środa, 29 lipca 2015

DOOF DOOF CZYLI BUM BUM
  
Wiedziałem, że w końcu się to wydarzy, pytanie brzmiało tylko: kiedy. Wydarzyło w minioną sobotę

Doof , właściwie bush doof to australijska i nowozelandzka odmiana rave party, z tą różnicą, że na Atypodach imprezy odbywają się nie w opuszczonych halach czy innych industrialnych obiektach, a na łonie natury, z dala od ludzkich siedzib, zwykle głęboko w lesie, czasem na jakiejś dzikiej plaży, których tu nie brakuje.
To stara/nowa tradycja, sięgająca jeszcze początków lat dziewięćdziesiątych, tj. czasów postpunkowej sceny elektronicznej, która to tradycja nieprzerwanie trwa do dziś.

Żeby wziąć udział w imprezie, muszę zostać przyjęty do tajnej grupy na FB. Tu ukłon w stronę Mateusza, który zna obszar i wprowadza mnie do grona.  
Ponieważ impreza jest nielegalna, informacja o miejscu zdarzenia pojawia się najpóźniej, jak to możliwe, czyli na dzień-dwa przed imprezą. Znam to z Australii, gdzie informacja o miejscu pojawiała się o 18:00 w dniu imprezy.
Dance floor

Okazuje się, że impra odbędzie się w Auckland. Świetna wiadomość, zważywszy, że jeszcze w Auckland nie byłem. Po krótkiej naradzie postanawiamy jechać całą rodziną i przy okazji odwiedzić znajomych. 
Nie chce mi się jechać; wiem, co mnie czeka: nieprzespana noc. Ostatnio bardziej sobie cenię czas spędzony z rodziną, niż całonocne ekscesy przy głośnej muzyce. Ale z drugiej strony wiem z doświadczenia, że im bardziej się nie chce, tym lepiej będzie. I nie myliłem się, oj, nie. 


C
hillout room
W drodze do znajomych podziwiam rozświetloną panoramę centrum miasta: Przepiękna. Przypomina Sydney, choć zatoka jest znacznie znacznie większa, niż Darling Harbour, nad którą rozłożyło się największe miasto Australii. Poza tym Auckland leży na wąskim przesmyku lądu, mieszkańcy mają więc teoretycznie dostęp z zachodu do Morza Tasmana, a ze wschodu do Oceanu Spokojnego. Teoretycznie, bo po drodze są jeszcze zatoki: Manukau od zachodu, oraz Waitemata od wschodu i północy. Nie wspominając wysp, których na wschodzie jest kilkadziesiąt. 

Do znajomych docieramy pod wieczór, jest więc czas jedynie na szybką kolację i kawkę oraz zdawkowe "co słychać".

Jedziemy autem, po drodze zgarniamy jeszcze jednego uczestnika zdarzenia. Ponownie przecinamy centrum miasta, co oznacza, że impreza będzie po drugiej stronie zatoki. Docieramy na miejsce po 22:00, zostawiamy auto na wygodnym parkingu tuż przy zatoce, wzdłuż której ciągnie się droga, po czym wspinamy się po stromej, ale niewysokiej skarpie, gęsto zarośniętej karłowatymi drzewami. 

Miejsce widziałem wcześniej na zdjęciach: to przedwojenny, niewielki bunkier, pełniący kiedyś funkcję militarną, zapewne obserwacyjno-obronną przy wejściu do zatoki. Opuszczony obiekt składa się w dwóch malutkich budynków, z których jeden będzie robił za dance floor, a drugi - chillout room. W pierwszym ludzie tańczą, w drugim odpoczywają, piją, palą, rozmawiają, dokańczają murale, grzeją się przy małym ogniu rozpalonym na specjalnej, żeliwnej misce. Pomiędzy budynkami ktoś wywija ogniami, niektórzy z dachu bunkra podziwiają widok rozświetlonego centrum miasta. 

Murale w chillout roomie
A widok jest piękny. 
Za budynkami, w krzakach, subtelnie warczy agregat prądotwórczy. Budynek z zewnątrz ozdabia siatka maskująca, wewnątrz skromne lasery, ultrafiolet, wytwornica dymu, z tyłu vj. Z przodu stół - stanowisko dla dj'ów i gwóźdź programu: świeżo zakupiony, potężny sound system. 

Imprezę zorganizował kolektyw o nazwie Rural Remix. To jeden z kilku-kilkunastu kolektywów działających w NZ oraz Australii. Imprezy odbywają się przez cały rok, średnio raz w miesiącu; w zimie rzadziej i trwają jedną noc, w lecie częściej i są wielodniowe; mają wówczas charakter festiwali. 


 Wspólną cechą imprez jest to, że za każdym razem odbywają się w innym miejscu oraz to, że są nielegalne. Organizatorzy znajdują miejsce, powiadamiają o zdarzeniu, dystrybuują opłatę wstępu on-line, organizują muzykę (co nie jest trudne, bo zazwyczaj sami są didżejami) podstawową infrastrukturę oraz inne niezbędne do przetrwania nocy atrakcje. Z racji swych korzeni cała impreza ma charakter kontrkulturowy, więc zarówno organizatorzy, jak i uczestnicy to także ludzie z kręgów alternatywnych: hippisi, neo-hippisi, ekolodzy i tym podobne odmienne stany świadomości. Freaks  jak na nich mówią. Albo greenies w Australii. 

