czwartek, 11 lutego 2016

DARIA I JEJ RODZINA

Nie widzieliśmy się jakieś dziesięć lat, odkąd opuściliśmy Australię.

Spotykamy się w okolicy Rotorua, słynnej z parujących gejzerów, wód termicznych i powietrza o zapachu zgniłego jajka. Z Darią wiele przeżyliśmy, pokazała mi Australię z jak najlepszej strony. Znam dobrze jej rodzinę: mamę, brata z żoną, przyjaciół.
Przyleciała sobie do NZ z rodziną na wakacje (z mężem Gavinem i dwójką dzieci).

Na darmowym campingu - parkingu przy wodospadach - spontanicznie zastawiamy stół i celebrujemy moment, ciesząc się swoją obecnością. Dzieci perfekcyjnie się integrują - wspólna wibracja, jak nic. Niezapomniana będzie kolacja na trawniczku przy krawężniku, w scenerii zachodzącego słońca.

W rozmowie głównie wymieniamy się najnowszymi doświadczeniami, trochę wspominamy, choć niewiele. Tu i teraz jest najważniejsze. Daria jest dwujęzyczna, rozumie więc kody natywnego, polskiego języka. Gavin pochodzi z RPA i jak wielu ludzi stamtąd, ma specyficzny, mądry dystans do życia. 
 
Swoje życie skromnie przedstawiają jako stateczne, skupione wokół rodzinnych rytuałów.
W moim rozumieniu brzmi to tak: jesteśmy wdzięczni za to, co życie nam daje, choć nasze oczekiwania nie są wygórowane. Jednak wiem, że prowadzą się absolutnie niezwykle.

GISBORNE

Podobnie jak Stasiuk, ja również mam swój Wschód. Początki sięgają jeszcze lat osiemdziesiątych ub. wieku, gdy zacząłem szwendać się po polskich Beskidach, z przytroczoną do plecaka gitarą. Potem odkryłem łemkowskie pieśni, potem zaś muzycznie romansowałem z folkiem w zespole Chudoba. 
Zwykle, gdy leży przede mną jakaś mapa, kieruję wzrok na prawo, bo właśnie na wschodzie (również północy) działy się i dzieją najciekawsze rzeczy. Nie inaczej jest z mapą Wyspy Północnej.

Na wschodzie znajduje się na przykład szczyt Hikurangi (1752 m.n.p.m), z którego można najszybciej na świecie dostrzec promienie wschodzącego słońca (jak głosi legenda; lub raczej propaganda ministerstwa turystyki).

My jednak nie wdrapiemy się na szczyt, ponieważ lato jest od plażowania, a nie od wspinaczki.
Jedziemy wzdłuż wybrzeża oceanu State Highway 35, która przez połowę trasy niemal nie oddala się od niego, oferując nieskończenie wiele plaż.

Najciekawsze, tj. najdziksze campingi są dla nas niedostępne, bo nie posiadamy chemicznej toalety przenośnej. Po krzakach się tu nie sra, jak np. nad Jeziorem Solińskim, gdzie gówno gównem stoi.  

 
MNIEJSZA O GÓWNA

Zajebista aplikacja Kiwicamp pomaga znaleźć nam to, czego szukamy: miłych ludzi i fajne miejsce przy oceanie. Są tam też opinie innych użytkowników, same pozytywne w tym wypadku. Czytam je później nieświadomym właścicielkom, są szczerze uradowane.

Rozkładamy się na przeciw otwartej kuchni - świetny spot do obserwacji gości. Są Niemcy, Francuzi, Czesi, Kiwusy* oczywiście też. Towarzystwo łączy jedna rzecz: małe wymagania.

Klimat miejsca, wygląd, układ przypomina dobre czasy w Polsce: może ktoś pamięta miejscówki w Lubuskiem, nad jeziorkiem w lesie lub na prywatnej łączce? przyczepy Niewiadów, namioty z Legionowa? wódeczka pod leszczyka ze szwagrem i leśniczym? starzy bywalcy?  
          
No, może wódeczki tu nie piją, grilla nie rozpalają, pieśni na ustach nie niosą, spokojniej jakby.
Ale kosz przyniosą po naszej prośbie, taki na ognisko, więc radocha jest, że hej. Dosiądą się sąsiedzi, starsi ludzie, kręci się gadka, on Kiwus, ona z RPA. 

Co jest takiego w tych ludziach, że są tacy mili? Żeby chociaż wkurwa kto dostał, zjebka jakaś w sklepie, kłótnia, nic. Okradną czasem, owszem, ale przynajmniej paszportów nie wezmą. 

