nam nie przeszkadza, okna sypialni są po drugiej stronie domu. 
Powstaje pierwsza zależność: Pewnego razu my też zrobimy imprezkę.  









sobota, 27 czerwca 2015



MINĄŁ TYDZIEŃ


Czuję się spokojny, czyli szczęśliwy i, póki co, nic i nikt nie jest w stanie tego zmienić.

To nic, że marznę jak diabli i pewnie przez to kamień w nerce się odzywa, że nic jeszcze nie wiem o naszej Arkadii, nikogo prawie nie znam, siedzę w domu jak mysz pod miotłą i nawet nie wiem, którędy do centrum, że nadal nie wiem, czy plastikowe butelki się zgniata,  że nierozpakowane graty ciągle walają się w pokoju-graciarni, że nie widziałem jeszcze Rzeki, że nie mam komórki, choć jest mi z tym dobrze, że obawiam się, co pomyślą sąsiedzi zza płota, jak usłyszą dziwny język.

Nadal z przyjemnością zajmuję się dziećmi, gotuję obiadki, z niecierpliwością jak nigdy czekamy na powrót Lili z pracy (także w tym momencie, już dawno powinna być!), ogarniam domowy bałagan, napełniam i opróżniam zmywarkę, otwieram drzwi elektrykowi i gaz... yyy... gazmenowi? gazikowi? gazeciarzowi?, rozpalam w kominku.

Przede wszystkim w każdej wolnej chwili piszę tego bloga, co daje mi zaskakująco dużo frajdy. Oby starczyło zapału, bo będzie się działo i będzie o czym pisać, i że będzie już tylko lepiej. Jesteśmy skazani na lepiej. Wyrok: Lepiej. Oczywiście do momentu, gdy:

1)  lepiej być nie może,

2)  mogło być trochę lepiej lub

3). mogło być znacznie gorzej.           


Zajmując się samotnie dziećmi, stawałem się często obiektem podziwu. Nie ukrywam, że dawało mi to sporo satysfakcji. Zawsze jednak zastanawiała mnie jedna rzecz: Jeśli mężczyzna samotnie wychowuje dzieci, wzbudza szczery zachwyt, tak zwany Szacun i jest traktowany jak bohater. Jeśli natomiast robi to kobieta...No cóż, łaski nikomu nie robi, to w końcu jej obowiązek, jest kobietą, tą od dzieci i garów.  Na bezpłatnym dyżurze 24 godziny na dobę, 365 dni w roku, bez prawa do chorobowego i urlopu. Coś tu jest nie tak. Zaraz, jak się to fachowo określa? Społeczne role płci? Gender?Jakoś tak.
Rozmowa z szefem o lepsze warunki płacowe
Sposób, w jaki Lila poradziła sobie w NZ, był imponujący. Już po miesiącu pracowała w zawodzie, a po dwóch legalnie, otrzymawszy wcześniej wizę. Oczarowała swoich szefów tak skutecznie, że już po dwóch miesiącach dostała najlepszy na świecie samochód, tj. służbowy (do pełnej dyspozycji, także w weekendy, z kartą na paliwo), a tuż przed naszym przyjazdem wielkodusznie zgodziła się na solidną podwyżkę.

Stworzyła grono przyjaciół, doskonale rozpoznała teren, znalazła świetny dom, wyposażyła go drewnianymi meblami, które otrzymała w prezencie od dobrych ludzi, ubezpieczyła całą rodzinę. Słowem: otworzyła nam życie. Ja zamknąłem je w Polsce.

Od momentu otrzymania przez Nią wizy sprawy w Polsce nabrały tempa. Wreszcie mogłem aplikować. Był przełom stycznia i lutego. 17-go Ignacy kończył 2 lata, do tego dnia miał możliwość darmowego przelotu. Naiwnie wierzyłem, że zdążymy... Myślałem, że wystarczy wypełnić formularze wizowe i wysłać. Grubo się myliłem. 



RZEKA


Przyszedł czas ruszyć tyłki w stronę centrum. Celem jest dobrze na mapie wyglądający, długi park. Z mapą, Adasiem i Ignacym w wózku, idziemy, pchając. Oprócz nas żadnych pieszych, tylko my. Wcześni emigranci.... Biedaki, bez komórki, pracy, jeszcze bez rowerów (teraz już mamy dwa – Lila oczywiście...), z mapą w dłoni. Podobno gdyby przyszło spytać mieszkańca, jak dokądś dojść, nie wiedzieliby. Jak dojechać - owszem. 