Jestem więc wśród swoich: jednym ze stu trzydziestu pięciu członków rodzinnej imprezy. Czuję się bezpiecznie: nie ma agresji, nie dostanę w łeb butelką po piwie lub w ryja, nikt mnie nie opluje, nie poniży jak na paradzie równości we Wrocławiu przed czterema laty. Nikt nie nazwie mnie lemingiem, żydem, moherem, liberałem, masonem, rowerzystą, ekoterrorystą, mordercą nienarodzonych dzieci, pedalską szmatą, feministyczną ciotą, lewacką kurwą. Nie odczłowieczy, nie postawi w szeregu z zomowcami, nie pozbawi narodowości i państwowości, bo nie wyznaję Jedynie Słusznej Religii oraz nie głosuję na Jedynie Słuszną Partię i Jej Wodza Nad Wodzami Herbu Czarna Pietruszka i Trzewiki Na Koturnie. Tylko dlatego, że marzę o sprawiedliwym świecie i równych prawach. Świecie bez tłustych, tępych cwaniaków w garniturach lub kapłańskich szatach. Jak każdy w miarę myślący człowiek, pragnę szacunku i pokoju, martwi mnie także kondycja ludzkości i chciwość, która doprowadzi ją do samozagłady. Niestety. Nic więcej nie chcę od świata.                                       

Zanim jednak dobrowolnie oddam swoje ciało i umysł we władanie miażdżących beatów psytrance, ma miejsce nawet nie incydent, ale zdarzenie, które świetnie oddaje skalę dysproporcji między światami. 

Przed północą pojawia się policja. POLICJA! Przypominam, że impra jest nielegalna - to raz, dwa: znalazłoby się tuzin powodów, żeby rozpędzić zgromadzenie i zamknąć zdecydowaną większość w areszcie za nielegalne posiadanie. Nic jednak się nie dzieje. Po krótkiej rozmowie z organizatorami i ich wyraźnej deklaracji całkowitej współpracy, policjanci spokojnie odchodzą, pozwalając na kontynuację spotkania. Niewiarygodne... 
To jeszcze nie koniec.

Rano, około szóstej, kiedy impreza wciąż ma się całkiem nieźle, pojawia się... straż pożarna. Ściślej: dwoje strażaków. Podkreślam: dwoje, nie dwóch. I znowu: po krótkiej rozmowie i nakazie zgaszenia paleniska, strażacy spokojnie się oddalają. 
Jestem pewien, że strażacy nie pojawili się przypadkowo; zostali powiadomieni przez policję i poproszeni o sprawdzenie, czy wszystko jest w porządku i czy nikomu nie dzieje się jakaś krzywda. Oni tam byli, żeby pomóc, a nie przeszkodzić...

Czas odświeżyć sobie lubawską szkołę tańca ciężkiego.Wsiąkam w tłumek ludzi, znajduję kącik, jak zwykle gdzieś z boku. Łapię zasięg - kontakt wzrokowy z Mateuszem. Potężne subwoofery tłoczą powietrze, nogawki w spodniach i podbrzusze miękkie drżą, wibrujące dźwięki wymiatają resztki zbędnych myśli. Poddaję się rytmowi i tylko rytmowi,  moje ciało staje się jego częścią; jestem uczestnikiem plemiennego rytuału. Oddaję hołd pradawnym przodkom, kiedyś tańczącym przy bębnach. Wraz z setką współplemieńców współtworzę potężną falę energii tańca o tej samej amplitudzie. Muzyka jest bezkompromisowa. Wali beatem w łeb, klatę, brzuch, po nogach, rytmicznie kopie w dupę. Ruszaj się, korzystaj, łap chwilę! Jazgot przesterów wwierca się przez oczodoły pod czaszkę. Nagle zmiana: beat zamiera, otwiera się przestrzeń, melodyjne akordy subtelnie i zmysłowo łaskoczą podbrzusze. Płyniemy przez chwilę w próżni rozkoszy, dłonie w górze malują powietrze. Nagle znowu w łeb, klatę, brzuch, po nogach, w tyłek; nie ma sentymentów. Nogi przejmują kontrolę nad resztą ciała, dłonie i ręce zakreślają formę tańca. Doof, doof, doof, doof, ... Albo jak kto woli: bum, bum, bum, bum, bum cyk, bum cyk . I tak sześć godzin bez wytchnienia. Katharsis. 



Rano widoki okazują się jeszcze piękniejsze: wschodzące słońce oświetla drapacze chmur,
potężna zatoka oszałamia ogromem. Rozglądam się dookoła: w świetle dziennym wszystko wygląda inaczej, jednak to ludzie tworzą atmosferę miejsca, nie odwrotnie. Wszyscy uśmiechnięci, ogólnie peace'n'luv. Muzyka nadal gra. Ogarnia mnie zmęczenie i wiem, że czas wracać; odkładam ten moment kilkakrotnie, sycąc się na zapas  atmosferą miejsca. Pocieszam się, że jeszcze przez kolejne dwa dni będę pod wpływem gorączki 
sobotniej nocy, będę płynął na fali o tej samej amplitudzie. 


  Z Auckland wyjeżdżamy wczesnym popołudniem. W międzyczasie mam okazję zdawkowo przyjrzeć się miastu. Sprawdza się to, co mówiła Lila: to nie jest miejsce przyjazne dla rowerzystów. Wszystkie, dosłownie wszystkie drogi są albo ostro z góry, albo ostro pod górę. No, chyba że ktoś lubi wyzwania. 

W drodze powrotnej, za namową znawców miejsca, zjeżdżamy z autostrady na lody. Jak się okazuje, to stały punkt na trasie Auckland - Hamilton dla wielu kierowców. Lody są doskonałe: bardzo treściwe, naturalne, niezbyt słodkie, po prostu idealne orzeźwienie. Wybrałem czekoladowe: z takiej ciemnej, pełnej. 

Z dużą radością witam Hamilton: Czuję ulgę, jakbym wrócił do siebie, do domu, do miejsca, gdzie dobrze się czuję. To dobry znak.

P.S.: Zdjęcia i filmik nie są moje, lecz pochodzą z FB, a autorami są uczestnicy.




