piątek, 30 października 2015



POWITANIE LATA
 








KARMA

Jeśli istnieje, objawia się w moim przypadku w postaci zdarzeń neutralizujących przyjemne doznania, przytępiających je, urealniających, jednocześnie nie niszczących ich dobrotliwych mocy.

Dobrze, że tak się czasem dzieje: nabieram wówczas dystansu i bardziej doceniam niezwykłość tego, w czym dane mi jest brać udział.
To jakby otrzymać wiadomość: Hej, człowiecze, nie podniecaj się za bardzo, to tylko stan przejściowy, wróć na ziemię.
Albo: Dzień dobry, Wydział Podatków od Przyjemności. Mamy tu dla pana fakturkę za ostatnie ekscesy, proszę tu podpisać, płatność natychmiastowa.

Ot, weźmy na przykład przeziębienie podczas weekendu w rejonie wąwozu Karangakahe, albo włamanie podczas pobytu na wulkanie Ruapehu, albo gdy walę głową w futrynę drzwi, gdy coś tam w domu narozrabiam, albo ból dupy, gdy za długo posiedzę przy kompie, albo upierdliwy ból głowy dzień po nieumiarkowanej konsumpcji lokalnego wina... Ale to chyba inaczej się nazywa.

Albo... duży, opuchnięty palec u nogi w pięknym, jesiennym kolorze śliwki odmiany bluefre, którego purpurowy bukiet to pamiątka po nieudanym kopnięciu piłki bosą stopą, w którą to piłkę grałem w ostatnią niedzielę, po której nastąpił wolny poniedziałek, który był częścią długiego weekendu, który spędziłem z Mateuszem w dzikiej leśnej głuszy, która na trzy dni przestała być głuszą, a to za sprawą potężnego sound systemu walącego beatami psy-transów od soboty do poniedziałku.

Co mnie naszło, żeby wystawić szkitę po TĘ właśnie piłkę... I tak poszła w krzaki. Ale nie, należy się pokazać w międzynarodowym towarzystwie, zaprezentować lubawską szkołę piłki podwórkowej, poza tym ja z macierzy Lewandowskiego!
Może chodziło po prostu o pozbycie się nadmiaru energii?

Gdy usłyszę chrupnięcie, wiem, że mam przesrane, nie tylko ze względu na kolejną noc, którą będę musiał jakoś przetrwać, czyli przetańczyć . Chyba muszę wreszcie zrozumieć, że w moim wieku...

NGATUHOA LODGE


Tak oto nadeszło lato. Bez fanfar oczywiście, wyraźnego tąpnięcia, syren, czy fajerwerków, ale tak jak przechodzi się osiemnastkę: Długo się jej wyczekuje, w końcu jest impreza, ale świat niestety nie zmienia się na lepsze.
Choć podobno lato tutaj piękne i wszystko, co najlepsze, przede mną.
Chyba że Wydział Podatków od Przyjemności znów zapuka.

Lato witam  więc w lesie, odcięty od świata nie tylko masywnym, stalowym szlabanem, za którym 10 kilometrów dalej znajduje się coś w rodzaju eko-bazy dla zielonych szkół, rodzin itp. Dom stoi na przepięknej polanie w dolinie urokliwej, wartkiej rzeki. Szlaban, odległość oraz otaczające wzgórza  tworzą idealne miejsce na trance-camp.

W sobotę ludzie zjeżdżają się o ściśle określonej porze. Trzeba jechać 50 km na wschód, potem 10 km wgłąb lasu, potem otworzyć szlaban (klucz znajduje się w sejfiku obok szlabanu), koniecznie zamknąć szlaban i znowu 10 km. Po określonym czasie sejfik z kluczykiem znika i nikt już nie jest w stanie wjechać ani wyjechać. 
I tak oto banda ześwirowanych kontestatorów realnego świata na trzy dni oddaje się w absolutne władanie rytmu. Na dwie noce pozwala się zamknąć, niczym pokorne stado dwunogich owiec, które posiadły umiejętność podrygiwania w rytm muzyki.
I jeszcze za to płaci.
Na miejscu nie można niczego kupić, więc kto się nie zaopatrzy w jedzenie i picie, ma pecha.
Jest za to pełna infrastruktura: kuchnia, toalety, prysznice, piętrowe prycze.

