sobota, 24 grudnia 2016


SEZON NA MUCHY

Rozpoczął się czas gwałtownego wzrostu populacji jednego gatunku owada: muchy.
W przedmiocie ochrony lasu zjawisko takie nazywa się gradacją szkodników. Dzieje się tak wtedy, gdy populacja jednego gatunku owada gwałtownie przyrasta, zżera i niszczy, co się da, po czym równie gwałtownie opada. 

Coś jak z ludźmi, tyle że rozłożone na więcej sezonów. O wiele bardziej jednak niszczycielskie, wyrachowane, bo powodujące niewyobrażalną ilość cierpienia innych istot.
Tak samo jednak autodestrukcyjne.  
 
Sytuacji tej, mam na myśli samozagładę ludzkości, pocieszającej z punktu widzenia życia Planety, choć kompletnie bez znaczenia z perspektywy kosmicznej, otóż sytuacji tej nie zmienią żadne święta takie czy inne i chwilowe poudawanie, że się kochamy, i że kochamy w tę jedną, jedyną noc zwierzęta i to tylko dlatego, że przemawiają ludzkim głosem. 

W pozostałe 364 dni roku mordujemy kogo się da i co się da, mając na te okazje doskonałe wymówki: a to wróg, a to szkodnik, a to na grilla, a to z powodów religijnych, a to mamy z tego fun i zarzucamy wędkę lub dla sportu, w lesie obok masowych ubojni najbardziej wyrachowany rodzaj zabijania:  jak tchórze, z ukrycia, w ciemności, okraszony nawet jakimiś obrzędami i zwyczajami: pieśniami, gwarą i oczywiście tradycyjną wódką. 

O przemysłowej "produkcji" mięsa itp. nie napiszę więcej, niż pozwala mi na to uczucie niewysłowionego bólu, jaki odczuwam z tego powodu. Jako wegetarianin z dwudziestoparoletnim stażem nie widzę większej różnicy   między ubojniami i obozami masowej zagłady. 
Największa hańba ludzkości...

Wracając do much: Pewnie nie miałbym nic przeciwko tychże obecności, gdyby nie obsrane sufity. A skoro srają tam, to i robią to w każdym innym miejscu, w którym przerwą swój cichy lot. Czy robią to, podkradając jedzenie ze stołu? Czy srając jedzą? Jeśli tak, to niedobrze. Oto moja wymówka na zabijanie much. Mówię to jako absolutny obrońca życia

 CZAS ZMIAN

Ostatnie dwa tygodnie dostarczyły nam sporo emocji, zarówno skrajnie pozytywnych, jak i skrajnie negatywnych. Jak to w życiu bywa, szczególnie moim: raz w górę, raz w dół.

O tych drugich kompletnie nie mam ochoty pisać, nie tylko ze względu na zdrowie psychiczne, ale także niechęć do grzebania się w brudach. Negatywnym emocjom i brudom mówię więc stanowcze PRECZ i przechodzę do rzeczy przyjemnych. 

Od ponad dwóch tygodni posiadamy prawo stałego pobytu. Zmienia to radykalnie nasze położenie: jesteśmy już inaczej traktowani, także we wszelkich instytucjach finansowych. Otwiera się droga do nabycia w niedalekiej (mam nadzieję) przyszłości nieruchomości i założenia gniazda. Bo czas najwyższy osiąść na swoim, choćby po to, żeby bezkarnie obsikiwać wszystkie kąty. 

Zmiana wizy ułatwia także funkcjonowanie w świecie biznesu (o ile takowym mogę nazwać klepanie podłóg), choć powinienem ująć to inaczej: Fakt założenia przeze mnie Company  o statusie Limited i poinformowanie o tym urzędników emigracyjnych zdecydowanie moim zdaniem wpłynął na przyspieszenie decyzji o wizie, którą przyznano dosłownie kilka dni później. 

WAKACJE

Adaś pożegnał się ze szkołą i rozpoczął swoje letnie wakacje. Dziś w południe wyruszamy w kolejną podróż, na którą czekam z rozkoszą, by walnąć się na jakiejś plaży i nie robić nic poza schładzaniem ciała chłodnym piwkiem. 


W tym roku zdecydowanie zasługujemy na odpoczynek. Osobiście dostałem nieźle w kość, również Lila, która dosłownie i w przenośni ponosiła koszty mojej przemiany: 
Dosłownie, bo musiała zawozić i odbierać dzieci kosztem godzin pracy, co na pewno się odbije w taki, czy inny sposób.
W przenośni, bo musiała znosić nerwówkę ostatnich dni i tygodni, kiedy to, w związku z samodzielnym prowadzeniem firmy, musiałem i muszę ogarnąć jakieś sytuacje z kosmosu. 