          Jedno z największych wyzwań w ramach przygotowań do wyjazdu było pozbycie się przedmiotów. Trudno wprost uwierzyć, jaką niepojętą ilością materii się otaczamy. Materii, która owszem, posiada jakąś funkcję użytkową, dopóki jest w zasięgu wzroku, lub gdy sytuacja wymusza ponowne nadanie im pierwotnej funkcji. Jeśli nie, przedmiotów nie ma, często już nawet nie istnieją w naszej świadomości i pamięci. Fizyka kwantowa na co dzień: przedmioty nie podlegające percepcji nie istnieją. 
          I nagle jest percepcja: Są, zjawiają się w całej swej okazałości, szczęśliwe, że oto dostają drugą/kolejną szansę zaistnienia w naszym świecie, błagając swoim milczącym głosem: Użyj mnie, proszę, chcę być potrzebna, nie skazuj mnie na kurz i roztocza... 
Ale nie dla karmicznego sentymentu wyciągamy je z zakamarków nieistnienia, żeby reaktywować do poziomu użyteczności. Przeciwnie, tym razem świadomie, z premedytacją odmawiamy im prawa do bytu. No, chyba że znajdą się chętni, znajomi na przykład, którzy zechcą je przygarnąć, adoptować, zlitować się, nadać sens, choć i tak wiadomo, że znów zostaną oddane na pastwę roztoczy, tyle że pod innym łóżkiem. Wówczas przeprowadzić trzeba smutną selekcję: to się przyda, a z tym precz do śmieci. Dobrze, że jest już w Polsce recykling, sumienie tak nie gryzie.
          To istna stajnia Augiasza, skończysz z przestrzenią pod jednym łóżkiem, trzeba ogarnąć pod drugim. I trzecim. Potem regał: na regale, za regałem, pod regałem, obok regału... Potem zabawki: największe wyzwanie. Przyjąłem zasadę, że pozbywam się plastikowych, a zatrzymuję drewniane. Ale plastikowe także wymagają selekcji.
          Potem ciuchy. Które potrzebne, które do recyklingu, które dla znajomych? Jeśli dla znajomych, to trzeba gdzieś zmagazynować, czyli znów zagracić jakiś kąt. Ja nigdy nie grzeszyłem nadmiarem ciuchów, ale dzieci?? A im mniejsze, tym ich więcej.
          Potem garderoba, czyli super graciarnia. Mega graciarnia. 
A gdy już myślisz, że się uporałaś, nagle dostrzegasz książki. Co z nimi zrobić, przecież nie wyrzuca się książek... Telefon do żony. 
          Potem płyty, dużo płyt: moich i Lilki. A jak już myślisz, że już się uporałeś z płytami, dostrzegasz kredens, a w nim i na nim same skarby, których przyszłość koniecznie trzeba skonsultować z rzeczoznawcą... Telefon do żony. 
          Potem łazienka i kolejne zakamarki. Korytarz. Komórka na strychu. Samochód - kolejny, całkiem niczego sobie mobilny składzik gratów.
          Jednak mimo wszystko lubiłem tę robotę. To na pewno rodzaj oczyszczenia, katharsis, także częściowe, symboliczne uwolnienie się od przeszłości.  Poza tym, wbrew pozorom, to jedno z najbardziej odpowiedzialnych zadań, jakie musiałem wykonać. Okazja nie zdarza się często, zwykle podczas przeprowadzek, ale warto.
           W dniu opuszczenia mieszkania podłoga nadal zawalona była przedmiotami. Tak jakby nie chciały mnie opuścić lub może chciały się pożegnać...
Postawiłem na środku pokoju duże pudło i po porostu wrzuciłem do niego wszystko, co pozostało, po czym... zapakowaliśmy je z bratem na przyczepkę i zawieźliśmy do jego domu. Materia nie odpuszcza tak łatwo, mocno trzyma się nogawki.
          Przede mną zdecydowanie najtrudniejszy etap: pożegnanie z przyjaciółmi i rodziną. 





 

czwartek, 23 lipca 2015

OSTATNIO NUDY

Znowu nie ma o czym pisać... Nudy. Nic, tylko leje albo świeci słońce. Ponieważ nie mamy telewizora,więc nudne życie prowadzimy. Z nudów jeżdżę z Ignacym codziennie na rowerze, z nudów kupiliśmy sobie mini stereo z bluetoothem, żeby słuchać nudnej muzyki, którą przywiozłem z Polski. Nawet pożyczyłem taki didżejski kontroler do plików mp3, żeby się trochę pobawić i zabić nudę. 

Czekam na instrumenty. Dawno nie miałem takiej ochoty pograć na gitarze, ostatni raz jako nastolatek. Podobno niewielu ludzi tutaj muzykuje; w Polsce połowa populacji zna podstawowe akordy CadG, druga połowa zestaw piosenek do CadG. 
Tutaj w najlepszym wypadku Beatelsów, może coś jeszcze, Stonesów dajmy na to. Nie ma kultury wspólnego śpiewania, na przykład przy ognisku, po kilku browarach czy kilku wódeczkach. 

"Wódeczka"... Co za słowo, jaki eufemizm, jakie oswojenie znaczenia i kontekstu, przede wszystkim kontekstu, w brzmieniu niemal mateczka, ba, córeczka!
Ach, te polskie zdrobnienia... 
Pani Halinko, chlebek poproszę, masełko, kiełbaskę na grillika i te cztery piwka. Aha, i ćwiarteczkę Pani dorzuci.
Tak więc jeśli już grasz, musisz założyć, że po czasie ktoś się będzie chciał dołączyć. W tym temacie nie ma tu wybrzydzania: jeśli grasz, dziel się tym, bo wszyscy tego oczekują. Inaczej niż w Polsce: przeglądy, przesłuchania, grymaszenie, próby, ten pasuje, tamta nie pasuje. Tutaj pasuje każdy, bez względu na preferencje muzyczne. 


W ramach walki z nudą zaprosiliśmy na sobotni wieczór Dave'a i Dianne (nasi przyjaciele, ci od farmy w górach), która akurat ma w ten dzień urodziny. Zanim jednak się pojawią, trzeba zrobić zakupy, wcześniej oddać Tony'emu pilarkę. To jeden z szefów Lili, mieszka na obrzeżach Hamilton - ten, który ma kury i kilka owiec. 

