środa, 18 kwietnia 2018

WYSPA POŁUDNIOWA 
CZ. II

WRESZCIE GÓRY

W pierwszy dzień Nowego Roku pakujemy z rana manele i wyruszamy. Czas zacząć prawdziwe odkrywanie Wyspy Południowej! 

Wypatrujemy poważnych masywów górskich jak zgłodniały pies ochłapu, bo tyle się nasłuchaliśmy, tyle obrazków i filmików przeróżnych naoglądaliśmy, tyle już dni jesteśmy na Południowej Wyspie, tyle kilometrów już na liczniku, że zwyczajnie nam się należy. 

Podczas jazdy łypiemy oczami na prawo i lewo i gdy pojawia się panorama uwieńczona masywem górskim, nie przepuszczamy okazji, by się zatrzymać i pstryknąć fotkę. Później, przeglądając niektóre z nich, wyda mi się to naiwne, ale wówczas tak czuliśmy, żyliśmy chwilą. 

IKONA

Nie wiem, czy coś bardziej kojarzy się z Nową Zelandią, niż Fiordland National Park. No, może taniec haka w wykonaniu narodowej drużyny rugby. "Władca Pierścieni", jakże by. Jeszcze owce i zielone wzgórza pastwisk. 

Nie sądzę, żeby jakiekolwiek biuro podróży odważyłoby się nie zamieścić choćby jednej fotografii fiordu Milford Sound. 

Dużym niedopatrzeniem byłoby pominięcie tego miejsca, podróżując wokół Wyspy. Głupotą wręcz nawet. Może jedynie Norwegowie byliby poniekąd usprawiedliwieni, gdyby o to grzecznie poprosili. Na piśmie.


Droga dojazdowa do miasteczka jest tak urokliwa, że trudno prowadzić auto. Ciągnie się ona dnem przepięknej, długiej na kilkanaście kilometrów doliny polodowcowej, dnem której płynie krystalicznie czysta rzeka tworząca co jakiś czas przepiękne jeziorka. Zbocza doliny porasta prastary las natywny, z którego stoków spływają wąskie nitki okresowych wodospadów (dzień wcześniej padało). Najlepsze są jednak ostatnie kilometry, gdy droga wspina się krętą drogą na wysoką przełęcz, by ostatecznie wgryźć się dwukilometrowym tunelem w skalną ścianę, za którą równie krętą drogą zjeżdża się do miasteczka/osady/?/ciort wie, jak to określić.
Żeby było ciekawiej, trasę tę należy powtórzyć, bo z Milford Sound nie da rady inaczej się wydostać, jak tylko tą samą trasą powrotną. Chyba że drogą powietrzną. 

W efekcie całą dolinę podziwiamy dwukrotnie, z dwóch perspektyw. Obie są osobliwe: pierwszej towarzyszy dreszczyk odkrywcy, drugiej - tęsknota wspomnienia. 

Miasteczko/osada/?/ciort wie, co, żyje wyłącznie z turystyki. Jest tu taki obrót masy ludzkiej (do miliona rocznie), że aż dziw bierze, jak oni to ogarniają. 

OPCJE

Opcji jest kilka: Można popłynąć jednym ze statków wycieczkowych, wynająć helikopter lub samolot, autokar ze szklanym sufitem, można łączyć, można też wybrać się na jedno- lub wielodniowy trekking, w tym podobno najlepszy na świecie, legendarny Milford Walk. Wybieramy pierwsze i przedostatnie. 

Na miejscu wita nas nieustający szum startujących/lądujących awionetek/heliokopterów oraz rój ludzi z całego dosłownie świata. Mimo to dla wszystkich starczy miejsca na darmowym parkingu, a na miejscu czeka cierpliwa i zawsze skora do pomocy obsługa, nikt nie sprawia problemów. Jest czysto, także w publicznej toalecie. Jakość obsługi turystów imponuje. 

Biznes się kręci. 

STATEK

Jest Nowy Rok, w którym akurat wypada pełnia księżyca. Oznacza to zimne noce, ale i gwiaździste niebo i - najważniejsze - słoneczne, bezchmurne dni. To na prawdę powód do radości:  Ze względu na panujące tam warunki geo- jest to jedno z najbardziej deszczowych miejsc na ziemi; rzadko kiedy nie ma chmur, które zazwyczaj zasłaniają grzbiety i granie otaczających gór. 