Park okazuje się wąwozem, ciekawym nawet, mijamy początek ścieżki spacerowej wzdłuż dna wąwozu. Jednak napieramy dalej; mam za to pomysł na następny spacer. 
Cel: Rzeka. 

Mam problem: w Polsce piesi mają więcej praw. Tutaj, żeby przejść dwupasmówkę, z wózkiem jeszcze, trzeba powalczyć 
i nauczyć, bo zebry to rzadkość. Należy przebiec, ale dzięki światłom są dziury w ruchu. Wszyscy trzymają się nakazów prędkości, NAWET motocykliści. Kary są tu podobno surowe 
i nie ma litości. 
Podoba mi się to.

Pogoda zmienna, raz słońce, raz kapuśniak. Mijamy stadion, jesteśmy w centrum. Proste, funkcjonalne, z zadaszeniem dla pieszych, przestrzenne. Praktycznie i estetycznie, sporo zielonych przestrzeni. Wszystkie ulice są szerokie. Podoba mi się to. Mijamy ścisłe centrum; odnajduję nutę Australii, także jeśli chodzi o skromną, funkcjonalną architekturę. 
Lubię to. 

Do Rzeki schodzimy bardzo ostro w dół: muszę mocno trzymać wózek. Wkraczamy na ścieżkę spacerową. Niestety nie dla nartorolek... Mam cię Nowa Zelandio, minus:)
Rzeka wielkości Odry. Czystsza woda. Idziemy wzdłuż, raz w słońcu, raz w deszczyku. 
Wszystko wygląda naprawdę świetnie, a widoki sycą oczy: mijamy mini-ogrody, wąskie pasy trawy, zagajniczki, a na nich czasem ławki, czasem piknikowe ławy i stoły; biegają ludzie, większość nas pozdrawia. Na drugim brzegu okazałe rezydencje. Bystry nurt Rzeki z pewnością budzi respekt. Płynie okazale, widać, że ma moc. Zastanawiam się, czy po deszczach  mocno wzbiera. 
Przechodzimy pod dwoma mostami; pierwszy bardzo wyskoki, wygląda jak akwedukt. Drugi kształtem przypomina Grunwaldzki, tyle że biały. 

Odchodzimy od Rzeki i kierujemy się do domu. Po drodze gubię mapę, musimy wrócić jakieś 500 metrów. Oczywiście mapa leżała, bo kto tam chodzi...