Tony oczywiście zaprasza nas na kawę, a my oczywiście nie odmawiamy. Takim przystojniakom się nie odmawia. W domu przystojna żona, dwójka prawie odchowanych przystojnych dzieci oraz pies, który wygląda jak kot.  
                                                  
 Dom jest duży, choć z zewnątrz nie wygląda na takowy. Przykuwa uwagę ogromny living room, mniej więcej pięć, sześć razy większy od naszego na Swojcu we Wrocławiu. Tony chwali się, że sam wykonał remont, a drewno pochodzi z odzysku, na przykład blat kuchenny to fragment dawnego ogrodzenia. Oczywiście zaraz się zgadujemy, bo ja również podczas remontu wykorzystałem drewno z odzysku. Podobnie jak my, Tony ma piecyk kominkowy i częściowo odsłonięte cegły na ścianie wokół pieca. Podobnie jak ja, Tony własnoręcznie wykonał meble kuchenne. 
Za domem jest spory kawał ziemi, jakiś hektar, po którym szwendają się domowe zwierzęta. Obok domu garaż, właściwie narzędziownia, w której jest wszystko, co potrzebuje "złota rączka". Obok garażu wiata, a pod nią pięć motorów crossowych dla wszystkich członków rodziny. Na pożegnanie dostajemy jajka i siatę owoców cytrusowych z ogrodu,  w tym ugly fruit, w smaku pomiędzy cytryną i pomarańczą. Pierwszy raz słyszę i widzę.


Ugly fruit
Po południu zjawiają się oczekiwani goście. Przyjeżdżają busem, zwanym tutaj vanem, na którego pace jest wielki materac. Tam nasi goście będą spać.
Dostajemy kilka prezentów, z których najcenniejszy to ręcznie wykonana przez Dave'a kuchenna deska do krojenia. Jest długa i wąska, odpowiada mi bardzo. Inne prezenty to zioła,  rabarbar i drewno do kominka. 
Jubilatka także dostaje od nas upominek: ciepłe kapcie. Można wreszcie napić się piwka. 
Po jakimś czasie zjawiają się pozostali goście - członkowie ich rodzin. Prezentów dla jubilatki nie mają. Jest wspólna kolacja, rozmowy, słowem: miło. Godny uwagi fakt jest taki, że nasi goście to "lokalsi" - ludzie stąd, Kiwis z krwi i kości. Podoba nam się ich otwartość, życzliwość, chęć pomocy.

W niedzielę jesteśmy umówieni na kinder party. Zaprasza Angina, Lili koleżanka z pracy, której syn ma drugie urodziny. Impreza ma się odbyć w ogrodzie zoologicznym w specjalnym miejscu do tego przeznaczonym; w programie pokaz zwierząt i inne atrakcje dla dzieci. 
Angina jest Hinduską z Fidżi, reprezentantką dużej grupy emigrantów, którzy zamieszkują wyspy od kilku pokoleń. 
Niestety Lila dostaje wiadomość od Anginy, że jej syn złapał anginę i impreza jest przeniesiona do jej rodzinnego domu. Szkoda, jednak nie rezygnujemy: Bardzo chcemy poznać Hindusów z Fidżi. 

Dom nowoczesny, choć do bólu typowy: parterowy, z zewnątrz cegła, wewnątrz wykładzina, typowe meble, w living roomie wielki telewizor, w jadalni drugi wielki telewizor. 
Poczęstunek: kanapki z Subwaya (z papryczkami chilli, dla dzieci, co za pomysł!), słodycze i... więcej słodyczy. No i tort urodzinowy za 300 dolków (gospodyni się pochwaliła).

Dołączamy się do gospodarzy i innych gości (prawie wszyscy to Hindusi z Fidżi). Ponieważ nikt nic nie mówi, z braku alternatywy wpatrujemy się w telewizor. Trudno zresztą go zignorować, gdy zajmuje prawie połowę ściany. Akurat leci Ninja Go na Cartoon Network, więc jest super. W końcu nie daję już rady i podejmuję rozmowę, oczywiście o dzieciach, zwykle się sprawdza. Coś się niby klei, a do rozmowy chętnie się przyłącza pewna Filipinka, która wyemigrowała do NZ w 2008 roku. Widać, że też ją męczy drętwa atmosfera. 

Wieść niesie, że mąż Anginy interesuje się muzyką etniczną, podobno ma jakieś ciekawe instrumenty; miałem wielką ochotę go podpytać, może współpracę zaproponować, jednak facet przez cały nasz pobyt nie wypowiada ani jednego słowa, nawet na powitanie i pożegnanie. Podobno nieśmiały, więc nie chcę gościa stresować i rezygnuję. 

Czas do domu. Można było spodziewać się czegoś więcej po Hindusach z Fidżi, niż tylko kanapek z Subwaya z papryczkami chilli. Skądinąd bardzo smaczne, cztery zjadłem.

















poniedziałek, 13 lipca 2015

POWRÓT CHŁODÓW

W zasadzie chłodne są tylko noce. Temperatura spada poniżej zera, sądząc po zaszronionej trawie przed domem. Mimo wszystko chyba tak nie marznę, jak trzy tygodnie temu zaraz po przyjeździe, kiedy to wejście pod prysznic oznaczało serię poważnych wyrzeczeń, a nawet autoanalizę psychologiczną z obszaru kognitywistyki symbolicznej. 

Może się po prostu przyzwyczaiłem? Owszem, w naszej sypialni z kominkiem jest ciepło, zgadza się, chłopcy mają grzejnik olejowy, ale w pozostałych pomieszczeniach wieczorem i w nocy temperatura spada poniżej 10 stopni. A tu w nocy trzeba wstać do toaletki lub sprawdzić, czy chłopcy przykryci. Inna sprawa, że w ciągu dnia świeci słońce, które nagrzewa dach, a system HRV rozprowadza po domu zgromadzone tam ciepłe powietrze. Nie zmienia to faktu, że rano para z ust bucha i trzeba otworzyć drzwi, żeby cieplejsze, już nagrzane porannym słońcem powietrze, jak najszybciej spenetrowało pomieszczenia. 

Taka jest różnica między zimnem w Polsce i NZ. Jeśli nadejdzie wyż atmosferyczny, świeci intensywne słońce, a temperatura w ciągu dnia oscyluje wokół 15 stopni. Za to po zachodzie szybko się ochładza, nagrzane powietrze ulatuje w kosmos i robi się zimno. Trzeba wówczas się dogrzewać. Niestety nie znają tu centralnego ogrzewania, więc nawet jeśli w nocy na zewnątrz jest 10, to w domu... również jest 10. 