Dzięki temu, w oczekiwaniu na boarding, podziwiamy kultowy Mitre Peak o wysokości, uwaga, 1692m.npm. Wyższy niż karkonoska Śnieżka! Z poziomum morza! Niemal na wyciągnięcie ręki. 

Okrętujemy się jakoś późnym popołudniem, ale ponieważ to głębokie południe, dni są znacznie dłuższe. Gdy tylko statek wyrusza, zaliczamy potężne uderzenie zimnego wiatru, który chrzci nas mgiełką rozproszonej wody z pierwszego wodospadu za winklem. 
Dalej jest już tylko piękniej. Potężne (1200 - 1600 m.) masywy gwałtownie wyrastające znad poziomu morza, niezliczone wodospady, krystaliczne powietrze, cudowne popołudniowe światłocienie, dziewicza przyroda, wszystko to robi takie wrażenie, że wszyscy łażą po pokładzie uśmiechnięci. Gdy po przeszło godzinie statek dociera do ujścia zatoki, zatacza pętlę i wraca do portu. Myli się ten, kto sądzi, że droga powrotna będzie nudna. Tym razem płyniemy blisko lewego brzegu, mamy więc zupełnie inną perspektywę, urozmaiconą przez leniwe foki. I nie wieje!

Wreszcie gwóźdź programu: kapitan podpływa dziobem do jednego z wodospadów tak blisko, że woda niemal zalewa pokład, a cała akcja wywołuje wśród uczestników zbiorową radochę. 

W drodze powrotnej zachodzące słońce wyostrza kontrasty, nadając górom jeszcze większej dramaturgii. Najwyższy z widocznych pokrywa lodowiec... Jest tak pięknie, że kurwa słów brakuje. Dupę urywa.









NOCLEG

Wzdłuż doliny, nad brzegiem rzeki, Department of Conservation zorganizował kilkanaście niedrogich ekologicznych pól namiotowych, na którym jednych z nich spędzamy dwie noce. Za dnia opustoszałe, pod wieczór zapełniają się tysiącami camperów i namiotów. Hotelów ani pensjonatów nie ma, więc jeśli nie camping, to wycieczka tam i z powrotem. 

To jeden z najpiękniejszych moich campingów. No dobra, przynajmniej w NZ. (Co się może równać np. z Borami Tucholskimi. Abo paśnikiem w Masywie Bukowca k/Sokołowska...)
Szumiąca rzeka, otoczenie wysokich gór, krystalicznie czyste powietrze, rozgwieżdżone niebo, niepokojący, zimny wiatr, tworzą doskonałe jak dla mnie połączenie: piękna i grozy. 


UPS...

Następnego dnia uświadamiam sobie, że popełniłem poważny błąd: nie zatankowałem do pełna auta, naiwnie licząc na stację benzynową w Mildford Sound. Pewnie jakaś jest, pomyślałem, skoro ciągle  latają turystyczne samoloty, i pewnie bym znalazł, gdybym się uparł. 

Opuszczamy pole namiotowe jako jedni z ostatnich (jak zwykle), nie ma więc zbyt wielu skłonnych do pomocy. 
Pojawia się jednak ciężarówka służby drogowej, lecę więc na żebry do kierowcy, który na moją prośbę o odsprzedanie paru litrów ropy, zbyt długo drapie się po głowie, bym nie zrozumiał. Uciekam się więc do szantażu emocjonalnego:
- Eeee, nasz młodszy syn musi jechać do lekarza z żoną, bo ma gorączkę. Nie może jej zabraknąć paliwa, bo będziemy w ciemnej dupie... 
- Aaa, jak tak, to co innego. Masz tu kanister, zlej wszystko. 
- Nie spoko, piątka styknie.
- Lej całe dwadzieścia!

Nie odmawiam. On nie odmawia zgrzewki.

Ignacy faktycznie musiał do lekarza. 

OPCJA PRZEDOSTATNIA - PIESZA WĘDRÓWKA













W NASTĘPNYM ODCINKU

Będzie o Księżycowej Krainie Central Otago, w tym o Queenstown - zimowej stolicy NZ. 

Ponownie ożywimy wspomnienia wspaniałych chwil z Olą i Watsanem.

Następnie, znowu w czwórkę, udamy się do podnóża najwyższego masywu w NZ, przecinając najbardziej dziką i opustoszałą krainę, jaką widziałem w życiu. 

Będzie również o spotkaniu z polskim znajomym, o skoku spadochronowym, może uda się nawet zamknąć całość pobytem w znanym, hipisowskim miasteczku w najbardziej hipisowskiej krainie NZ.

































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2