TRZĘSIENIE ZIEMI

Na wprost plaży, kilkanaście kilometrów w głąb oceanu, widać wyspę, która okazuje się być słynnym, czynnym wulkanem o nazwie White Island; biała, bo ciągle się z niej paruje i kopci.
Drugiego dnia po południu gadamy z Kiwusem, który pyta, czy czuliśmy, jak godzinę temu ziemia się trzęsła. Kurcze, nic nie czuliśmy. Człowiek przyzwyczajony, że w Polsce ciągle się coś trzęsło: 
a to we fiacie 126p, a to w pociągu, tramwaju, a to dziurawa droga się trzęsie jak tir przejedzie.
A to łóżko od ruchów frykcyjnych. 
Jak tu więc zauważyć jakieś tam wstrząsy.
Chyba czytałem wtedy książkę i pewnie tak mnie wciągnęła, że moje ciało nie zareagowało.
 
Z plaży jednak widać nad wulkanem wielki, biały grzyb dużej eksplozji. 

SPACERY

Pogoda sprzyja spacerom po plaży. Są tu spore pływy (nawet powyżej dwóch metrów!), więc za każdym razem jest zmiana. Zmiana, zmiana... zmiana... Podstawowe prawo Przyrody. 

Jesteśmy nad niewielką zatoczką, jest odpływ, dochodzimy więc do jej skraju, gdzie z niewysokiego klifu zwisają konary pięknych drzew. Płaski jak stół, nasączony wodą piasek odbija je niczym wielkie zwierciadło, niczym powierzchnia idealnie płaskiego jeziora...

White Island nieustannie kopci, a wiejące wiatry rozciągają parę i dym na wiele, wiele kilometrów. 


KRZACZORY

Raz udaje nam się to, w czym wyrobiliśmy się, podróżując przez dwa miesiące wzdłuż zachodniej Australii, czy rowerami/kajakami po Polsce: w noclegu w krzakach. 

Jak tylko postanawiamy, głowa w aucie kręci się dookoła, wzrok skanuje zakres widzialny, a my czujemy się, jak wtedy, gdy przypadkowo znajdzie się grzyba w lesie. Albo gdy ryba bierze. Wtedy przepadłeś, bracie. Jumysł uzależniony jest od sukcesu, od endorfin, już to wzrok szuka następnego strzała w żyłę. 

W sumie nie jest to takie proste, zważywszy, że wszystko tu ogrodzone, ale wystarczy dokładniej przyjrzeć się mapie, większy most jakiś namierzyć, pod który z pewnością jest zjazd. Albo boczną drogę wzdłuż górskiej rzeki wyczaić, dolinę jakąś rzeźbiącej, a na pewno znajdzie się polanka. 
I znalazła się, a jakże, właśnie nad rzeczką, właśnie w głębokiej dolinie. To już nie doświadczenie, to instynkt znawców tematu, ba, światowych ekspertów. Biegłych sądowych! 

Oby tylko nikt nie przejeżdżał, a już nie daj boże zauważył, zwolnił, a nuż gdzieś zadzwoni, służby powiadomi. Może zły człowiek, gwałciciel, agresywny, najebany Gienek z kumplami. Byleby z daleka od ludzkich oczu, jak najgłębiej schowani, wciśnięci w krzaczory. Byleby do zmroku, wtedy jest już bezpiecznie. Bo żadne inne zwierzę nie jest groźniejsze od człowieka.
A rano jak najszybciej się zmyć, zatrzeć wszelkie ślady, pozbierać wszelkie śmieci, także nie nasze.

WYBRZEŻE WSCHODZĄCEGO SŁOŃCA

Wracając do map: Nie raz, nie dwa zerkałem, studiując mapę, na Region Gisborne na wschodzie, którego sercem jest największy na Wyspie Północnej obszar dziewiczych lasów. Obszar to dziki i górzysty, w większości ujęty w Park Narodowy Te Urewera o powierzchni 2127 km kw. (największy w Polsce, Biebrzański PN, pokrywa powierzchnię 592 km kw.). 

W centrum Parku, na wysokości 600 m.n.p.m, znajduje się ogromne górskie jezioro Waikaremoana, które powstało w wyniku potężnego obsuwu skał 2200 lat temu. W latach pięćdziesiątych osuwisko zostało uszczelnione, poziom wody podwyższony i tak powstało jezioro o powierzchni 54 km kw. oraz elektrownia wodna.
Osunięte głazy skalne utworzyły przy okazji liczne groty i skalne zakamarki, których eksplorację umożliwia szlak pieszy. 

Mamy do wyboru camping darmowy lub płatny. Jest także hotelik ze sklepem i stacją benzynową (ceny z kosmosu, browara nie ma). To wszystko. Sto kilometrów szutrowej drogi zbyt wielu zniechęca. 

Pierwszą noc spędzamy w pięknej, osłoniętej od wiatru zatoczce, na darmowym polu namiotowym. Jednak w nocy wiatr przybiera na sile i nawet tu zagląda, niemal porywając namiocik naszych niemieckich sąsiadów. 

W ciągu dnia wieje jeszcze mocniej. Sine wody jeziora tworzą potężne fale.

