wtorek, 24 listopada 2015

STABILNIE

W OGRODZIE

Dni upływają stabilnie, bez większych zawieruch, gwałtownych tąpnięć, które pewnie kiedyś nastąpią, bo muszą, bo taka jest ich natura, bo taka jest natura zdarzeń nieuchronnych oraz rachunku prawdopodobieństwa.
Wypełnianie danego nam czasu  odbywa się bez większych zakłóceń, Hamilton coraz częściej wydaje się być miastem sennym. Senność potęguje również fakt, że bywa nawet gorąco i bzyczą niechciane, duże  muchy, które z impetem wpadają na salony, a także senne, oszałamiające i odurzające zapachy kwitnienia; uszy zaś sennie łaskocze wszechobecny, rozkoszny świergot ptaków.


Impresja na wąkrotę i kąty
W przyrodzie trwa orgia życia: wszystko pcha się do słońca, na siłę, a kto wyżej, ten lepszy. Ale za wysoko nie warto, bo prędzej czy później wychylających zrówna do poziomu kosiarka. Więc płożą się po ziemi, rozkładając swoje zielone ramiona i rozpychając łokciami.
Ależ parcie na przetrwanie, jaka wola życia! Każdy sposób, o ile skuteczny, jest dobry, byleby do słońca, byleby przetrwać.

Jest na przykład taka roślina, umówmy się: chwast, o podejrzanej nazwie wąkrota (hydrocotyle).
Czyż nie kojarzy się  z wągrem? wąglikiem? albo wąsem? (Wąchock zostawmy w spokoju.)
Pod koniec zimy pierwsza wystawiła nosa: pojawiła się znienacka, wypuszczając purpurowe kwiatki na purpurowych pędach. Poznaliśmy się bliżej w ogrodowym klombie, który służy także za kompostownik, a ostatnio warzywniak.
O! Jak fajnie, że jesteś, witaj roślinko wiosenna!

Jednak kiedyś przyszedł Martin, sąsiad, który pożycza mi kosiarkę i kontroluje okolicę czujnym okiem. Martin każe pozbyć się tych chwastów. Ale o co chodzi, gatunek pionierski, ładne kwiaty, zwiastun wiosny.
Wtedy nie posłuchałem, teraz zaś prowadzę prywatną wojenkę z panią wąkrotową. To roślina, która mnie z jednej strony wkurza, także swoim intensywnym, metaliczno-kwaskawo-słodkawym zapachem, ale jednocześnie imponuje sposobem na przetrwanie. Otóż dotąd myślałem, że wystarczy wyrwać toto z korzeniami (a wyrywa się zaskakująco łatwo) i ciepnąć na kompost.

Nie nie, moi drodzy. Nie z nią te numery. Tej roślince o to właśnie chodzi. Wrzuć mnie na kompost, przykryj skoszoną trawą, a ja sobie już tam poradzę.
Zaraz korzenie chciwe do wilgoci wypuszczę, zaraz łapskami rychło rosnącemi wolą przetrwania wychynę i zachłanne listki do słonka wysterczę. A jak się panoszy po okolicy! Wszędzie pełno tejże.
A Martin mówił: do śmieci, nie na kompost!

Coraz częściej myślę, że rośliny są mądrzejsze od większości ludzi.

Z tym ogrodem związany jest osobny wątek. Już wcześniej podejrzewałem, że może to być ciekawa "wczuwka" i rzeczywiście, przykuwa uwagę.
Zaczęło się od rozważań, że skoro mamy już zioła, że skoro jest kompost (czytaj: klomb), warto go wykorzystać, więc posadźmy sobie na nim warzywka.

Najpierw Lila zasadzi pestki dyni, potem, gdy te wykiełkują, dorzucę dwie cukinie, cztery krzaczki pomidorów i kolendrę, a dynie rozsadzę. Teraz czekamy. Czekając podlewamy, podpieramy patyczkami i kamyczkami, bo chucherka to takie, osłaniamy,  zaglądamy co dwie godziny, chuchamy, cackamy, dmuchamy.