Do Rzeki
Klify


Deszczyk-dreszczyk

...i po deszczyku


czwartek, 25 czerwca 2015



A propos determinacji: było jeszcze coś. Właściwie ktoś: prawnik z NZ , który pogonił nas do działania, a Lilę wygonił z Polski. To on wpadł na pomysł, żeby wyjechała wcześniej i znalazła ofertę pracy na miejscu. W sumie facet miał do nas szczęście; wypełniliśmy wstępną  ankietę online, parę dni później zadzwonił. Ok, człowieku z kosmosu, nie znamy Cię, nie wiemy, jakie masz intencje; oskubiesz nas – Twój zysk, niech Ci służy, ale masz nas. Jesteś pierwszą osobą oferującą pomoc, więc i ostatnią. Okazał się być fair.
Zrobiliśmy pierwszy przelew, potem drugi, trzeci i nie było już wyjścia: poszły pieniądze – zapadła decyzja. Najlepszy sposób: zapłacić za coś z góry i skazać się na działanie.
Tak oto, dnia 12 listopada 2014 roku, o czwartej rano na pekaesie we Wrocławiu, pożegnałem Lilę. Sądziłem, że zobaczymy się za dwa, góra trzy miesiące. Jakże się myliłem...
Zostałem z chłopcami. Spadły na mnie obowiązki, które wcześniej taktycznie odsuwałem od siebie. Wiadomo: facet. Ciężko pracuje, w domu musi odpocząć: zjeść gotowy obiad, przejrzeć newsy na necie, pomarudzić, strzelić drzemkę, focha, znowu newsy.
Ok, byłem odpowiedzialny za techniczną i estetyczną stronę naszego życia: naprawiałem, rąbałem i nosiłem drewno, sprzątałem, robiłem zakupy.
Inna jednak sprawa, gdy nagle nie ma już podziału obowiązków: jesteś sam i jeśli nie ty, to nikt ich nie wypełni.
            Okazało się, że radzę sobie zupełnie nieźle. Dzień wypełniały stałe, rutynowe czynności, brak wolnego czasu wyeliminował działania pozorowane, a jedyna szansa skupienia się na sobie pojawiała się po 22, kiedy chłopcy już spali.
Polubiłem domowe prace: pranie, wieszanie prania, upychanie prania w szafie, gotowanie (szczególnie przeze mnie lubiane: widok dzieci wcinających tatinową ciapę daje ogromną satysfakcję), pampersy, niekończące sprzątanie, spacery, zakupy.
 Dzięki wynalazkowi zwanemu Skye byliśmy z Lilą w stałym kontakcie, więc mama mogła pozornie uczestniczyć w naszym życiu. Wielkie dzięki skajpie, gdyby nie ty, nie wiem, jak byśmy to przetrwali. Nie wyobrażam sobie esemesowania lub rozmów telefonicznych dwa razy w tygodniu, jak dawniej, kiedy byłem w Australii. Swoją drogą, zawsze nurtowało mnie, kiedy Skype da możliwość powąchania kogoś...
            Wszystko grało, jak należy, póki dzieci nie chorowały. W połowie grudnia Ignacy złapał wirusa, w konsekwencji zapalenie płuc. Wprowadziłem się z nim na tydzień do szpitala, Adaś oczywiście pojechał do moich rodziców. Polubiłem nawet ten szpital: niedawno oddany do użytku, wszystko nowe, świetna opieka, wi-fi, niezłe jedzenie jak na szpital. Polubiłem chyba za bardzo, bo pięć dni po wypisaniu, w Wigilię,  wróciliśmy tam ponownie: tym razem przypętała się bakteria i kolejne zapalenie płuc.
            Gdy chorował Adaś, Ignacy lądował u teściów. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie nasi rodzice. Mogłem liczyć na nich w każdym momencie i nigdy nie odmówili pomocy.
            Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie najbliżsi przyjaciele. Oni również mieli ogromny wkład w powodzenie całej akcji. Niniejszym dziękujemy Wam za to. 


PIERWSZY DZIEŃ W SZKOLE

Nowa szkoła Adasia jest oddalona ok. 2 km. Najpierw rekonesans: jedziemy autem w porze lunchu. Na miejscu rozmowa z paniami (czy wszystkie szkolne panie wyglądają tak samo na całym świecie?), wypełnianie papierów, krótka prezentacja budynków. Wygląda zupełnie inaczej, niż w Polsce: budynki parterowe (jak to się u nas mówi: baraki), podzielone na niezależne sekcje, w każdej z nich inna grupa wiekowa. Z tyłu wielki plac zabaw, odkryty basen i wielka, naprawdę wielka, na moje oko hektar, łąka z boiskiem.

Jest akurat lunch, chmara dzieci szaleje na zewnątrz. Sporo z nich na boso. Podoba mi się. Mnie, byłemu nauczycielowi z opinią neurotyka, podoba się. Dzieci wydają się być przyjazne, co potwierdza później niejaka Lona, poznana starsza osoba, o której poniżej.

Zresztą dowiaduję się później, że szkoła specjalizuje się w opiece nad dziećmi emigrantów.

Tak, jestem emigrantem...

Lila wraca do pracy, a ja, z mapą w dłoniach, wracam na piechotę. Ignacy śpi w wózku. Zanim otworzę mapę, bez rezultatu próbuję na szagę.


Z mapy wybieram boczne uliczki i ostatecznie ląduję przy stawie, tym w kształcie boomerangu. Wzdłuż jego brzegu wygodna drewniana kładka przechodzi w chodnik, który wiedzie przez przebudowywany park dla rollerbladerów: wyprofilowana ścieżka obiega centralny plac, na którym powstanie plac zabaw dla dzieci. I to jaki!. Skąd wiem? Na ogrodzeniu wisi informacja powykonawcza. Wygląda na prawdę świetnie. Akurat Adaś i Lila mają rolki (ja nartorolki), więc będzie gdzie jeździć.

Chwilę dalej mijamy wyścigowy tor przeszkód dla rowerów crossowych. Wygląda coraz lepiej.

Przecinamy łączkę przy stawie, podziwiamy szuwary i ptactwo na tafli wody (jakieś kaczki) i... jesteśmy przy naszej ulicy. Jeszcze 10 min. Wspinaczki pod górkę i w domu.

