sobota, 28 stycznia 2017

CZ. I
 
CZAS BZYCZENIA

Nie ma nic lepszego dla nie-chrześcijan, niż sytuacja, w której okres świąt grudniowych oraz Nowy Rok wypadają na początku lata: dni są wtedy najdłuższe, nie trzeba kisić się w chałupie i wystawiać na debilne reklamy. Nie trzeba szwendać się po sklepach i wysłuchiwać kretyńskich kolęd w stylu Jingle Bells, Last Christmas, czy innego komercyjnego badziewia. 

Oczywiście, kto chce, ten na Półkuli Południowej się szwenda, ale to tak, jakby szwendać się po sklepach w Noc Kupały. Przecież to czas wczesnoletniego gżenia, chuci zaspakajania, ostatecznie wyzwolonej z zimowego uśpienia. To czas Super-Ejakulacji, Super-Orgazmu. Czas zygot - ze spermy, pyłku i innych gamet powstałych.Czas rozpłodu.

Więc skoro się już szwendać, to na powietrzu, na dworze (na polu), w krzaczorach się bzykać, w bzykaniu owady bzyczeniem wspierać, kopulować, zakamarki ciała penetrować! 

LATO
 
Wakacje przyszły nagle. Ostatni, ciężki dzień roboczy przypadł w Wigilię i zakończył się równie gwałtownie, co zaczął. 

Że Wigilia, uświadamiam sobie dopiero po powrocie do domu, gdy moją uwagę ściągają kuchenne zapachy: głównie barszczu i kapusty z polskimi grzybami, nielegalnie wwiezionymi do NZ. 
Bo tak to wygląda: nie ważne, czy jesteś wierząca, czy nie, człowiek jest do końca swych dni całkowicie uzależniony od doskonałych wigilijnych potraw, zupełnie nieznanych Anglosasom. Wiadomo, że najlepsze zawsze robiła i robi matka. Oto jeden z tych momentów, gdy pojawia się ból odosobnienia od najbliższej rodziny.

Wiadomo również, że choćbyś nie wiadomo jak się starała, kolacja wigilijna na obczyźnie będzie co najwyżej namiastką sedna sprawy, choć oczywiście dobre to, niż wcale. Co jeszcze wiadomo? Że zawsze znajdą się jacyś Polacy, z którymi wspólnie zasiądzie się przy stole. W tym roku są z nami Agnieszka z dziećmi oraz Magda z Mateuszem. 

I zawsze moment rozlania barszczu i zanurzenia w nim pierogów (lub odwrotnie) dostarczy emocji rozumianej i znanej tylko i wyłącznie ludom Wschodu.


WYJEŻDŻAMY

Następnego dnia postanawiamy wszakże wyjechać, bo co mamy siedzieć w chałupie. Dokąd? Nie wiemy. Determinuje nas festiwal noworoczny, ten sam, na którym byliśmy rok temu, gdy Lila zapadła na migrenę i gdzie lało dwa dni z krótkimi przerwami na porywisty wiatr. A że festiwal jest na północy, jedziemy na północ. 

Ten sam rytuał: pakowanie vanlove'a, upychanie gratów niezbędnych do trzytygodniowego campingowania... Szmaty, plastik i żelastwo, wszystko opakowane w pokrowce. No i biomasa w puszkach, słoikach i innych pojemnikach. Stara śpiewka, już nie tak ekscytująca, jak rok temu. Ratuje nas rutyna, która ułatwia pracę bez zbędnych słów. Po za tym zawsze to okazja do wysprzątania auta i odnalezienia dawno zagubionych przedmiotów domowych.

Gdy van jest upchany, a my siedzimy w środku, lubię włączyć silnik i posłuchać jego pracy: jego stłumiony warkot wydobywający się z trzylitrowej turbogardzieli informuje mnie: "Jestem ci posłuszny, wypełnię swoje zadanie należycie, zadbaj tylko o płyny". Podłączam się wówczas wszystkimi pięcioma zmysłami do maszyny, jednak świadomie przeciągam moment uwolnienia hamulca, rozkoszując się emocją odczuwaną jako dreszczyk, czy przyspieszona akcja serca.

ETAP I - HAKEA

Pierwsza destynacja to już tradycyjnie miejsce, którego częścią staliśmy się już dawno temu. Jedna z tych rzeczy, która na dłużej zatrzyma nas w Hamilton. Miejsce magiczne, inspirujące, miejsce, do którego można jechać w tygodniu po pracy, by wrócić następnego dnia do pracy. Tak jak robią to rezydenci Hakea, czyli Daniel (gospodarz), Mateusz i ostatnio Wojtek.