Oczywiście bogaty kompost upatrzyli sobie również inni, w tym jeż oraz ślimaki. Pierwszy jest mile widziany, drugi jest mile widziany przez pierwszego i o to chodzi. Te pełzające kreatury, monstra obślizłe, z tą żałosną muszlą na plecach, żerują z przyczajki, w nocy i bezwstydnie lubują się w  liściach naszej biednej, prześladowanej cukinii. Naszym dziennym sprzymierzeńcem są ptaki, które w ogóle się mną nie przejmują, gdy odchwaszczam nasz klomb i odsłaniam kryjówki ślimaczych potworów.

W ogóle zwierzęta nie są tu tak płochliwe, jak w Europie. Ptaki nie odlatują tak gwałtownie, rybki w rzece nieśmiało podpływają, licząc na przekąskę, kaczki, kury i inne kuraki w tutejszym arboretum są wręcz nachalne; rdzenne karaluchy mają swoje kryjówki w drzewach, a nie w domach (czasem się zawieruszą). Widać, że zwierzęta aż tak dużo krzywdy tu nie doznały od głupiego, egoistycznego, zabobonnego, nigdy nienasyconego szkodnika, jakim jest człowiek.
Panuje względny sojusz między gatunkami. Inna sprawa, że natywnych ssaków - wrogów ptaków - w NZ nie ma, a te, które są, przywlókł inny ssak: biały najeźdźca; wężów nie ma w ogóle, pająki... Tylko jeden gatunek, white-tailed spider, budzi tu respekt.

PODEJDŹ DO PŁOTA

Tak więc dni upływają stabilnie.
Nawet niespodziewana dziura w płocie stabilności tej nie zakłóci.
W pewien niedzielny poranek do frontowych drzwi puka sąsiadka zza płota i zaczyna przepraszać, obiecując niezwłoczne naprawienie szkód. O jakich u licha szkodach ona mówi, myślę sobie?
Po czym już za chwilę podziwiam wielką dziurę w płocie obok domu. 

Dziura wielkości dwóch osób! Na siedem desek. Dokładnie taka, jaką robią frajerzy z dwudziestowiecznych filmów akcji, odpalani przez twardzieli jednym ciosem w szczękę.

Fakt, była wieczorem impreza, głośno grała muzyka, sporo młodzieży maoryskiej; faktem jest też, że wzięli się w nocy chłopaki za łby, słyszeliśmy. Jak to chłopaki, pewnie poszło o laskę. Eh te przaśne, umięśnione chłopaki...
Ale żeby sztachety??? Człowiek ucieka od sztachet, wideł i bejsboli na drugi koniec świata, a tu proszę... Jak nie sąsiedzi walą się po ryjach, to wiadomości ze świata polskiej polityki. (Nie widzę większej różnicy.)
Przaśność to zjawisko globalne.



KOLEJ
 
Dziesięć minut od naszego domu znajduje się największy w mieście park, o którym pisałem niedługo po przyjeździe, o czym, mam nadzieję, uważny i pamiętliwy czytelnik pamięta.
Duży park służy za cel spacerów: jest tam staw, otoczony dzikim lasem, jest wzniesienie z ławeczką, z której można podziwiać otaczające góry, wpatrywać się w wiatraki na tle zachodzącego słońca lub podglądać wyścigi konne na wielkim, świetnie utrzymanym torze u podnóża wzniesienia, lub po prostu wpatrywać się w długie pociągi towarowe załadowane kontenerami.

Na jego przeciwległym końcu znajduje się pewna osobliwość: Jest nią miniaturowa infrastruktura kolejowa.
Nie, nie ta zabawka dla małych i dużych dzieci, kolejka elektryczna, o której większość z nas, samców, marzyła. Nie, nie taka. A już na pewno nie taka, żeby nie można było się nią przejechać. Właściwie na niej. Tak właśnie, na oklep, bo na tej kolejce można wierzchem jechać.