Dzień później, tj. wczoraj, powtarzam trasę. Spotykam starszą kobietę z psem, dzień wcześniej pytałem ją o drogę.

Zaczynamy rozmowę. Ehhh, ten kiwi accent... To Chorwatka z pochodzenia, od dwóch pokoleń w NZ. Miłą rozmowę przerywa jej pies, który najwyraźniej chce się wypróżnić (idą w stronę parku).

Bardzo miłe, odkrywcze spacery.

Adaś nie mówi po angielsku, więc pierwszy dzień w szkole stawia go w niepewności. Ale wszystko jest ok, zero problemów z kontaktem z dziećmi, zadowolony, poznał nawet kolegę.

Cały Adaś.

Zresztą jego pani to specjalistka od takich przypadków.

Adaś tutaj w szkole... Trudno mi w to uwierzyć. Lila ma obawy związane z nieznajomością języka. Ja z kolei jestem spokojny, bo wiem, że sytuacja go otworzy, a ta jest najlepszą nauczycielką języków. A że to bardzo inteligentny facet, jestem o niego spokojny, dlatego nie marnowałem czasu na domowe lekcje angielskiego, jeszcze od taty-neurotyka...


PRYSZNIC

To specjalne miejsce w naszym domu. Duży, metr na metr, z blaszaną, ocynkowaną michą. Szczególnie ważny teraz, kiedy temperatura spada w nocy poniżej zera. A ponieważ za wodę się tu nie płaci (może jest jakiś ryczałt), można zaszaleć. Miejscowi traktują gorący prysznic jako sposób na rozgrzanie się przed pójściem do łóżka. Próbuję i ja. 

Zimno. 
Nieee, dziś nie biorę prysznica, za zimno. 
Jednak ciało domaga się ablucji. Dobra, idę. 
W łazience jest najzimniej. W oknie zamiast szyby, otwór wentylacyjny w postaci poziomych pasemek szkła co 5 cm. Zdejmuję ciuchy powoli i niepewnie. W końcu najgorsze: ostatnia warstwa. Sztywnieję. Niczym zombie albo inny pokurcz robię ruch w stronę kabiny. Stawiam stopę na ocynkowanej blasze. Błąd, duży błąd. Czuję ból stopy. Masakra. W końcu odkręcam wodę i włażę do środka.

Oblewam się gorącą wodą. 

Oooooo, co za uczucie! Całe ciało, od głowy po palce u nóg, przeszywa nieopisanie przyjemny dreszcz, który trwa, i trwa, i trwa... i trwa. Krew nabiera rozpędu, a życie sensu. Jest mi znów ciepło. Skurczone mięśnie puszczają, odprężam się; do pewnego stopnia oczywiście. 

Nawyki oszczędzania wody biorą jednak górę i pora kończyć. Gdzie ręcznik? Na zewnątrz. Otwieram drzwi kabiny i mocno tego żałuję. Fala zimna uderza mnie, niczym lubawski wiatr i  znowu kurczy moje ciało. Masakra powraca.

Zamykam się w kabinie i wycieram w jej wnętrzu.

Potem sprint do łóżka. Do kominka, pod ciepłą kołderkę, gdzie dodatkowo grzeje termofor. To taki gumowy pojemnik na wodę, gadżet z dzieciństwa, kiedy to w ramach poświęcenia ludu dla pięcioletniego planu odbudowy ojczyzny odcinali ogrzewanie. Tutaj to artykuł pierwszej potrzeby.

Przy łóżku czeka już lampka winka, po którą z sięgam z przyjemnością.

Cholera, nie umyłem zębów...

 


 

środa, 24 czerwca 2015



PIERWSZY SPACER                     

Po południu zabieram chłopaków na spacer. Dziesięć minut w dół drogi znajduje się godny uwagi park. Człapię w tempie Ignacego, rozbrykany Adaś gna przodem. Oglądam domy: ciekawe, nawet ładne, każdy inny, większość drewniana. To podobno stara dzielnica.

Droga doprowadza nas do wejścia. Rozglądam się
i dochodzę do wniosku, że to wielkie pole golfowe. W pobliżu widzę melexa, więc myślę: pewnie prywatne pole, pewnie trzeba być członkiem klubu golfowego, ekskluzywnego klubu, jako kandydat na członka poleconym przez starszego członka; lepiej nie wchodźmy, bo wyproszą, a ja z dziećmi, obciach.
Pan na wózku okazuje się późnym emerytem wyprowadzającym swojego psa na spacer.


