poniedziałek, 13 lipca 2015

POWRÓT CHŁODÓW

W zasadzie chłodne są tylko noce. Temperatura spada poniżej zera, sądząc po zaszronionej trawie przed domem. Mimo wszystko chyba tak nie marznę, jak trzy tygodnie temu zaraz po przyjeździe, kiedy to wejście pod prysznic oznaczało serię poważnych wyrzeczeń, a nawet autoanalizę psychologiczną z obszaru kognitywistyki symbolicznej. 

Może się po prostu przyzwyczaiłem? Owszem, w naszej sypialni z kominkiem jest ciepło, zgadza się, chłopcy mają grzejnik olejowy, ale w pozostałych pomieszczeniach wieczorem i w nocy temperatura spada poniżej 10 stopni. A tu w nocy trzeba wstać do toaletki lub sprawdzić, czy chłopcy przykryci. Inna sprawa, że w ciągu dnia świeci słońce, które nagrzewa dach, a system HRV rozprowadza po domu zgromadzone tam ciepłe powietrze. Nie zmienia to faktu, że rano para z ust bucha i trzeba otworzyć drzwi, żeby cieplejsze, już nagrzane porannym słońcem powietrze, jak najszybciej spenetrowało pomieszczenia. 

Taka jest różnica między zimnem w Polsce i NZ. Jeśli nadejdzie wyż atmosferyczny, świeci intensywne słońce, a temperatura w ciągu dnia oscyluje wokół 15 stopni. Za to po zachodzie szybko się ochładza, nagrzane powietrze ulatuje w kosmos i robi się zimno. Trzeba wówczas się dogrzewać. Niestety nie znają tu centralnego ogrzewania, więc nawet jeśli w nocy na zewnątrz jest 10, to w domu... również jest 10. 

Albo coś takiego: W Europie słońce wschodzi na wschodzie,  po czym wędruje na południe i zachodzi na zachodzie. 
A tutaj? 
Ze wschodu słońce wędruje na... północ. Chcesz mieć jasny, słoneczny pokój od południowej strony? Powinien być od północy. Chcesz strzelić popołudniową drzemkę? Musi być popółnocna. Liczysz na ciepłe powietrze z południa w tym tygodniu? Zapomnij - południowe wiatry oznaczają ziąb. Ludy północy to nie sztywni Skandynawowie, tylko rozgrzani słońcem "północnianie". Nie mamy nawet odpowiedniego słowa na określenie ludów z ciepłej północy, co zrozumiałe. 
Mamy co prawda "ludy północy", ale jak to chłodno brzmi! Brrrrr... Kto tam mieszka??! Drętwi Norwegowie - potomkowie okrutnych morderców...
Mamy za to południowców: przystojnych, smagłych Włochów podrywających w rytmie italo disco, tańczących Zorbę Greków dojących swoje leniwe kozy, wyluzowanych Chorwatów, oliwkowych Hiszpanów, skąpanych w winie Portugalczyków, a więc tych, którym podświadomie zazdrościmy, bo sami jesteśmy "północnianami" północnej półkuli. 

Albo, jak podpowiedział mi znajomy, marka The North Face lub słowacka North Finder. O co im chodzi? Z polarem w tropiki?? Groteska...

Tutaj wszystko na głowie stoi; siłą rzeczy i grawitacji.
 
WEEKEND CZWARTY

Piątek - mamy gości

Wieczorem odwiedza nas Nick wraz ze swoją dziewczyną Cristine. 

On jest Lili kolegą z pracy; lubią jeździć razem w teren, bo zanim rozpoczną pomiary, zawsze rzucają frisbee na rozgrzewkę.
Prywatnie słucha metalu, zna polskiego Behemotha i Vadera. Jednak nie jest to typ "pióraka", wygląda jak typowy luzak z NZ: spodnie rurki, klapki, flanela, tygodniowy zarost i czarna czapeczka. 
Nick okazuje się być niezwykle sympatycznym ponadtrzydziestolatkiem: to typ zrelaksowany, zdystansowany i tolerancyjny. Z każdym kolejnym wypitym cydrem nić porozumienia między nami wydaje się być coraz silniejsza. Szczerze go polubiłem.

Ona jest nosicielką większości genów, jakie dotarły na tę wyspę: Maoryska-Filipinka-Mongołka po matce, Irlandka po ojcu. To jak się wydaje wyjaśnia niespotykaną urodę, jaką obdarzyła ją Natura.  Jest młodsza od Nicka, z aspiracjami na nauczycielkę fitness i doradczynię odżywiania. Jak twierdzi, była kiedyś krnąbrną nastolatką z poważną nadwagą i słabością do piwa. Ale to już przeszłość. Tak twierdzi, a my jej wierzymy. 