Miejsce przypomina trochę Nowinę koło Strzelina, jeśli ktoś wie, co mam na myśli. Z tą różnicą, że Jurek pobiera opłaty za nocleg, zaś w Hakea goście zostawiają dobrowolne datki. My nie jesteśmy gośćmi. Jesteśmy u siebie.  

Anglosasi, zamiast Wigilii, mają swój lunch w Christmas Day, nie inaczej jest w Hakea. Jesteśmy mocno spóźnieni, nie sądzimy więc, że ktokolwiek będzie na nas czekać z lunchem. Na szczęście okazuje się, że ci też są grubo spóźnieni, wyraźnie zmęczeni nadaktywnością w poprzednią noc. 

Zostajemy na kolejne dwa dni, po czym przesuwając palcem po mapie, decydujemy się na zachodnie wybrzeże, ściślej mówiąc Kauri Forest. 

ETAP II - KAURI

Zwana inaczej agatis nowozelandzki lub soplica południowa występuje wyłącznie na Wyspie Północnej. Dlaczego południowa, skoro na Północnej i co ma do tego Soplica, tego nie wie nikt, poza botanikami.
Jego wyróżniającą cechą jest wielkość. Jeśli dojrzałe, może osiągnąć wysokość do 50 metrów. Drugie największe kauri w NZ, które podziwiamy w niezbyt pogodny dzień, liczy od 1500 do 2500 lat i mierzy około 16 metrów w obwodzie!

Po długich telefonicznych 
poszukiwaniach udaje nam się znaleźć wolny camping w małej osadzie turystycznej o miłej uszom nazwie Baylys Beach, niedaleko miasta Dargaville. 

Caravan park dość przeciętny, podobnie jak plaża, którą niestety  upodobali sobie amatorzy motorów crossowych. A że jestem po przykrych przejściach z burakami ryjącymi w Polsce szlaki górskie, całość robi słabe wrażenie. Na dodatek jest ciągle pochmurno i siąpi nawet deszcz. Dobrze, że jest ciepło. 

Ostatni wieczór spędzamy w towarzystwie miłych Polaków z Wellington, co nie jest takie oczywiste, zważywszy na niewielką ilość Polaków NZ w ogóle i szczególe. 

Jak to zwykle bywa, w dniu wyjazdu pogoda się poprawia i mamy piękny dzień. Wszystko zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nawet możliwość wjazdu na plażę samochodem staje się atutem i... skwapliwe z tej możliwości korzystamy. 

 

ETAP III - FESTIWAL

Wstęp

Aby dojechać na jego teren, musimy wrócić na południe częściowo tą samą drogą. I znowu: parę dni temu, w pochmurny dzień, wydawała się nudna: ciągle te same, typowe zielone wzgórza, pastwiska, krowy, droga nieskończenie kręta, senne, nijakie osady... 

Z kolei w popołudniowym słońcu dokładnie te same miejsca toną w odcieniach zieleni, purpury i pomarańczy, zaś niesamowite, nieustannie zmieniające się fraktale linii wzgórz i horyzontu stwarzają nieustanną pokusę zaspokojenia poczucia utracenia ulotnej chwili poprzez pstryknięcie fotki. 

Wstęp II

Natychmiast  po wjeździe na teren festiwalu rozglądamy się za właściwym miejscem na rozbicie namiotu. Niestety w tym roku na polu namiotowym nie ma wydzielonej family zone, może dlatego, że i tak pewnie większość uczestników przyjechała z dziećmi, bo festiwal jest family friendly

Dobór miejsca na camping to rytuał niemal szamański. Ważne są wszystkie czynniki: kierunek wiatru decyduje o kierunku kurzu; słońca oznacza przemieszczanie się cienia i wpływa na odpowiednie ustawienie vana (którego tylna klapa jest największym dawcą tegoż cienia).
Na popołudniowy cień drzew nie można liczyć - wszystko zajęte.

Nachylenie gruntu decyduje o tym, pod jakim kątem będę się w nocy (nad ranem) turlał, tj. jak umoszczę sobie spanie. 

Rodzaj gruntu wpłynie na to, jak przetrwamy gwałtowne załamanie pogody (jak rok temu).

Sąsiedztwo innych namiotów wpłynie na jakość odpoczynku. Jeśli będą to nie-Francuzi, jest dobrze, bo w nocy będzie spokój. Jeśli Francuzi - z pewnością będą pijani, czyli głośni, a to oznacza kłopoty. 