Po przeciwległej stronie dolinki wije się i delikatnie szumi przyjemna rzeczka, nad którą wisi linowa kładka, dająca początek jednemu z kilku dostępnych z polany pieszych szlaków. Rzeczka sama w sobie jest już atrakcją.To perfekcyjne miejsce na relaks: można położyć się na płaskiej, kamiennej, nagrzanej w słońcu podłodze i na przykład zanurzyć nogi w kamiennej dziurze wielkości garnka do zupy, wsłuchując się w delikatny, rozkoszny dla ucha pomruk krystalicznej wody, który wraz z chórem ptaków, wygrywa mistrzowski ambient Przyrody...

Można poczuć na skórze subtelną, przeszywającą na wskroś pieszczotę promieni słonecznych lub mocniejsze, niczym miętolenie brodawek, albo raczej klaps w goły tyłek, doznanie sztywnienia stóp. Jest jednak alternatywa: wystarczy obrót o 180 stopni, by umieścić stopy w podobnym garnku wypełnionym o niebo cieplejszą, nagrzaną od słońca zawartością, w niewielkiej mini-odnodze rzeczki...
 - Oto naturalny chillout room, oto Sanktuarium Rozkoszy Natury, perfekcyjny pokój do testowania najlepszego na świecie sound systemu...

Płaska, skalista podłoga Rzeki pozwala też tańczyć, stojąc na jej środku, co szybko odkrywają niektóre uczestniczki zbiorowego zniewolenia.

Inne dostępne atrakcje to wspinaczka, abseiling, spływ kajakiem, spacery w góry lub po prostu relaks.
W tych okolicznościach wszyscy jednogłośnie wybierają to ostatnie.

RYTM

Kiedy przez dwa i pół dnia przebywa się w środowisku głośnego łomotu, organizm reaguje w dwojaki sposób:
1) buntuje się objawami nerwicy, rozdrażnienia i gwałtownej potrzeby ucieczki lub
2) akceptuje nieuchronną rzeczywistość i dobrowolnie poddaje się rytmowi, dostosowując do niego wszystko, co niezbędne do przetrwania w takich warunkach.
W tych okolicznościach wszyscy jednogłośnie wybierają to drugie.

Walenie w tempie 140 BPM ma taką siłę rażenia, że słychać go nawet we śnie i żadne stopery tego nie zmienią. W drugim dniu każda drobna czynność jest już w rytmie: kroki, rzut frisbee, zamknięcie drzwi w aucie, szorowanie zębów, włączenie czołówki, odpalenie zapalniczki, mieszanie fasoli w menażce, przeżuwanie jej, bekanie, nawet pierdnięcia są rytmiczne i jak transowo pachną! Ziemią przodków tutejszą, bryzą morską, kwiatem paproci srebrzystym, przebłyskiem myśli ulotnej...

Stan ten utrzymuje się jeszcze dwa dni po imprezie: na wspomnienie nóżka znów jakoś dyga, ramiona jeszcze raz delikatnie falują, a główka potakuje.

Dance floor jest trawiasty, więc można imprezować na bosaka, dopóki wieczorny chłód nie da o sobie znać. Komu za głośno, ten odchodzi w tył lub chowa się gdzieś z boku w krzaczastych zatoczkach.
Otwarta przestrzeń pozwala na pełną swobodę: można w tańcu wygłupiać się do woli bez narażania na śmieszność i współczujące spojrzenia. Można rozłożyć ręce, unieść je do zachodzącego Słońca lub wschodzącego Księżyca, zagarnąć delikatny powiew wiatru...
Można żonglować, ćwiczyć yogę, rzucać frisbee (także po zmroku), stać na rękach, chodzić do tyłu, skakać, tupać,  kołysać się, bujać, drgać, wibrować, płynąć w powietrzu jak ryba, zakreślać dłońmi esy i kręgi (ja), skakać jak pajacyk (Mateusz) albo zwyczajnie siedzieć; lub leżeć.