Jest bardzo sympatycznie: swobodna rozmowa płynie swoimi torami, czas również. 
Za kulinarną część artystyczną odpowiada Lila: serwuje marynowane tofu z orzechami nerkowca w chińskiej kapuście bok choy, smażone we własnym sosie słodko-pikantnym, podane z kiełkami fasolki mung i dzikim ryżem on-site. Na deser daktyle w mleku kokosowym na gorąco, przyprawione kardamonem i cynamonem. Proste jedzenie prostych ludzi. 
Goście i gospodarze są zachwyceni, wszystko znika z talerzy. Spontaniczny deser uwieńcza część kulinarną, wzbudzając niemal ekstatyczny zachwyt uczestników.

Ja odpowiadam za muzyczną część artystyczną: wertuję w pamięci co ciekawsze tematy muzyczne i, jak zwykle w takich sytuacjach, pamięć zawodzi. Prawie się poddaję. W ostatniej chwili pojawia się niezawodne rozwiązanie. Odpalam You Tube'a i na reakcję nie muszę długo czekać. 

Ona wpatruje się z zachwytem w ekran, zapominając na jakiś czas o świecie. Co kilka minut wraca do rzeczywistości i pozwala sobie na komentarz, bo zdaje się, że nie wypada inaczej. Obserwuję ją ukradkiem i widzę, jak zgrabne ciało subtelnie porusza się w rytm muzyki, z podrygującą nogą na czele. Czuję, niemalże słyszę, jak pulsuje ciemna krew jej dzikich przodków - pogromców azjatyckich przestrzeni, pradawnych pionierów tropikalnej dżungli, czy nieustraszonych potomków Wikingów. Niemalże widzę ekstatyczny taniec plemienny wokół ogromnego ognia w rytmie prastarych, obrzędowych pieśni i bębnów.

On prosi o podanie linka, co czynię niniejszym:

https://www.youtube.com/watch?v=pT4IufMeyY

Kończy się wieczór. Żegnamy gości i obiecujemy sobie powtórkę z rozrywki. Z zastrzeżeniem jednak, że bez pośpiechu i zobowiązań. Sytuacja jest rozwojowa, jak mawia Wiciu.

Sobota - Hamilton Gardens

Nadszedł czas poznać największą atrakcję naszego miasteczka - Ogrody.

To nie byle działka z warzywami, byle ogrodzina obsrywana przez miejskie kundle, czy obszczywana przez pijanych studentów. 
To największa atrakcja Hamilton, duma miasta znana nie tylko na półkuli południowej. To zdobywca prestiżowego tytułu najlepszego ogrodu na świecie w 2014 roku. 
Rocznie odwiedza go ponad milion turystów, co nie dziwi, zważywszy nie tylko na jego atrakcyjność, ale także i na fakt, że wstęp jest wolny. 

Dawne wysypisko śmieci zajmuje powierzchnię ok 55 ha. Położony tuż przy Rzece doskonale wkomponowuje się w Jej krajobraz, a fragment stromego brzegu wraz z typową roślinnością jest jedną z jego atrakcji.

Teren Ogrodów otoczony jest wielką, trawiastą przestrzenią, ta z kolei parkiem. Tuż przy wejściu/wyjściu znajduje się sklep z pamiątkami oraz kawiarnia, w której bez wyrzutów sumienia delektować się można sojowym latte w stylu warszawskiej dekadencji, podziwiając jednocześnie gładką taflę niewielkiego jeziorka, nad którego brzegiem kawiarnia się rozłożyła.  

Ogród jest niezwykle różnorodny. Prezentowana w nim wielość stylów jest powodem dumy chyba każdego potomka emigrantów z Europy i Azji, oswojonego z faktem, że lokalne wytwory kultury nigdy nie będą konkurencją dla Starego Świata. Cóż więc zatem, jeśli nie przyroda... 
Mimo wszystko pierwszy, pobieżny rzut oka na ogród w stylu renesansu włoskiego, czy angielskich Tudorów niebezpiecznie kojarzy się z amerykańskimi, żałosnymi namiastkami Wenecji w Los Angeles, czy egipskimi piramidami w Las Vegas. Szybko jednak koryguję margines akceptacji Nowego Świata i jużci doceniam wysiłek i intencje twórców. 

Cały ogród składa się z pięciu głównych kolekcji: Paradise, Productive, Fantasy, Cultivar oraz Landscape. Te z kolei skupiają od czterech do sześciu ogrodów o tematyce odpowiadającej danej kolekcji. Centralnym punktem każdej z nich jest dziedziniec, od którego odchodzą wejścia do poszczególnych ogrodów.