Jest tam stacja kolejowa, poczekalnia, kasa biletowa, perony, do których dochodzi się wiaduktami, jest maszynownia, parowozownia, wagonownia, obrotnica, są zwrotnice, krzyżownice, semafory, no i oczywiście trasy kolejowe.
W sumie 1,6 kilometra torów wiodących przez: trzy tunele, cztery wiadukty i dwa mosty nad stawem. Trasa wiedzie nasypami lub wąwozami otoczonymi gęstym laskiem lub zieloną łąką.

Pociągi jeżdżą w weekendy, o ile nie pada. Linia utrzymywana jest ze sprzedaży biletów za przejażdżki, a także ze składek członków klubu inżynierów-pasjonatów. Tory o rozstawie około 30 cm są na tyle solidne, że stabilnie utrzymują pojazdy oraz grupę pasażerów siedzących na nich okrakiem. Oczywiście największą frajdę mają dzieci (w Polsce mieliby złomiarze), ale czy aby na pewno tylko one?
Po pierwszej rundce już wiem, że nie tylko.

Dla mnie największą atrakcją są tunele. Na drugim miejscu most nad stawem. Na trzecim - wąwozik przecinający mroczny, wilgotny lasek. Dalej zwrotnice. I turkot kół, który przypomina tramwaje wrocławskie... albo podróż PKP w dawnych latach, kiedy tory nie były jeszcze spawane i rytmicznie, transowo usypiały swoim tutu tutu... tutu tutu... tutu tutu...

Wagoniki, napędzane przez lokomotywki spalinowe, to wierne kopie oryginałów. Jest jednak ewenement: miniatura parowozu. Żeby było jasne: pojazd napędza mini silniczek parowy. Na stacji, po zrobieniu kursu, maszynista dosypuje odrobinę węgla oraz uzupełnia wodę. Wygląda to nie tylko ciekawie, ale i komicznie. Starszy pan ubrany jest jak maszynista i jest maszynistą, zaś proporcje wprowadzają trochę groteski, trochę zaś bajkowego, muchomorowego klimatu.

I tak oto ujawnia się, na wierzch wypływa, moja absolutna słabość do wszystkiego, co jeździ po szynach, włącznie z wagonikami kolejki w naszym parku. Jedne z najbardziej intensywnych wspomnień z dzieciństwa to ciepło bijące od groźnego, czarnego cielska parowozu, słodkawy zapach pary i dymu...to górskie echo gwizdka lokomotywy, stukot kół, zderzanie i przetaczanie wagonów przez rozpędzający się parowóz; dźwięki te słyszałem co wieczór, zasypiając jako chłopiec w rodzinnej przygranicznej Lubawce...

Tu oświadczam, że raczej nie stwierdziłem u siebie wyraźnego spektrum autyzmu, choć przyznaję, nigdy nie byłem diagnozowany przez specjalistę.
Pociąg to raczej skojarzenie: podróż, przygoda, weekend, ferie, wakacje, choć i nieprzyjemny powrót do internatu  technikum leśnego, bardziej niż "zafiksowanie". 

Moim najskrytszym, najbardziej pożądanym marzeniem podróżniczym było i jest wybrać się w kilkudniową podróż drezyną.





WSPINACZKA

Na stabilność, tym razem ruchów, ma wpływ niewątpliwie wspinaczka. Jak dotąd głównie Adaś się wspina, ponieważ ma sprzęt i nieźle mu idzie. Nie jakoś super nieźle, zresztą nie o to chodzi. Pewnie, byłoby miło połechtać ojcowskie ego medalem jakimś, tudzież dyplomikiem za zajęcie miejsca w zawodach, ale to już ociera się o terapię.
Wystarczy, że chodzimy raz w tygodniu na indoor climbing,
a raz udało się nawet pojechać w skały.