Ignacy w swojej dziecięcej, słodkiej naiwności traktuje rzeczywistość jak nieustające wakacje lub raczej kolonię letnią, zważywszy na fakt, że musi czasem wykonać polecenia, na których wykonanie nie ma ochoty. Od poniedziałku do piątku chodził do przedszkola, a ponieważ wszyscy tutaj mają bzika na punkcie zapewnienia dzieciom wszelkich możliwych wygód, rozrywki i bezpieczeństwa i innych warunków do dziecięcego wyluzowania się, chodził "do dzieci" (jak mawia) z nieukrywaną przyjemnością. 

Czasem, gdy go odbieram, obserwuję zawodowym okiem panie, a w ramach obserwacji ucinam sobie z paniami pogawędkę. Te kobiety są z innej planety; są tak oddane swojej pracy, że trudno jest mi wyobrazić je sobie w innych rolach społecznych, np. jako żony. 

Jedno jest pewne: NZ to raj dla dzieci.

INNE ROZRYWKI

Ze względu na ograniczoną ilość czasu, nie ma ich za wiele, nie licząc tych drobnych, jak na przykład sączenie lokalnego browara, czy granie muzyki. 

W miniony weekend miałem okazję połączyć obie przyjemności w następującej kolejności: Najpierw sączyłem piwko w drodze do Hakea, gdzie odbywała się kolejna impreza techno/psytransowa, by natychmiast po przyjeździe rozpakować graty, podłączyć kable i zagrać mój pierwszy koncert w NZ. 
Następnie, by zachować proporcje, podłączyłem się do kolejnych piwek. 

Za wiele ich jednak nie było, bo mijający tydzień był tak wyczerpujący (dzień wcześniej pracowaliśmy 16 godzin), że zmęczenie już o jedenastej wieczorem wepchnęło mnie do vana, w którym, mimo hałasu i kłopotliwych przerw na sikanie, spałem do rana. 

Gorzej spała Lila, bo w pomieszczeniu jak nie ciągle się ktoś kręcił, to co chwilę dzwonił telefon od poirytowanych sąsiadów z dołu doliny, że niby za głośno. No, było głośno, co miało nie być... Jest psytrance - jest głośno. 

WRACAJĄC DO KONCERTU

W sobotnie popołudnie nie poszło mi tak, jakbym chciał, nawet zamknąłem się po wszystkim w vanie, żeby nikogo nie widzieć. Ale chyba jestem zbyt surowy wobec siebie, bo ludziom się podobało. W sumie dobrze mi szło, ale tylko do momentu, kiedy zabrakło prądu. Agregat zawiódł. Od tej chwili atmosfera i chęć do grania siadła.

Lepiej poszło natomiast w niedzielę, kiedy to stanowczo namówiony na ponowny występ, znów podpiąłem się do głośników. Wówczas, na luzie, poszło jak z płatka, a feedback, jaki otrzymałem, tańczący do mojej muzy ludzie oraz wizytówka od Ważnego Człowieka z Auckland, nieźle wróżą na przyszłość. 

SZPITAL

Od paru dni mniej ważę. Od moich 77 kilogramów odjęty został ciężar kamyczka o średnicy 10 mm, który od wielu lat rozpychał się w prawej nerce. 

Dzięki zabiegowi miałem też okazję przekonać się, jak działa system opieki medycznej w NZ. Fakt, że czekałem na zabieg kilka miesięcy niczego nie zmienia, bo mój przypadek był semi-urgent. Nawet się cieszyłem z tego powodu. 

Nie sądziłem tylko, że sprawa jest tak poważna, że każą się ubrać w szpitalne wdzianko, położą na łóżko, zawiozą na salę operacyjną, wpakują igły w żyły, po czym założą maskę na twarz i uśpią. Nigdy nie miałem narkozy, ale moment odpłynięcia był zajebisty. Wszystko to w otoczeniu lekarza, anestezjologa i trzech pielęgniarek. 

Najgorsze i najlepsze było jednak potem, bo pojawił się ból związany z pozbywaniem się drobin kamienia drogami moczowymi. W tym celu zaaplikowano mi takie dawki środków znieczulających (kodeiny itp.), że na prawdę nieźle się bawiłem. 
Na dodatek w połowie haju przyszła pielęgniarka z propozycją kolejnego zastrzyku: 
- Chcesz jeszcze? - pyta.
- Nie, jestem ok. 
- Na pewno?
- No dobra, dawaj - opowiedziałem i już za chwilę poczułem rozkoszne ciepło rozpływające się po ciele.
I tak do końca dnia. 

I TAK TUTAJ

...sobie żyjemy. I tak zakończył się rok. Niekoniecznie beztrosko było, niekoniecznie bezproblemowo. Trudno zresztą określić, bo czas przemian z natury bywa gwałtowny. Umilamy sobie życie, spotykając się z przyjaciółmi, co jakiś czas biorąc udział w oczyszczających tańcach plemiennych (ostatnio na koncercie LTJ Bukema).

Oczekujemy więc wszyscy na odpoczynek. Potrzebna jest też medytacja, wyciszenie i oczyszczenie. Jak nigdy.





























































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2