Park jest ogromny, głównie łąka zwieńczona sporym wzniesieniem; tuż po prawej duży, piękny staw o kształcie boomerangu, dalej gęsty zagajnik dziwnych, nieznanych mnie, niedoszłemu leśniczemu, drzew. Wzniesienie oznacza szczyt do zdobycia, tam też prowadzi mnie instynkt. Z góry widać okolicę o promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Okazuje się, że jesteśmy w kotlinie otoczonej z każdej strony górami, trochę przypominającą Kotlinę Kłodzką. Niczym wytrawny turysta górski rozglądam się jeszcze za czymś ciekawym, za jakimś punktem orientacyjnym, wieżą powiedzmy, budynkiem jakimś wysokim – niczego takiego nie dostrzegam. Super: Im mniej widzę, tym więcej zobaczę.













 OCZEKIWANIA

W ramach asekuracji i zapewnienia sobie dobrego samopoczucia na wypadek porażki nie miałem i nie mam żadnych oczekiwań.  Wystarczy, że im więcej ludzi poznaję, tym częściej słyszę, jak zajebista jest to kraina i ogólnie wszystko tu jest spoko. Na szczęście mało ludzi jeszcze poznałem. Zatrzymam sobie prawo do odmiennego zdania. Znajdę malkontenta i marudera; zgreda jakiegoś, co powie mi prawdę o tym miejscu, jaka to ruina, moralna ruina.  Doszukam się słabych stron, rozgrzebię każdy słaby punkt i poddam go analizie polskiego mózgu. POLSKIEGO. Stworzę sobie także możliwość powrotu. Mówiąc wprost: możliwość ucieczki, bo jestem zwykłym tchórzem i czas otwarcie to przyznać.

Moją krainą zajebistości była Australia.
To tam męczyły mnie przejmujące sny o tym, że nagle muszę wrócić do Polski ze świadomością, że nigdy nie wrócę.
Tam też dzielnie szorowałem gary, pilnie ucząc się nazw sztućców, zamiatałem na budowach, targałem rusztowania, sprzątałem na cmentarzu, kopałem doły w glinie, mieszałem beton, ciągałem gałęzie i dźwigałem pniaki, rozkręcałem meble, malowałem ściany; ale też surfowałem na wielkich falach, walcząc kilka razy o życie, podróżowałem, żeglowałem, poznawałem ludzi, miejsca, zdobyłem zawód. 
Tam też doznawałem satysfakcji, gdy udawało mi się sklecić pierwsze sensowne zdania, potem wyrazić swoje myśli, potem rozumieć filmy. To do mnie, do Australii przyjechała Lila, by stać się moją partnerką życiową.

Lepiej nie mieć oczekiwań, przyjemniej się wtedy odczuwa miłe rozczarowanie, a i wiadomo, mniej boli, gdyby – odpukać, tfu tfu – co.

WRACAJĄC DO KOMINKA

Noce są ostatnio bardzo zimne, temperatura spada poniżej zera, zaś w domu do 10-12 w nieogrzewanych pomieszczeniach. W ogrzewanych jest niewiele lepiej, bo okna cienkie i nieszczelne, centralnego nie znają, a ściany Chuck Noris splunięciem by przebił.
Chłopcy mają w swoim pokoju grzejnik olejowy, zaś w naszej sypialni jest kominek. Szybko odkryliśmy, że kiedy położyć się głowami przy ognisku, robi się naprawdę przyjemnie. Czujemy się dokładnie tak, jak latem w Polsce,  gdy leżysz przy ognisku w lesie, wyprany z energii po całym dniu na rowerach czy kajakach lub po nadmiarze browarów. 


Opieramy brody o krawędź łózka i, gapiąc się w płonące polano eukaliptusowe, rozmawiamy.
Z Lilą zawsze jest o czym rozmawiać. Wręcz uwielbiamy to, szczególnie w takich okolicznościach. Lila jest najlepszą towarzyszką rozmów, jaką spotkałem w życiu. W rozmowie płyniemy na tej samej fali, która wznosi się, opada, czasem przybiera dziwny, często śmieszny bardzo kształt, a czasem nawet groźny. Czasem się rozdziela i ponownie łączy. Czasem zupełnie zanika.