Wiek też ma znaczenie: młodzi - jeszcze bezdzietni, nie rozumieją naszych rodzicielskich rozterek. Starzy - już bezdzietni, mają wszystko w dupie i za bardzo się luzują. 

Oto najlepszy profil namiotowego sąsiada: Para w wieku wczesnośrednim, ona ładna, on przystojny, dwójka grzecznych dzieci, Kiwusy bądź dobrze mówiący po angielsku; mili, uśmiechnięci, spokojni, lubią podzielić się jointem. Słowem: podobni do nas.

Rozwinięcie

Impreza trwa od 30.12 do 02.01 (czy jakoś tak). W tym roku dojechało znacznie więcej uczestników (około dwóch tysięcy), ale dla wszystkich starcza miejsca. Zamiast dwóch scen, mamy do dyspozycji trzy. Największa ulokowana jest na ogromnej, otwartej łące (jednak ciągle w zasięgu spaceru). Przestrzeń sprzyja swobodzie, daje też sporo intymności. 

Pod względem muzycznym jest większy wybór: jest ethno, folk, rock w kilku odmianach, no i oczywiście elektronika: house, drum'n'base, minimal, psytrance i co tam jeszcze. 

Z działań towarzyszących mamy do dyspozycji aerial i hatha yogę, warsztaty malarskie, żonglowania ogniami, tańca afrykańskiego, są zajęcia dla dzieci i tym podobne akcje typowe dla neohippisowskich spędów. 

Dwudziestominutowy spacer po zakurzonej piaszczystej drodze wśród pięknych, krętych drzew manuka doprowadza uczestników do przeuroczego leśnego jeziorka, w którym chłodna kąpiel w gorący dzień dostarcza rozkoszy, za którą oddałbym niejeden orgazm.   


Rozwinięcie II

Mamy do dyspozycji trzy noce, które trzeba tak wygospodarować, żeby i dzieci były wyspane, i myśmy mogli funkcjonować z nimi w ciągu dnia.  

Pierwsza noc jest spokojna, grzecznie idziemy spać niedługo po północy. 

Za to druga, sylwestrowa...
Dla nas czas się całkowicie rozpłynął, rozmył, zakrzywił, lekko zdeformował, (lub być może ukazał na chwilę swoją właściwą formę?), zaś kontrolę nad przestrzenią przejęły nogi.    


Na nasze szczęście, w kontekście tegoż właśnie zakrzywienia czasoprzestrzeni, nie mają tu zwyczaju odliczania ostatnich sekund przed dwunastą, składania życzeń i łojenia gazoliny,  co zawsze uważaliśmy z Lilą za przekleństwo polskich imprez sylwestrowych - zazwyczaj wkrótce po tym "rytuale" impreza umierała.

Co do trzeciej nocy... Hmmm... Może Wojtek niech się wypowie. Ja tam intensywnie tańczyłem.

Ostatni set didżejski gra na dużej scenie Boss, twórca i kierownik festiwalu, za co otrzymuje głośne owacje. Niestety o pierwszej w nocy muzyka nagle ucicha i nastąpuje masowy odwrót nabuzowanych transem uczestników pod małą scenę, gdzie zaczyna się właśnie after party dla niedobitków. Takich jak my.

Zakończenie

Najbardziej urzekli mnie ludzie: zawsze uśmiechnięci, niezwykle przyjaźni, kulturalni. Ciekawie ubrani, poprzebierani w dziwaczne stroje. Nie było ochroniarzy lub jeśli już, to dyskretni wolontariusze. Żadnych awantur, wrzasków (z wyjątkiem pijanych Francuzów z niemal zerowym poziomem angielskiego), szczególnie na terenie pola namiotowego. 

Darmowa woda pitna, prysznice z ciepłą wodą, stale czyszczone toalety (choć stało się w kolejce), foodtracki z bogatą opcją wegetariańską, poczucie absolutnego bezpieczeństwa. To już chyba typowe dla NZ, bo to nie był pierwszy nasz festiwal. 

Pogoda wręcz idealna, choć w dzień sylwestrowy słonecznie i upalnie. Za to w Nowy Rok równie ciepło, tyle że słońce niemal stale przesłonięte wędrującymi chmurkami. Czyż może być lepiej?

O ile w ubiegłym roku w efekcie załamania pogody i Lili okropnej migreny uciekaliśmy jak najszybciej do domu, o tyle w tym roku pozostawiliśmy miejsce z uczuciem niedosytu. 
Podobnie jednak jak rok temu wracamy do Hamilton, również na jedną tylko noc: żeby przeprać ciuchy i uzupełnić zapasy. 

Już następnego dnia rano kierujemy się na południowy wschód.  




























































































 


 











































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2