Jedziemy na inne pole namiotowe, położone od zawietrznej. Wcześniej wybieramy się na wspomniany szlak wzdłuż jaskiń i grot. Doświadczamy tam huraganowej siły wiatru, który omal nie wyrywa drzew z korzeniami. W zasadzie ryzykujemy, ciągnąc w takich warunkach dzieci, bo jest naprawdę groźnie. Szczególnie działa na psychikę nieustanny, ciągły ryk wiatru, który utrudnia komunikację i zmusza nas do krzyku.
 

W drodze powrotnej zatrzymujemy się w prowadzonym przez przesympatycznych Maorysów visitor centre i "bukujemy" łódkę, którą jutro chcemy opłynąć kolejne jezioro: mniejsze i położone 300 metrów wyżej. Plan jednak nie wypali, bo podobno ciągle za mocno wieje, choć gdy po godzinnym marszu docieramy tam w południe, jest niemal bezwietrznie i wreszcie świeci słońce. 

LAKE WAIKAREITI
 


Otóż naszym oczom ukazuje się raj. Raj. Czyste, naturalne piękno w kolorze turkusu.  Czterokilometrowy szlak doprowadza nas do tarasu widokowego, z którego roztacza się widok na jezioro, wyspy i otaczające góry. Szlak dalej wąsko wije się pod górę, wspina stromym zboczem,  kręci wśród prastarych, karłowatych drzew pokrytych okładziną zielonych porostów i ostatecznie doprowadza do niewielkiej plażyczki. 

Nie wiem, czy widziałem w życiu piękniejsze miejsce. Choć przecież piękna nie powinno się stopniować, porównywać, bo jest wartością samą w sobie, określoną i skończoną, to jednak gmeram w pamięci: Połoniny bieszczadzkie? Biebrza? Górna Brda? Beskid Niski? Norwegia? Australia? Różnica jest taka, że w Polsce niemal wszędzie widać wpływ człowieka. Tutaj jest przepiękna, pierwotna dzicz. 

RÓW

Z naszego pola namiotowego wyjeżdża się krętą drogą szutrową pod górę, by po 500 metrach dołączyć do głównej drogi szutrowej, okalającej połowę jeziora. Trzeba uważać, bo w miejscu, gdzie drogi się łączą, jest zakręt, a Kiwusy na szutrach nie oszczędzają swoich terenówek.

No więc wyskakuje taki jeden z prawej, więc aby uniknąć kolizji, uciekam na skraj drogi. Za bardzo. Prawe koło łapie rów i po chwili Bajs opiera się lewym bokiem o skarpę zakrętu.

Kurwa mać, cholerna karma... Oto zapłata za przyjemności.
 

Zbiegam na dół, proszę o pomoc najbliższego gościa, który bez chwili wahania odpala landcruisera. Po chwili jesteśmy u góry. Lila i chłopcy jakoś wyleźli z auta.

Podczepiamy linę i po drugiej próbie Bajs stoi już na drodze. Obejmuję i klepię po spoconych plecach z radości właściciela toyoty.
 

Teraz najgorsze: zniszczenia. Pewnie cały bok zrysowany i wgnieciony, naznaczony piętnem grawitacji i siły odśrodkowej, pewnie lusterko boczne w proch niebytu przemienione, pewnie koła grymaśnie wykrzywione.
 

Nic takiego. Nic poważnego. Owiewka pęknięta i niewielkie zarysowania, to wszystko.

Jakim cudem... No i jakim cudem Lila nie zrobiła ani jednego zdjęcia...
 

POWRÓT
O wielkości tego obszaru przekonujemy się w drodze powrotnej. Trzy godziny (!) zajmuje nam pokonanie 60 kilometrów krętej, szutrowej drogi, której końca nie widać.  Pokonujemy przełęcz - myślimy, że za nią, w dolinie już asfalt. Nic z tych rzeczy. Druga przełęcz, trzecia, czwarta... 


I oto jest, asfalt upragniony, przed zakrętem się wyłaniający.

Nagle asfalt się kończy. Wreszcie znów asfalt, tym razem wioskę maoryską przecinający, więc cywilizacja, więc na pewno koniec szutrów. Już setką tniemy, widoki spokojniej podziwiamy. 

Nagle asfalt znów się urywa. Przed nami kolejna wspinaczka na kolejną przełęcz.

Wreszcie wyjeżdżamy na niziny. Suniemy gładką, prostą jak strzała drogą w kierunku Rotorua, a stamtąd do Hamilton. Do domu.
 
Koniec mordęgi. Chyba jesteśmy trochę zmęczeni tą tułaczką z dziećmi, kurzem, brudem i potem. Jak Cyganie, nomadzi jacyś, co śpią w wozie. W przyszłym roku wybieramy się do kurortu, na Fidżi na przykład.

Z drugiej jednak strony nie znamy Wyspy Południowej, której piękno jest podobno trudne do opisania.

 

  

* Polskie, nieobraźliwe (choć trochę w brzmieniu kąśliwe) określenie Nowozelandczyków, wariacja słowa Kiwi, które mieszkańcy Nowej Zelandii używają do nazywania samych siebie i pewnie setki firm turystycznych. Także nazwa ptaka, symbolu Nowej Zelandii.
 




































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2