Ignacy w nocy przebudza się i woła. Wtedy muszę wstać, tj. wychynąć z ciepłego wnętrza kołdry, odkleić się od rozgrzanego ciała żony, wystawić nogi na zewnątrz, postawić stopy na zimnej podłodze, po czym wyjść na jeszcze zimniejszy korytarz, gdzie z pewnością jest poniżej 10 stopni.
No ale za to ten powrót do łóżka... I to uczucie ciepła i bliskości najbliższej osoby... To ponowne przyklejenie się i zaśnięcie...Mam ciarki na plecach, gdy to piszę.

poniedziałek, 22 czerwca 2015



ZMIANA CZASU

Zaczęło się już w  samolocie: Ponieważ Ignacy funkcjonuje według dawnej strefy czasowej, traktuje wieczorne spanie jak popołudniową drzemkę. Oznacza to, że budzi się o 2 w nocy rześki i wyspany, po czym złazi z łóżka i rozpoczyna swój taniec. A ponieważ tata zszedł na drugi plan, „trybić” musi mama. Biedna mama... Dziś położyła się o szóstej rano. Za to ja „trybię” od szóstej, pisząc te słowa.

KOMINEK


Właściwie to wielkie palenisko. Nie ma drzwiczek, choć odruchowo ich szukam. We Wrocławiu mieliśmy piecyk kominkowy - jedyne źródło ogrzewania naszego poddasza, więc żywy ogień jest absolutnym a must. Jest żywym, stałym elementem rodziny.

Rozpalamy pod wieczór, oczywiście z Ignacym, który pół dnia mantruje: Pali! Pali! Mama pali! 
No to pali. 

Kominek jest duży, po zgaszeniu świateł wygląda jak te w starych zamczyskach. Palenisko jest niemal na poziomie podłogi, więc wrażenie bliskości ognia jest zniewalające. Siadamy z Lilą na skraju łóżka i gapimy się w ognisko. Jest inspirująco, pojawiają się różne pomysły, począwszy od udoskonalenia paleniska, skończywszy na... Mama, choc, choc. Mama, hopa! Ignacy budzi się z popołudniowej drzemki o pierwszej w nocy...




JAK DOTĄD

Jak dotąd, jeśli chodzi o krajobrazy, niewiele zachwyciło. W niedzielę wybraliśmy się do Lili przyjaciół mieszkających w stuletniej hacjendzie w okolicznych górach. Rzucają się w oczy chaotycznie wykarczowane niektóre wzgórza uwieńczone gdzieniegdzie strasząco sterczącymi starych drzew trupami - lokalna prywata. Drogi średnie, choć w sumie solidne. Przez chwilę przypomniały mi asfalcik z Wołosatego na Halicz jak się idzie, oczywiście w makroskali. Ogólnie niewiele pieprzenia, podejście pragmatyczne.

PIERWSZA WYCIECZKA
 
Lila postanawia poznać nas ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi, którzy śledzili naszą historię i bardzo nam kibicowali. Nie tylko oni zresztą, także znajomi z pracy, szczególnie szefowie, bardzo się zaangażowali w całą sytuację, uznając naszą decyzję o tymczasowym rozdzieleniu rodziny, której celem było przybyć do ICH krainy, za fascynującą historię i szczególny, nieznany tutaj rodzaj poświęcenia.

Jedziemy autem. Tuż po zatankowaniu na koszt firmy służbowego samochodu wsiadam za kierownicę. Nie mogę się oprzeć – subaru ma moc nieodpartą. Jadę po lewej; niby ok, szybko koduję kierunkowskaz po prawej, ale już na kolejnym skrzyżowaniu potężny klakson stawia mnie niemal do pionu i natychmiast nabieram rezerwy do swoich możliwości. Poza tym jadę zbyt blisko lewej krawędzi jezdni, dokładnie tak, jak kiedyś Lila po przyjeździe do Australii. Tyle że tym razem to ona mnie upomina – w końcu ona. Dojechałem.