Paradise Collection jest najbardziej reprezentacyjny i tu właśnie trafia pierwszy rzut zwiedzających. Dziedziniec jest klasycystyczny, z fontanną, od którego odchodzi sześć symetrycznie rozmieszczonych, łukowatych wejść do sześciu ogrodów: Modernist Garden, Chinese Scholars Garden, English Flower Garden, Japanese Garden of Contemplation, Indian Char Bagh Garden oraz Italian Renaissance Garden. 

Productive Collection, według mnie najciekawsza, składa się z następujących ogrodów:
Herb Garden, Kitchen Garden, Te Parapra Maori Garden (prezentująca kulturę Maoryską podoba mi się najbardziej) oraz Sustainable Backyard Garden. 

Fantasy Garden Collection: Chinoiserie Garden, Tropical Garden, Tudor Garden, Surrealist Garden, Picturesque Garden, Mansfield Garden, Concept Garden.

Cultivar Garden Collection: Hammond Camellia Garden, New Zealand Cultivar Garden, Rhododendron Lawn, Rogers Rose Garden, Victorian Flower Garden. 

Landscape Garden Collection: Bussaco Woodland, Echo Bank Bush, Hamilton East Cemetery, Valley Walk.
 
Ufff, mam dosyć. Jeśli ktoś czuje niedosyt, odsyłam do Singapore Botanic Gardens albo do Trauttmansdorff Castle Gardens we Włoszech, może tam znajdzie ukojenie. 
Ja ukojenia raczej nie zaznałem: darmowy wstęp oraz piękna, słoneczna sobota ściągnęły tłumy wielbicieli selfie-fotek oraz wrzaskliwych, rozpieszczonych bachorów z nadwagą lub bez. Jeszcze w tym tygodniu spróbuję pojechać tam z chłopcami na wycieczkę rowerową. Mam również na uwadze fakt, że jest zima, więc czeka nas kolejna wizyta gdzieś na przełomie października i listopada. W tygodniu oczywiście.  

Niedziela - zakładamy buty górskie


Nadszedł czas na symboliczną przemianę terra nova w terra cognita. Uważam, że nie ma lepszej na to metody, niż wejście w bezpośredni kontakt z glebą, błotem, zbutwiałymi liśćmi, ubabranie się, upaćkanie, podrapanie; niż upuszczenie kilku kropel potu, a może i krwi, a może i moczu, czemu nie, na tęże glebę, żeby wchłonęła odrobinę tych soków ludzkich, tego smrodku, posmakowała, zasmakowała i ostatecznie zaakceptowała. 

Tak więc pożyczamy nosidełko dla Ignaśka, przeglądamy mapę, wybieramy najwyższe i najbardziej wymagające góry, jakie oferuje okolica, po czym szykujemy suchy prowiant, ciepłą herbatę w termosie, upychamy tym plecak, także ciepłymi ciuchami i wyruszamy. Autem oczywiście. 
Masyw górski nazywa się Pirognia i jest, jakże by inaczej, wygasłym wulkanem. Pokrywa go największy obszar pierwotnego lasu w regionie Waikato (którego stolicą jest Hamilton). Odległy od Hamilton o ok. 25 km zajmuje powierzchnię 13,5 tys hektarów, tyle co średniej wielkości park narodowy w Polsce. Najwyższy szczyt ma 959 m npm, więc to nie przelewki. 
Wynajduję dogodne miejsce dojazdowe: jest nim parking, na mapie wyglądający na dość spory. Zakładam, że znajdę tam visitor centre, o ile nie sklep z pamiątkami, z których dochód idzie na utrzymanie parku. Na miejscu okazuje się, że daleko mi jeszcze do zrozumienia faktu, że w NZ to odległa kraina. Owszem, jest wygodny parking oraz wiata z tablicami informacyjnymi, jest czysta toaleta, ale sklep... Oprócz nas kilka samochodów świadczy, że są jednak jacyś ludzie na szlaku. Zresztą spotykamy kilku po drodze. 

Wybieramy trasę, która po dwóch godzinach ma nas doprowadzić na punkt widokowy znajdujący się na szczycie Ruapane o wysokości 723 m npm. To sporo, jeśli się pamięta, że ze względu na bliskość oceanu wysokości względna i bezwzględna są niemalże te same. 
Szlak nie jest trudny, ale łagodnie wspina się pod górę. Pamiętamy jednak, że wyruszyliśmy dopiero o pierwszej po południu, a ciemno robi już o szóstej. Poza tym trzeba wtargać na plecach Ignacego. 