40 minut od Hamilton, na terenie prywatnej farmy, znajduje się Castle Rock, który do niedawna był mekką ciągle nielicznych tu wspinaczy.
Gdy właściciel farmy skomercjalizował miejsce (wyremontował hostel, wprowadził opłatę za wstęp), wolni skałkowcy uciekli dalej, do Secret Valley, która, mimo że również znajduje się na prywatnej ziemi, jest w miarę dostępna. Dla wtajemniczonych.

Nam jednak skromna opłata nie wadzi. Nawet stado rześkich byków, które mijamy z duszą na ramieniu, nam nie wadzi (żeby dojechać, trzeba otworzyć i zamknąć trzy bramy i przejechać przez pastwisko).
Na miejscu spodziewamy się ludzi, jak to bywało w Sokolikach - tam zawsze w weekend tłoczno. Okazuje się, że jesteśmy sami.

Ku mojej radości drogi wspinaczkowe przygotowane są do wciągnięcia liny z dołu. Jaka ulga! Nie trzeba za każdym razem włazić na górę i zawieszać wędki, w efekcie więcej dróg staje się dostępnych. Wystarczy przywiązać  zwieszoną linkę do liny i przeciągnąć.

Pogoda świetna, choć słońce za mocno grzeje.
Skała przypomina wyglądem pumeks, zaś strukturą - piaskowiec.
De facto jest to Pocketed Ignimbrite i cokolwiek to znaczy, jest pewnie skałą powulkaniczną.

Sprzęt częściowo mamy z Polski (Adaś już we Wrocławiu często bywał na ściance), najważniejsze zaś - liny, taśmy i reszta szpeju - od Murraya, który kiedyś był ratownikiem górskim.                                                         
Skała wygląda świetnie, wspinaczka inna niż zwykle, kiedy to szuka się odstających stopni i chwytów; tutaj szuka się dziur w skale.
Adaś ma frajdę. Rajcuje go szczególnie wysokość, bo jak dotąd ograniczała go hala sportowa. Jedna z jego dzisiejszych dróg będzie miała 19 metrów.

Dzięki możliwości szybkiego przełożenia wędki eksplorujemy tyle, ile się da: na ile pozwala czas oraz zbliżające się deszczowe chmury. W przerwie na późny lunch koniecznie chcę podgrzać zupę na gazie i zaparzyć kawkę, ale okazuje się, że nie mam zapalniczki. Na szczęście są kanapki i owoce, bo w desperackiej potrzebie znalezienia iskry bliski jestem użycia akumulatora.

Fakt, że jesteśmy sami, wprowadza dziwny nastrój, trochę jak z "Pikniku pod wiszącą skałą": jakoś sennie tutaj i ten wiatr taki niespokojny... No i te byczki: czemu takie niemrawe?

Mrawe czy nie, czujność musi być wyostrzona, ostrożności nigdy za wiele. Z karczystymi bysiorami nigdy nie warto zadzierać: czy to w Polsce, czy na obczyźnie. Kark to kark.











































sobota, 14 listopada 2015

SAMOCHÓD

Jak każdy naiwny, nieasertywny Polak z pokolenia pana Mirka, również i ja łatwo ulegam argumentom w stylu: nie bity, zero szpachli, igła, kobieta jeździła, że Niemiec płakał, a teraz dzwoni, żeby posłuchać silnika, że gałka sygnetem zarysowana, że jedyny minus to ten na akumulatorze.
Jestem typem człowieka, który czasem kieruje się chwilową emocją, a już szczególnie w temacie zakupu aut. Chcę mieć TO. Niby jeszcze głos rozsądku coś tam podpowiada, coraz głośniej, potem krzyczy, ale ja ostatnio bardzo doceniam ciszę. Cicho tam!
Przecież każde auto i tak trzeba robić, bo zawsze coś wyjdzie.

Tak więc, mimo postanowień, że tym razem będę twardy, że wykażę się wnikliwością znawcy, który połamał w Polsce zęby na niejednym Mirku, czy Mietku, że dokładnie się przyjrzę i sto razy zastanowię, znów ulegam pokusie pierwszego wyboru. Taki już jestem. Chyba lepiej wyjść z założenia, że ludzie są uczciwi i dobrzy z natury? Czy nie?
Poza tym czy  nie szkoda czasu na jakieś tam zaglądanie,    przepytywanie, sprawdzanie itp?