Albo coś takiego: W Europie słońce wschodzi na wschodzie,  po czym wędruje na południe i zachodzi na zachodzie. 
A tutaj? 
Ze wschodu słońce wędruje na... północ. Chcesz mieć jasny, słoneczny pokój od południowej strony? Powinien być od północy. Chcesz strzelić popołudniową drzemkę? Musi być popółnocna. Liczysz na ciepłe powietrze z południa w tym tygodniu? Zapomnij - południowe wiatry oznaczają ziąb. Ludy północy to nie sztywni Skandynawowie, tylko rozgrzani słońcem "północnianie". Nie mamy nawet odpowiedniego słowa na określenie ludów z ciepłej północy, co zrozumiałe. 
Mamy co prawda "ludy północy", ale jak to chłodno brzmi! Brrrrr... Kto tam mieszka??! Drętwi Norwegowie - potomkowie okrutnych morderców...
Mamy za to południowców: przystojnych, smagłych Włochów podrywających w rytmie italo disco, tańczących Zorbę Greków dojących swoje leniwe kozy, wyluzowanych Chorwatów, oliwkowych Hiszpanów, skąpanych w winie Portugalczyków, a więc tych, którym podświadomie zazdrościmy, bo sami jesteśmy "północnianami" północnej półkuli. 

Albo, jak podpowiedział mi znajomy, marka The North Face lub słowacka North Finder. O co im chodzi? Z polarem w tropiki?? Groteska...

Tutaj wszystko na głowie stoi; siłą rzeczy i grawitacji.
 
WEEKEND CZWARTY

Piątek - mamy gości

Wieczorem odwiedza nas Nick wraz ze swoją dziewczyną Cristine. 

On jest Lili kolegą z pracy; lubią jeździć razem w teren, bo zanim rozpoczną pomiary, zawsze rzucają frisbee na rozgrzewkę.
Prywatnie słucha metalu, zna polskiego Behemotha i Vadera. Jednak nie jest to typ "pióraka", wygląda jak typowy luzak z NZ: spodnie rurki, klapki, flanela, tygodniowy zarost i czarna czapeczka. 
Nick okazuje się być niezwykle sympatycznym ponadtrzydziestolatkiem: to typ zrelaksowany, zdystansowany i tolerancyjny. Z każdym kolejnym wypitym cydrem nić porozumienia między nami wydaje się być coraz silniejsza. Szczerze go polubiłem.

Ona jest nosicielką większości genów, jakie dotarły na tę wyspę: Maoryska-Filipinka-Mongołka po matce, Irlandka po ojcu. To jak się wydaje wyjaśnia niespotykaną urodę, jaką obdarzyła ją Natura.  Jest młodsza od Nicka, z aspiracjami na nauczycielkę fitness i doradczynię odżywiania. Jak twierdzi, była kiedyś krnąbrną nastolatką z poważną nadwagą i słabością do piwa. Ale to już przeszłość. Tak twierdzi, a my jej wierzymy. 

Jest bardzo sympatycznie: swobodna rozmowa płynie swoimi torami, czas również. 
Za kulinarną część artystyczną odpowiada Lila: serwuje marynowane tofu z orzechami nerkowca w chińskiej kapuście bok choy, smażone we własnym sosie słodko-pikantnym, podane z kiełkami fasolki mung i dzikim ryżem on-site. Na deser daktyle w mleku kokosowym na gorąco, przyprawione kardamonem i cynamonem. Proste jedzenie prostych ludzi. 
Goście i gospodarze są zachwyceni, wszystko znika z talerzy. Spontaniczny deser uwieńcza część kulinarną, wzbudzając niemal ekstatyczny zachwyt uczestników.

Ja odpowiadam za muzyczną część artystyczną: wertuję w pamięci co ciekawsze tematy muzyczne i, jak zwykle w takich sytuacjach, pamięć zawodzi. Prawie się poddaję. W ostatniej chwili pojawia się niezawodne rozwiązanie. Odpalam You Tube'a i na reakcję nie muszę długo czekać. 

Ona wpatruje się z zachwytem w ekran, zapominając na jakiś czas o świecie. Co kilka minut wraca do rzeczywistości i pozwala sobie na komentarz, bo zdaje się, że nie wypada inaczej. Obserwuję ją ukradkiem i widzę, jak zgrabne ciało subtelnie porusza się w rytm muzyki, z podrygującą nogą na czele. Czuję, niemalże słyszę, jak pulsuje ciemna krew jej dzikich przodków - pogromców azjatyckich przestrzeni, pradawnych pionierów tropikalnej dżungli, czy nieustraszonych potomków Wikingów. Niemalże widzę ekstatyczny taniec plemienny wokół ogromnego ognia w rytmie prastarych, obrzędowych pieśni i bębnów.

On prosi o podanie linka, co czynię niniejszym:

https://www.youtube.com/watch?v=pT4IufMeyY

Kończy się wieczór. Żegnamy gości i obiecujemy sobie powtórkę z rozrywki. Z zastrzeżeniem jednak, że bez pośpiechu i zobowiązań. Sytuacja jest rozwojowa, jak mawia Wiciu.

Sobota - Hamilton Gardens

Nadszedł czas poznać największą atrakcję naszego miasteczka - Ogrody.

To nie byle działka z warzywami, byle ogrodzina obsrywana przez miejskie kundle, czy obszczywana przez pijanych studentów. 
To największa atrakcja Hamilton, duma miasta znana nie tylko na półkuli południowej. To zdobywca prestiżowego tytułu najlepszego ogrodu na świecie w 2014 roku. 
Rocznie odwiedza go ponad milion turystów, co nie dziwi, zważywszy nie tylko na jego atrakcyjność, ale także i na fakt, że wstęp jest wolny. 

Dawne wysypisko śmieci zajmuje powierzchnię ok 55 ha. Położony tuż przy Rzece doskonale wkomponowuje się w Jej krajobraz, a fragment stromego brzegu wraz z typową roślinnością jest jedną z jego atrakcji.

