środa, 3 sierpnia 2016

 TŁUMACZĘ SIĘ

Jak świat długi i szeroki, poziomy i pionowy, płaski i kulisty (choć z odchyleniem na owal), nie zdarzyła mi się aż tak długa przerwa w blogowaniu. Potraktuję to jako wybryk, niesubordynację lub,  jak kto woli, po prostu zwykłe zaniedbanie. 

Zdaję sobie sprawę, że Czytelnika nie obchodzą żadne tłumaczenia, że w takim wypadku, podobnie jak telewidz przełącza pilotem kanał, Czytelnik odnajduje inne, ciekawsze rzeczy do poczytania. Nie jestem przecież znanym pisarzem światowej sławy, który na kolejną powieść bezkarnie każe sobie czekać latami. I stać go na to.

Nie jestem nawet małośrednio popularny w dziedzinie blogowania. Nie piszę przecież dla zysku i nie mam zamiaru nikogo namawiać na klikanie reklam, na których, jak dotąd, w pół roku zarobiłem 9.43 NZD, co utwierdza mnie w decyzji o ostatecznym usunięciu ich. Tu kariery nie zrobię. 

Pewnie, gdybym pisał bloga modowego, politycznego, bloga poradniczego, np. jak radzić sobie z życiem po czterdziestce, jak się zdrowo odżywiać, lub choćby kulinarnego w stylu: kuchnia Nowej Zelandii (o ile takowa istnieje) albo gdybym zamieszczał porady wizowo - podróżnicze, typu: jak wyemigrować do NZ, o czym musisz pamiętać, tanie przeloty, najtańsze noclegi, miejsca, które musisz zobaczyć, czyli gdybym przestrzegał reguł bloga komercyjnego, może i szedłby za tym jakiś sukces finansowy. 

A tak? Pozostaje mi liczyć jedynie na wiernych Czytelników, z których jedynie garstka czyta, bo większość zapewne przegląda co najwyżej zdjęcia, i która to garstka cierpliwie tolerować będzie moje osobiste wynurzenia, choć po cichu liczę, że z przyjemnością współuczestniczy w naszym życiu.


USPRAWIEDLIWIENIE

Czy mam jakieś usprawiedliwienie na tak długą przerwę? Poniekąd. 

Po pierwsze: Zimę tu mamy, wyjątkowo deszczową w tym roku. O czym więc tu pisać? Czas pierwszej fascynacji Nową Ziemią powoli mija, zaś zimową, deszczową porą, gdy ogląda się wakacyjne fotki od znajomych z Polski, nawet się tej Ziemi odechciewa. Tęskni człowiek jak cholera za polską przyrodą i krajobrazami. 

[A propos, czy aby w Polsce noce nie coraz chłodniejsze? Dni coraz krótsze? Wizja końca lata nie rysuje się w formie zajawki upychanej w kąt świadomości? Znicze na Wszystkich Świętych Biedra  w promocji czy aby już nie sprzedaje? Hę?] 
 
Wyjazdy, ze względu na pogodę, są oczywiście zawieszone, choć niedawno  spędziliśmy weekend w domu nad oceanem, właściwie rezydencji, w której spokojnie można by kręcić odcinki "Dynastii". Chata jest do kupienia: 1,6 milionów dolarów, choć odradzam: sztampa i kicz na bogato. 


Po drugie: Tworzenie muzyki to jednak konkurencja o wiele silniejsza dla pisania, niż sądziłem. Działam w tym temacie sporo, na tyle jednak, na ile pozwala mi ograniczony czas i niska tolerancja dla hałasu. Przygotowuję okołodwugodzinny repertuar, z którym mógłbym spróbować wystartować w tym sezonie. W grę wchodzą głównie outdoorowe festiwale, choć liczę po cichu na kluby muzyczne w Auckland. Moja muzyczna oferta to minimal techno w połączeniu w flecikiem (koktail wybuchowy raczej), wykonywane w formie live performance, który tym różni się od didżejki, że własne kompozycje gram na żywo, a nie odtwarzam.
Zwis męski

Po trzecie: Nie jestem już wolnym ptakiem usilnie próbującym rozwinąć zawodową karierę na polu internetowej frilanserki. Nie odniosłem tu sukcesu, co przypłaciłem organoleptycznie nieznanym mi wcześniej nasileniem stanów depresyjnych. Może i by się udało po jakimś czasie, po kolejnych miesiącach pewnie dostałbym jakieś zlecenie za żenująco nisko stawkę od jakiejś agencji z siedzibą w Indiach. Może. Tyle tylko, że czekać nie miałem już ochoty. 
Zestaw podręczny
Przynajmniej nigdy nie będę miał do siebie żalu, że nie spróbowałem. 

Cóż więc mnie usprawiedliwia? 
Praca. 

Ciężka, fizyczna praca przy układaniu podłóg, po której nie mam już ochoty na wiele. A muszę jeszcze znaleźć siły na jogę, bez której nie przetrwam w tej robocie, bo siądzie mi kręgosłup. 
No i na rodzinę muszę znaleźć siły, bo dzień nie kończy się na fajrancie. 
Dzieci mają przecież swoje priorytety: a to wspinaczka, joga, netball, a to biblioteka miejska. 
No i na muzykę.

Tak oto życie weryfikuje plany, a rzeczywistość sprowadza do nieoczekiwanego poziomu. Moim poziomem jest ten widziany z klęczek - bynajmniej modlitewnych. I choć broniłem się rękami i nogami przed harówką, jakiej doświadczyłem już kiedyś w Australii, to emigracja ma swoje prawa. Pierwsze z nich brzmi: 

Przez trzy lata pierwsze zapierdalał będziesz na kolanach, abyś żył godnie na tej ziemi, którą los - bóg twój, dał tobie.

Amen.











O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2