Duże wrażenie robi na mnie las. Jest dokładnie taki, jaki sobie wyobrażałem: gęsty, ciemny, wilgotny, niedostępny, groźny; dominują oczywiście drzewiaste paprocie. Są niesamowite. Szczególne wrażenie robią ich rozłożyste korony, przypominające figlarne parasole o wzorze fraktali, przez które z trudem przebija się słońce. Dwa razy napotykamy miejsca, gdzie umarło potężne stare drzewo. Tam nagle pojawia się światło: robi się przytulnie, ciepło.
Są też inne gatunki drzew, których nie znam. W NZ ponad 70% flory to gatunki endemiczne i trochę potrwa, zanim się rozeznam. 
Niezwykłe są też epifity, czyli większe i mniejsze porośla rosnące na pniach i konarach drzew. Wszystko tworzy niezwykły, bajeczny klimat.

Ścieżka konsekwentnie wspina się granią pod górę. Po jakimś czasie przeczuwamy finał wędrówki: jest więcej światła, więcej karłowatej roślinności, ścieżka staje się bardziej stroma. Nadzieja wypełnia serca, wkrótce zrobimy popas. I jak to w górach: rozczarowanie. To zmyłka, wywyższenie w grani,  do szczytu jeszcze ponad pół godziny i nic tego nie zmieni. Wreszcie dochodzimy do kulminacji: skrzyżowania szlaków. Już mam ściągać Ignacego z pleców, gdy dostrzegam tabliczkę: szczyt 15 min. Nie ma lekko, napieram dalej. Końcówka okazuje się być całkiem stroma, pojawiają się śliskie skały. Ze względu na Ignacego boję się upadku, więc jestem bardzo ostrożny, tym bardziej że wyrwałem do przodu i nie mam wsparcia. 
Wreszcie na czworakach wdrapuję się na wierzchołek i 
zamieram z wrażenia. Co za widok... Sporo widoków zaliczyłem w swoim życiu, ale ten... I te góry... W czasie wspinaczki nic nie było widać przez gęste zarośla, a tu okazuje się, że mam za plecami potężny masyw górski z gwałtownymi urwiskami, gdzieniegdzie skalnymi, porozcinanymi ostrymi żlebami przechodzącymi w głębokie wąwozy. Odczuwam przez chwilę lęk wysokości, który przeradza się w głęboki respekt dla tych groźnych gór. 

Dołączają pozostali: Lila z dzielnym jak zawsze Adasiem oraz Mateusz. Rozkładamy się na ławeczce, dobieramy się w pierwszej kolejności do gruszek i jabłek, potem jest sałatka i ciepła herbata. Od drugiej strony pojawia się turysta: Andriej, sympatyczny Rosjanin, który po krótkiej rozmowie idzie dalej.
 Podziwiamy wspaniałą 
panoramę: widać nie tylko całą nieckę-równinę wokół Hamilton, ale także ocean od którego odbijają się promienie słoneczne i wszystkie masywy górskie w promieniu wielu, wielu kilometrów. Nie mamy zbyt dużo czasu, jest już późno. Za półtorej godziny zrobi się ciemno, więc wyruszamy w drogę powrotną. Szkoda, że tę samą. Do parkingu dochodzimy, gdy jest już niemal całkiem ciemno, ale zjeżdżając autem w dolinę, podziwiamy jeszcze kolorową łunę zaszłego słońca, a nad nim Jowisza i Wenus w pionowej linii. Przepięknie. 

Cały masyw przypomina trochę Masyw Ślęży w pobliżu Wrocławia, skądinąd również pradawny wulkan: porośnięty lasem, z każdej strony otoczony jest ziemią uprawną. Dotarliśmy do niego od strony południowo-wschodniej, choć szlaki turystyczne mają swój początek w wielu innych punktach, z każdej niemalże strony. Mile zaskakuje nie tylko ich wielość, ale i różnorodność: są łatwe, rodzinne lud dostępne dla niepełnosprawnych. Są trudniejsze i bardzo trudne. Jednak mnie najbardziej intrygują te najdłuższe: dwu- i trzydniowe, wymagające noclegu w namiocie lub w bezobsługowym schronisku. To świetny prognostyk na przyszłość, kiedy noce będą nieco cieplejsze, bo podobno w zeszłym tygodniu popadał tam nawet śnieg. Na wędrówkę wybiorę się z Adasiem, bo to doskonały piechur i wspaniały towarzysz.




















1 komentarz:

  1. Stary dzięki że piszesz i na dodatek tak piszesz. Fajnie że wrzucasz filmiki, bo przynajmniej można Was zobaczyć :-)

    OdpowiedzUsuń

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2