Teren Ogrodów otoczony jest wielką, trawiastą przestrzenią, ta z kolei parkiem. Tuż przy wejściu/wyjściu znajduje się sklep z pamiątkami oraz kawiarnia, w której bez wyrzutów sumienia delektować się można sojowym latte w stylu warszawskiej dekadencji, podziwiając jednocześnie gładką taflę niewielkiego jeziorka, nad którego brzegiem kawiarnia się rozłożyła.  

Ogród jest niezwykle różnorodny. Prezentowana w nim wielość stylów jest powodem dumy chyba każdego potomka emigrantów z Europy i Azji, oswojonego z faktem, że lokalne wytwory kultury nigdy nie będą konkurencją dla Starego Świata. Cóż więc zatem, jeśli nie przyroda... 
Mimo wszystko pierwszy, pobieżny rzut oka na ogród w stylu renesansu włoskiego, czy angielskich Tudorów niebezpiecznie kojarzy się z amerykańskimi, żałosnymi namiastkami Wenecji w Los Angeles, czy egipskimi piramidami w Las Vegas. Szybko jednak koryguję margines akceptacji Nowego Świata i jużci doceniam wysiłek i intencje twórców. 

Cały ogród składa się z pięciu głównych kolekcji: Paradise, Productive, Fantasy, Cultivar oraz Landscape. Te z kolei skupiają od czterech do sześciu ogrodów o tematyce odpowiadającej danej kolekcji. Centralnym punktem każdej z nich jest dziedziniec, od którego odchodzą wejścia do poszczególnych ogrodów.



Paradise Collection jest najbardziej reprezentacyjny i tu właśnie trafia pierwszy rzut zwiedzających. Dziedziniec jest klasycystyczny, z fontanną, od którego odchodzi sześć symetrycznie rozmieszczonych, łukowatych wejść do sześciu ogrodów: Modernist Garden, Chinese Scholars Garden, English Flower Garden, Japanese Garden of Contemplation, Indian Char Bagh Garden oraz Italian Renaissance Garden. 

Productive Collection, według mnie najciekawsza, składa się z następujących ogrodów:
Herb Garden, Kitchen Garden, Te Parapra Maori Garden (prezentująca kulturę Maoryską podoba mi się najbardziej) oraz Sustainable Backyard Garden. 

Fantasy Garden Collection: Chinoiserie Garden, Tropical Garden, Tudor Garden, Surrealist Garden, Picturesque Garden, Mansfield Garden, Concept Garden.

Cultivar Garden Collection: Hammond Camellia Garden, New Zealand Cultivar Garden, Rhododendron Lawn, Rogers Rose Garden, Victorian Flower Garden. 

Landscape Garden Collection: Bussaco Woodland, Echo Bank Bush, Hamilton East Cemetery, Valley Walk.
 
Ufff, mam dosyć. Jeśli ktoś czuje niedosyt, odsyłam do Singapore Botanic Gardens albo do Trauttmansdorff Castle Gardens we Włoszech, może tam znajdzie ukojenie. 
Ja ukojenia raczej nie zaznałem: darmowy wstęp oraz piękna, słoneczna sobota ściągnęły tłumy wielbicieli selfie-fotek oraz wrzaskliwych, rozpieszczonych bachorów z nadwagą lub bez. Jeszcze w tym tygodniu spróbuję pojechać tam z chłopcami na wycieczkę rowerową. Mam również na uwadze fakt, że jest zima, więc czeka nas kolejna wizyta gdzieś na przełomie października i listopada. W tygodniu oczywiście.  

Niedziela - zakładamy buty górskie


Nadszedł czas na symboliczną przemianę terra nova w terra cognita. Uważam, że nie ma lepszej na to metody, niż wejście w bezpośredni kontakt z glebą, błotem, zbutwiałymi liśćmi, ubabranie się, upaćkanie, podrapanie; niż upuszczenie kilku kropel potu, a może i krwi, a może i moczu, czemu nie, na tęże glebę, żeby wchłonęła odrobinę tych soków ludzkich, tego smrodku, posmakowała, zasmakowała i ostatecznie zaakceptowała. 

Tak więc pożyczamy nosidełko dla Ignaśka, przeglądamy mapę, wybieramy najwyższe i najbardziej wymagające góry, jakie oferuje okolica, po czym szykujemy suchy prowiant, ciepłą herbatę w termosie, upychamy tym plecak, także ciepłymi ciuchami i wyruszamy. Autem oczywiście. 
Masyw górski nazywa się Pirognia i jest, jakże by inaczej, wygasłym wulkanem. Pokrywa go największy obszar pierwotnego lasu w regionie Waikato (którego stolicą jest Hamilton). Odległy od Hamilton o ok. 25 km zajmuje powierzchnię 13,5 tys hektarów, tyle co średniej wielkości park narodowy w Polsce. Najwyższy szczyt ma 959 m npm, więc to nie przelewki. 
Wynajduję dogodne miejsce dojazdowe: jest nim parking, na mapie wyglądający na dość spory. Zakładam, że znajdę tam visitor centre, o ile nie sklep z pamiątkami, z których dochód idzie na utrzymanie parku. Na miejscu okazuje się, że daleko mi jeszcze do zrozumienia faktu, że w NZ to odległa kraina. Owszem, jest wygodny parking oraz wiata z tablicami informacyjnymi, jest czysta toaleta, ale sklep... Oprócz nas kilka samochodów świadczy, że są jednak jacyś ludzie na szlaku. Zresztą spotykamy kilku po drodze. 

Wybieramy trasę, która po dwóch godzinach ma nas doprowadzić na punkt widokowy znajdujący się na szczycie Ruapane o wysokości 723 m npm. To sporo, jeśli się pamięta, że ze względu na bliskość oceanu wysokości względna i bezwzględna są niemalże te same. 
Szlak nie jest trudny, ale łagodnie wspina się pod górę. Pamiętamy jednak, że wyruszyliśmy dopiero o pierwszej po południu, a ciemno robi już o szóstej. Poza tym trzeba wtargać na plecach Ignacego. 