Na szczęście tym razem o sprawdzenie auta zadbał za mnie kto inny. I dobrze, bo przed transakcją było w warsztacie dwukrotnie.
Pierwszy, trochę nadgorliwy przegląd, mocno zniechęcił. Po drugim, bardziej pozytywnym, oraz po telefonie do przyjaciela Remka w Polsce, a także po utargowaniu kolejnych kilku stówek, kupujemy. Właściciel, niezwykle sympatyczny facet, wykazuje się zaskakującą cierpliwością, bo wszystko trwa tydzień. A może to magia $500 depozytu? Nie wiem, ale rodzinka sympatyczna.
Auto wewnątrz bardzo zadbane, wszystko działa w naszej Toyocie Hiace Supercustom '95, 3.0 turbodiesel w automacie, kolor, uwaga, FIOLETOWY.

(Uwielbiam tę polską manierę językową z użyciem przyimka "w": w klimie, w dieslu, w gazie. Nie cierpię natomiast słowa grill na określenie kratownicy auta. W ogóle nie lubię tego słowa: nie dość, że wymowa niewygodna, to jeszcze ten zapach, który od razu czuję w nozdrzach.)

Tak więc mamy busa, w którym można spać. Co prawda nad komfortem spania trzeba będzie popracować, ale...


PIERWSZY CAMPING

Rozumie się, że w nadchodzący weekend od razu zechcemy przetestować auto. Panuje co do tego absolutna zgodność w rodzinie.
Mapy, te papierowe i te z ludzkiej skóry, studiujemy dopiero w piątek wieczorem w łóżku, rozkoszując się ich zapachem dosłownie i w przenośni.
Wybór pada na ciekawie wyglądającą dolinę w pewnym masywie górskim na półwyspie Coromandel, która oferuje nie tylko piękne górskie szlaki piesze, ale także duży wybór pól campingowych. Prognozy pogody wróżą piękną pogodę, choć noc ma być zimna.

Z tuzina pól namiotowych wybieramy to najdalej i najwyżej położone, na innych obawiając się tłoku. Niepotrzebnie. W visitor centre płacimy 25 dolków (dyszka od osoby+starsze dziecko), po czym kontynuujemy jadzę szutrową drogą wzdłuż malowniczej, górskiej rzeki, która tu i tam tworzy skaliste baseny idealne do letniej kąpieli, co potwierdza obecność plażowiczów.

Nasza miejscówa położona jest nad tą samą rzeką, jednak jest tu bardzo kamienista, jak bieszczadzka Wetlina. A nawet bardziej. Można jednak schłodzić nogi, a jak się dłużej posiedzi, to i węgorze podpłyną, odważnie wystawiając pyszczki po przekąskę. Te jednak są raczej mięsożerne, chlebkiem gardzą.

Na polanie stoją oprócz nas cztery ekipy, kolejne dojadą wieczorem. Od razu widać, kto stąd, a kto backpacker z Niemiec.

Nasz nowy dom na kółkach okazuje się być bardzo przyjazny dla takiej rodziny, jak nasza, głównie pod względem przestrzeni, komfortu jazdy oraz ceny ropy: $ 1,05/l (2,50 PLN).
Dobrze jednak, że mam swój namiot dwójkę, bo bez porządnych materaców byłoby za ciasno.

Dzień mija szybko, nasi sąsiedzi, którzy rozbili obok wielki, czerwony namiot (od razu wiadomo, że "lokalsi") wracają tuż przed zmrokiem z canioningu: zziębnięci, w mokrych wetsuitach, widać, że zmęczeni.
Liczymy po cichu, że mimo zakazu ogniskowania jakieś małe rozpalą, na które miejsce jest za ich namiotem, że może się wprosimy, bo jak tu bez ognia...