Przyjaciele to Dianne i Dave, mocno wyluzowana para w późno średnim wieku, mieszkająca w pobliskich wschodnich górach w starej, drewnianej chałupie. Jest powitanie, uściski, ognisko, pyszne jedzenie. Przy okazji Dave ma urodziny, więc po kurtuazyjnych życzeniach zaczynam rozmowę.
I tu szok.
Niby radzę sobie z językiem (twarda szkoła australijska wypala znamię na zawsze), niby mam ten dar komunikowania się z ludźmi, ale przy Davie wymiękam. 
Ciężki, nowozelandzki akcent skutecznie burzy moje dobre samopoczucie. Inna sprawa, że jestem lekko spięty – czuję się trochę jak dzikus wśród kosmitów. 
Jednak po kwadransie już go prawie mam: wjeżdżam na australijski tor i zaczynamy rozmowę o jego chałupie – opowiada jak remontował, pokazuje betonowe podpory pod drewnianą konstrukcją, ja o tym, że też to robiłem, że jakby co, to mogę pociapać pędzlem ściany, że lubię w drewnie dłubać.Inna sprawa, że on też się stara.
Pytam:
- Kupiłeś kiedykolwiek drewno na opał?
- Nie, nigdy. Sam zdobywam.
- Ja też zdobywałem.
PRAWIE go mam.
Prawie, bo ten znów się językowo luzuje... 





Jedno mnie urzeka: Dave nie był nawet w Australii, jednak stwierdza: „Jestem szczęściarzem, że mieszkam w NZ”. Ot, taka tutejsza forma patriotyzmu.

Dianne to matka Daniela - przyjaciela i przewodnika Lili po nowym świecie. Świetna babeczka – przesympatyczna, prostoduszna, ciepła. Także posiada niedaleko swoją chatkę (i jeszcze inną na zachodnim wybrzeżu) oraz domek letniskowy, z wynajęcia którego ma pewny dochód. Opowiada o kopalni złota, która planuje wgryźć się w pobliską górę i zdegradować środowisko. Szykuje nawet jakąś formę protestu.

Są też członkowie rodziny: dwa małżeństwa z dziećmi. Jest chłopiec, który wciąga Adasia do zabawy (lub odwrotnie), mimo zerowej komunikacji werbalnej.
Jest też Mateusz  - przyjaciel Lili, także geodeta oraz Nick - Maltańczyk, który wyjeżdża na południowy skraj południowej wyspy.
Jest zimno. Pomimo słońca wieje (jak to w górach zimą), ognisko nie grzeje, bo ogień tańczy dookoła, jak mu wiatr zagra. Mimo to tutejsze dzieci biegają na boso...

Dziś pod wieczór widziałem gościa na rowerze z uszatką na głowie, ubranego w ciepłą kurtkę, rękawiczki oraz... szorty i japonki. Spoko.

Pora wracać, pakujemy się do auta. Na odchodne dostajemy wspaniały prezent: bagażnik drewna do kominka!


Podróżowaliśmy od zawsze. W Polsce góry, potem Australia i Azja, potem znów góry, kajaki, wyprawy rowerowe, biegówki, czyli cudowne, lokalne mikroporóże.

Zaplanowaliśmy wyjazd dość dokładnie. Wiedzieliśmy, że czas pobytu w Polsce wykorzystamy na założenie rodziny i wcześniej ustaliliśmy, że Lila wyspecjalizuje się w dziedzinie, która ułatwi start w Nowej Zelandii. Zrozumieliśmy także, że trzeba uzbroić się w cierpliwość, że jej nauka nie potrwa krócej, niż cztery lata, czyli że wyjedziemy za 5-7 lat, i że dzieci, które się pojawiły, nie mogą wpłynąć na zmianę decyzji.

To Lila była główną zdeterminowaną. Gdy na świat przyszedł Ignacy,  uznałem emigrację za mrzonkę, co pewnego dnia  wyznałem żonie. „Ale dlaczego niby dzieci miałyby być przeszkodą?” Usłyszałem. „ Chyba jest odwrotnie, jeśli uznamy, że robimy to także dla nich?” Z logiką się nie dyskutuje.

Od momentu podjęcia decyzji nasze myśli i działania, nawet te spontaniczne, zdeterminowane były wyjazdem. Mieszkanie? Wystarczy tani strych i remont własnymi rękami. Rower? Używany, bo wyjazd. Samochód? Stary grat. Ziemia? No, było blisko, już się rozglądaliśmy w Górach Kaczawskich. Wszystko z trzeciej ręki, żadnych kredytów, wieloletnich zobowiązań, no i żadnych sentymentów. Stała świadomość tymczasowości to, jak się okazało, najsilniejszy determinant.




 

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2