Duże wrażenie robi na mnie las. Jest dokładnie taki, jaki sobie wyobrażałem: gęsty, ciemny, wilgotny, niedostępny, groźny; dominują oczywiście drzewiaste paprocie. Są niesamowite. Szczególne wrażenie robią ich rozłożyste korony, przypominające figlarne parasole o wzorze fraktali, przez które z trudem przebija się słońce. Dwa razy napotykamy miejsca, gdzie umarło potężne stare drzewo. Tam nagle pojawia się światło: robi się przytulnie, ciepło.
Są też inne gatunki drzew, których nie znam. W NZ ponad 70% flory to gatunki endemiczne i trochę potrwa, zanim się rozeznam. 
Niezwykłe są też epifity, czyli większe i mniejsze porośla rosnące na pniach i konarach drzew. Wszystko tworzy niezwykły, bajeczny klimat.

Ścieżka konsekwentnie wspina się granią pod górę. Po jakimś czasie przeczuwamy finał wędrówki: jest więcej światła, więcej karłowatej roślinności, ścieżka staje się bardziej stroma. Nadzieja wypełnia serca, wkrótce zrobimy popas. I jak to w górach: rozczarowanie. To zmyłka, wywyższenie w grani,  do szczytu jeszcze ponad pół godziny i nic tego nie zmieni. Wreszcie dochodzimy do kulminacji: skrzyżowania szlaków. Już mam ściągać Ignacego z pleców, gdy dostrzegam tabliczkę: szczyt 15 min. Nie ma lekko, napieram dalej. Końcówka okazuje się być całkiem stroma, pojawiają się śliskie skały. Ze względu na Ignacego boję się upadku, więc jestem bardzo ostrożny, tym bardziej że wyrwałem do przodu i nie mam wsparcia. 
Wreszcie na czworakach wdrapuję się na wierzchołek i 
zamieram z wrażenia. Co za widok... Sporo widoków zaliczyłem w swoim życiu, ale ten... I te góry... W czasie wspinaczki nic nie było widać przez gęste zarośla, a tu okazuje się, że mam za plecami potężny masyw górski z gwałtownymi urwiskami, gdzieniegdzie skalnymi, porozcinanymi ostrymi żlebami przechodzącymi w głębokie wąwozy. Odczuwam przez chwilę lęk wysokości, który przeradza się w głęboki respekt dla tych groźnych gór. 

Dołączają pozostali: Lila z dzielnym jak zawsze Adasiem oraz Mateusz. Rozkładamy się na ławeczce, dobieramy się w pierwszej kolejności do gruszek i jabłek, potem jest sałatka i ciepła herbata. Od drugiej strony pojawia się turysta: Andriej, sympatyczny Rosjanin, który po krótkiej rozmowie idzie dalej.
 Podziwiamy wspaniałą 
panoramę: widać nie tylko całą nieckę-równinę wokół Hamilton, ale także ocean od którego odbijają się promienie słoneczne i wszystkie masywy górskie w promieniu wielu, wielu kilometrów. Nie mamy zbyt dużo czasu, jest już późno. Za półtorej godziny zrobi się ciemno, więc wyruszamy w drogę powrotną. Szkoda, że tę samą. Do parkingu dochodzimy, gdy jest już niemal całkiem ciemno, ale zjeżdżając autem w dolinę, podziwiamy jeszcze kolorową łunę zaszłego słońca, a nad nim Jowisza i Wenus w pionowej linii. Przepięknie. 

Cały masyw przypomina trochę Masyw Ślęży w pobliżu Wrocławia, skądinąd również pradawny wulkan: porośnięty lasem, z każdej strony otoczony jest ziemią uprawną. Dotarliśmy do niego od strony południowo-wschodniej, choć szlaki turystyczne mają swój początek w wielu innych punktach, z każdej niemalże strony. Mile zaskakuje nie tylko ich wielość, ale i różnorodność: są łatwe, rodzinne lud dostępne dla niepełnosprawnych. Są trudniejsze i bardzo trudne. Jednak mnie najbardziej intrygują te najdłuższe: dwu- i trzydniowe, wymagające noclegu w namiocie lub w bezobsługowym schronisku. To świetny prognostyk na przyszłość, kiedy noce będą nieco cieplejsze, bo podobno w zeszłym tygodniu popadał tam nawet śnieg. Na wędrówkę wybiorę się z Adasiem, bo to doskonały piechur i wspaniały towarzysz.




















wtorek, 7 lipca 2015

           Na wieść o uzyskaniu wizy nie bardzo wiedziałem, jak zareagować, więc na wszelki wypadek poryczałem się. Tak profilaktycznie/terapeutycznie. Potem, kiedy połączyłem się z Lilą na Skypie, wybuchnąłem śmiechem; takim intensywnym, pełnym i szczerym, szczerością nie ustępującym płaczowi. 
          Wraz z otrzymaniem wizy rozwiały się resztki złudzeń co do nieuchronności naszego losu. Oto będę musiał ostatecznie porzucić poukładany tryb życia, jaki prowadziłem przez ostatnie pół roku. Zrzucić skorupę obojętności wobec przyszłości, wyjść poza bezpieczną przestrzeń własnych czterech kątów, zburzyć istniejący od siedmiu lat, nawet bez żony, domowy mir. 
          Wówczas po raz kolejny uaktywniłem szczególną zdolność mobilizacji i umiejętność działania w chwilach tego wymagających. Doceniam w sobie tę cechę; już wiele razy pozwalała mi wyjść cało z różnych opresji, czy też ukierunkowywała na właściwe tory, oszczędzając tym samym energii i czasu. 
           Ponieważ od września konsumowałem oszczędności, już wcześniej wystawiłem na sprzedaż wszystkie przedmioty, które uznałem za zbędne, a z których dochód pomógł mi przetrwać finansowo: część instrumentów, stary router, sziszę, rowery i wyposażenie rowerów, głośniki, fotelik samochodowy. Tym razem poszły meble: półki, narożnik i dwie komody. Na dzień przed wyjazdem sprzedałem samochód.
          Był początek maja. Przyszedł czas na kupienie biletów. Ta sprawa również poszła gładko; termin wylotu wyznaczyłem na połowę czerwca, dając sobie tym samym miesiąc na ostateczne zamknięcie starego rozdziału. Gdybym tylko przypuszczał, ile pracy przede mną...