W niedzielę z nikim nie rozmawiam: nie chce mi się. Korzystam z wyjątkowej okazji bycia samemu. Z prawa do milczenia. Piękny, słoneczny dzień spędzam w pozycji leżącej, uparcie podążając za półcieniem drzew i obserwując ludzi z dystansu. Nic więcej. Żadnych myśli, żadnej wizualizacji, projekcji zdarzeń, które nigdy nie nastąpią, analizowania sytuacji z przeszłości, których już nigdzie, poza zapisem na HDD mózgu, nie ma. Jeśli te pojawią się jakimś cudem, znajdą szparę, nieszczelność, przecisną przez zaporę oddechu,  natychmiast i z uśmiechem się z nimi żegnam. I widzę wówczas, jak odfruwają niczym spłoszone, zawstydzone ptaszyska.

Nic nie muszę oprócz podążania za cieniem. Nikt nic ode mnie nie chce. Niczego nie chcę od nikogo. Jeśli mam ochotę, wstanę i porzucam frisbee. Albo pokopię piłkę. A że akurat leżę w linii podania, daję się wciągnąć. Wstaję i dołączam do gry. Nie muszę się rozgrzewać - robiłem to całą noc. Biała piłka toczy się więc w moją stronę, wystawiam nogę do przyjęcia, wtem... Klik!

Palec...
Mam przesrane.

Fakturka za przyjemność. 




















niedziela, 18 października 2015

WULKANY

WŁAM

Najpierw jednak okradli nasz dom.

Przyszli bez zaproszenia, w biały dzień, bezpardonowo, od tyłu na wprost okien sąsiadów. Weszli przez okno zamiast przez drzwi, nie zdjęli butów, jak to jest tutaj w zwyczaju. Zabrali wspomnienia i zdarzenia utrwalone na fotografiach, część planów na przyszłość oraz narzędzia do realizowania pasji w najbliższej przyszłości.

Zabrali też oszczędności ośmiolatka, zbierane na czytnik książek oraz, nie wiadomo po co, szkolny plecak.
I drobiazgi, których jedyną wartością są związane z nimi wspomnienia, a także tak absurdalną rzecz, jak zestaw do pielęgnacji paznokci...

Oprócz bezsilności i niepewności, dominującym uczuciem, jakie doświadczam, jest szczere współczucie.
Nie wściekłość, złorzeczenie, czy potrzeba zemsty, lecz właśnie współczucie.
Jakże marnym trzeba być bytem, żeby posuwać się do kradzieży...
Jak długa droga do wyzwolenia z cierpienia i pętów ignorancji...
Jednocześnie mam satysfakcję, że przedmioty, których do niedawna byłem właścicielem, sprawią komuś radość, nawet tę ułudną; nawet jeśli zysk przeznaczony został na crack . Jeśli ktoś poczuje namiastkę szczęścia, jestem górą.

Jest inna jeszcze rzecz. Gdyby nie to zdarzenie, wówczas jakże mało obiektywny byłby obraz weekendu na Wulkanie, przesolony zapewne nad- lub wręcz hiper-entuzjamem spowodowanym pobytem na wspaniałym, potężnym, pokrytym słoneczną bielą Wulkanie, z widokiem na trzy inne... Opis byłby zapewne przerysowany, zakrzywiony, zniekształcony przez emocje, przez nadwrażliwość na piękno, przez refleksję o nieodpartym poczuciu tymczasowości, przez świadomość doświadczenia jednej z najpiękniejszych rzeczy w życiu.

A tak każde poniższe zdanie będzie już naznaczone wstrzemięźliwością, pokorą oraz wdzięcznością za dany nam los. Mógłbym przecież być zupełnie innym człowiekiem w zupełnie innym miejscu, mógłbym na przykład włamywać się do cudzych domów w Chlistovicach w Republice Czeskiej.

KAPEĆ FILOZOFICZNY

Potwierdzeniem tezy o potrzebie pokory i wdzięczności za otrzymane w życiu szanse przeżycia niezwykłego niech będzie drobny epizod, który omal nie pozbawia mnie możliwości zapięcia nart.