Niestety. Ogniska tym razem nie będzie.
I tak oto znalazłem słaby punkt NZ, o co nie jest tu łatwo, bo mają tu deficyt słabych punktów.
Bez ogniska...
Ale dlaczego, zastanawiamy się z Lilą pod koniec dnia? Patrząc dookoła, zagrożenie pożarowe żadne, więc o co chodzi?
Może o zachowanie czystego powietrza, bo gdyby wszyscy rozpalili, to cała dolina pokryłaby się dymem i jego pochodnymi zapachami?
Może jest to celowe działanie uderzające w pierwotną, ludzką potrzebę integrowania się przy ogniu oraz piwku/winku/wódeczce, a także nie mniej pierwotną potrzebę wyzwolenia artystycznej duszy ogniskowego śpiewactwa?

 Nie wiemy. Wiemy jednak, że:
- nie ma innego wyjścia, jak tylko się z tym pogodzić, bo zakaz ogniskowania jest w sezonie powszechny,
- z dostępnych rozrywek mamy tylko siebie, ciszę, aromaty kwitnącej przyrody oraz... rozgwieżdżone niebo.
Pierwsze jest oczywiste, drugie zawsze mile widziane, trzecie - mniej oczywiste, przynajmniej dla mnie, bo Lila zna już tutejsze wczesne lato, czwarte natomiast pobudza wyobraźnię i daje okazję do wielu refleksji natury kosmicznej.

Oto nad nami Niebo Południowe, z nowymi konstelacjami, choć starego znajomego Oriona już wcześniej powitałem. Jeszcze innego znajomego, Krzyż Południa, ponownie witam po latach.
Miliony gwiazd... Wymyślamy własne gwiazdozbiory. Na przykład jeden z nich na zachodnim nieboskłonie... Niniejszym nadajemy ci nazwę Sztuczna Szczęka.
Za karę, za brak możliwości upieczenia tosta z ognia, każemy wymówić nazwę lokalnym strażakom odpowiedzialnym za wydanie zakazu.

Ziąb i wilgoć nie daje wiele nadziei na dalszy rozwój wypadków, więc idziemy spać. I tak robimy to jako ostatni ze wszystkich biwakujących.

W niedzielę rano nasi sąsiedzi (dwie pary) rozkładają maty i zaczynają acroyogę. Zaraz do nich dołączam, jednak złamany palec lewej stopy szybko studzi zapał. Za to Lila radzi sobie świetnie.
No, ale jak się ma takie ciało...


THIRTH OF THAMES

W drodze powrotnej oddalamy się od domu, chcąc zaliczyć tutejszą rivierę. Przy okazji zaspakajam ciekawość na znaczenie słowa thirth. Okazuje się, że to zatoka, tyle że po szkocku. Thames zaś to... Tamiza. No tak.

W tle szkoła
Droga wiedzie na północ zachodnim brzegiem półwyspu, wzdłuż zatoki. Auto prowadzi się dobrze, liczne zakręty i podjazdy pokonuje gładko; automat daje radę, odkrywam funkcję overdrive; turbo świszczy, jak oddech stuletniego palacza papierosów z nowotworem tchawicy.

Widoki są wspaniałe. Co chwila jakaś przydrożna plaża zachęca do kąpieli w błękitnej wodzie. Czasem droga wije się pod górę, otwierając piękne widoki, nawet na odległe wieżowce Auckland. W połowie trasy robimy postój na kąpiel, z czego korzysta tylko dzielny Adaś. Ja podziwiam położoną tuż przy plaży szkołę. Korzystając z okazji, że "niedawno" był Dzień Nauczyciela, składam spóźnione życzenia:
Obyście wszyscy pracowali w szkołach położonych przy plaży!

Pędzimy do domu, bo chcemy mieć wieczorem czas na podsumowanie weekendu, w tym na publikację zdjęć. Wszystko zapinamy na ostatni guzik, choć właściwie to już odpinamy. W każdym razie całość opinamy klamrą dobrze wykonanego zadania.
Możemy nawet zameldować jakiemuś prezesowi.





















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2