TRZECI WEEKEND 

Nie mogę pojąć, dlaczego ostatnio przedłużyłem sobie pobyt w NZ o tydzień... 

Już wiem. Otóż od dnia przyjazdu, który miał miejsce w piątek,  zdarzyły się trzy weekendy. Trzy weekendy brzmi prawie jak trzy tygodnie, nieprawdaż? 

Trzeci weekend właśnie się skończył. 

O piątku lepiej jak najszybciej zapomnieć.

W sobotę jedziemy w góry, na wschód od Hamilton, w stronę Raglan. Siedem kilometrów przed wybrzeżem trzeba skręcić w lewo, jechać dwanaście kilometrów, potem  dwa kilometry szutrem i jesteśmy. Po drodze piękne krajobrazy przypominają Szkocję, może Gorce, momentami Suwalszczyznę: silnie pofałdowane, trawiaste pastwiska, zielone wzgórza porozcinane żlebami i dolinkami, gdzieniegdzie resztki lasu, które albo cudem przetrwały masową wycinkę drzew pod pastwiska, albo czekają na lepsze ceny tarcicy. 

Tam znajduje się druga weekendowa farma należąca do rodziny naszych przyjaciół: Dianne i Dave'a. Pierwsza położona jest na zachód od Hamilton, byliśmy tam zaraz po przyjeździe. 
W zasadzie nie jest to typowa farma, raczej kawałek ziemi z prymitywnymi, drewnianymi domkami/altankami, służącymi za sypialnie, kuchnią, zadaszonym miejscem na ognisko i grilla, łąką (na której rodzina zorganizowała w marcu imprezę taneczną dla setki osób) oraz pastwiskami, na których pasie się 80-90 owiec. Dokładnie nie wiadomo ile, bo swobodnie się rozmnażają. Wygląda na to, że posiadanie owiec to tutaj narodowe hobby, bo nawet jeden z szefów Lili ma kilka sztuk. Kury też.

Oprócz Dianne jest Dave, właściciel nieruchomości oraz włochatej ruchomości, były mąż Dianne. Jest też jej obecny partner, także Dave, obaj w znakomitej komitywie, popijają piwko i słuchają w rozklekotanym radiu relacji z ważnego finału rugby. Za antenę robi drut, a jakość odbioru przywołuje z pamięci Radio Luxemburg lub Wolną Europę. Nie ma też zasięgu. 
Zjeżdżają także członkowie ich rodzin - potomkowie Dave'ów z obecnych lub poprzednich związków oraz członkowie ich rodzin -  w sumie kilkanaście osób wraz z dziećmi. Wszyscy żyją w zgodzie.

Po zapadnięciu zmroku jeden z synów któregoś Dave'a wybiera się na polowanie na pałanki (lub possumy - małe, wielkości kuny, brązowe torbacze przywleczone z Australii i uważane za szkodniki). Ze strzelbą na naboje małokalibrowe, na którą nie trzeba mieć zezwolenia, oraz bandą podekscytowanych dzieciaków (włącznie z Adasiem) znika w lesie. Pół godziny później wraca z poruszonymi dziećmi i martwym zwierzęciem. Dowiaduję się, że w cenie są futra, ale biznes opłaca się, gdy liczone są w kilogramach. 

Nie mam ochoty robić zdjęć ludziom: atmosfera jest rodzinna i swobodna, czułbym się niezręcznie z moim aparacikiem. Zresztą szybko zapada zmrok i lepiej skupić się na testowaniu lokalnego piwka, rozmowie i mieszaniu zawartości wielkiej patelni. 


Choć jesteśmy przygotowani na nocleg, decydujemy się na powrót. Nie ma to jak obudzić się we własnym łóżku...



LUMBERMAN

W niedzielę również się tu pracuje. To dla wielu ludzi jedyny pełny wolny dzień, więc i okazja do "podgonienia" zaległych prac domowych. 
Choć odczuwam pewien, powiedzmy... kulturowy dyskomfort, biorę się za robotę; konkretną robotę, jaką jest zwiezienie i pocięcie drewna na opał. 

Podczas geodezyjnego podziału większej działki na mniejsze często zleca się ścinkę drzew. Siłą rzeczy geodeci są pierwszymi, którzy mają możliwość skorzystania z darmowego opału. Drudzy w kolejce to budowlańcy, którzy podobno mają bzika na punkcie gromadzenia drewna. Ja też mam bzika i żonę geodetkę, która nadgorliwym budowlańcom pokazuje figę z makiem, a stosownie gorliwego męża wysyła do roboty. 

Cała akcja wymaga planowania logistycznego, gdyż - oprócz przywiezionych w plecaku kluczy nasadowych - nie posiadam żadnych narzędzi, a już tym bardziej piły spalinowej. Trzeba jechać do Tony'ego (jeden z Lili szefów) po przyczepkę, pilarkę i siekierę, następnie pociąć i załadować drewno, rozładować za domem, zrobić kolejny kurs, znów rozładować i na koniec odwieźć przyczepkę. W całej akcji pomaga mi Mateusz, przyjaciel domu i Lili kolega po fachu.  

Następnego dnia, tj. w poniedziałek, zlecam Adasiowi opiekę nad Ignacym i zabieram się za cięcie, potem rąbanie. Z duszą na ramieniu, rykiem pilarki informuję dzielnicę o swojej obecności. Niech mnie znają, zbieracza opału z Polski. Liczę tylko, że żaden nadgorliwy sąsiad nie powiadomi tak zwanych służb o hałasie na 24 Hinau St. W Australii z pewnością musiałbym się już tłumaczyć. 

Kończę po zmroku, układając drewno w zgrabny stosik pod okapem dachu. Połowa pracy wykonana; czas na zasłużoną kolację i inne drobne przyjemności.






         

         






















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2