Otóż w czwartek pod wieczór, w drodze na wulkan, łapiemy kapcia. Ponieważ zamiast zapasówki jest tylko koło dojazdowe, muszę znaleźć wulkanizatora. Nie jest to takie oczywiste, zważywszy na tutejsze pustkowia i bezwzględnie wolne soboty (w piątek zajmuję się dziećmi, gdy Lila szusuje).
Do najbliższego miasta 30 km, na dodatek wszystko pozamykane. I jeszcze raz: gdyby nie umiejętność wychodzenia z trudnych sytuacji, wracalibyśmy 250 km na cienkiej oponce dojazdówki z prędkością 80 km/godz.

Numer "na małe dzieci" sprawdza się ponownie.

OKOLICZNOŚCI PRZYRODY

Mt Ruapehu, największy wulkan w Nowej Zelandii o wysokości 2797 m n.p.m., imponuje pod wieloma względami. Z Wikipedii dowiaduję się, co następuje.
- Należy do najbardziej aktywnych na ziemi (ostatnia erupcja w 2007 r).
- W kraterze znajduje się ciepłe jezioro, które wyparowuje po wybuchu, po czym spływająca z otaczających lodowców woda powoli wypełnia go ponownie.
- 24 (!) grudnia 1953 roku wybuch wulkanu uwalnia tysiące ton wody, które wylawszy się z jeziora, spływa po zboczu w postaci lawiny błota, dociera do pobliskiej rzeki, gdzie wezbrana woda niszczy most kolejowy. Kilka minut później do rzeki wpada pociąg, powodując największą w historii Nowej Zelandii katastrofę, w której ginie 151 osób.
- W 1990 r.  6 żołnierzy z pobliskiej jednostki ma szkolenie z przetrwania; na stoku góry zaskakuje ich gwałtowne załamanie pogody. Próbując wrócić do jednostki wszyscy giną w zamieci. W tym samym czasie japoński turysta wykopuje w śniegu norę, w której przeżywa kilka dni.
- I najważniejsze: odgrywa rolę  Samotnej Góry w ekranizacji Tolkiena.

Masyw/wulkan jest wspaniały, monumentalny, gwałtowny, wyrastający z rozległych, niezamieszkałych równin, rozciągnięty w kierunku północ - południe.
Gwałtowne granie, zacięcia, żleby, ostre żebra, dzielące rozległe, choć głębokie doliny...  Niewyobrażalnie piękny.

Masyw otaczają krajobrazy z innej planety. Cała Góra, stoki, płaskowyże i jej podnóże usypane są wielkimi okruchami zastygłej lawy. Taaak, wgląda to jak kolosalna, babcina kruszonka z lawy...
Dopiero niższy, dolny regiel, porasta najpierw groźny, niski las pierwotny, niżej zaś aromatyczny las deszczowy, nawadniany topniejącymi śniegami.

Góra jest również matką wielu rzek, w tym Waikato, największej i najdłuższej w NZ, która przecina nasze miasto.

Nasz Wulkan nie jest jednak osamotniony.

W kierunku ostro północno-wschodnim, na godzinę pierwszą, w odległości około 10 kilometrów, wyrasta kolejny: Ngauruhoe.
Absurdalnie piękny. 

Klasyczny kształt klosza lampki nocnej z wyraźnym wcięciem krateru na wierzchołku nadaje mu pocztówkowy wygląd. Na dodatek również pokryty jest białym płaszczem rozświetlonego w Słońcu śniegu... Bez cienia przesady: jego piękno razi w oczy. Z miejsca, gdzie mieszkamy, wydaje się być na wyciągnięcie ręki... Czuć jego bliskość, za każdym razem przyciąga wzrok: nie ma siły, żeby się oprzeć i nie zerknąć. Tym bardziej, że czasem jego szyję owijają chmurki, niczym puchowe boa: niebieskie i szare za dnia,  różowe w świetle zachodzącego Słońca. Czasem jego głowa znika w chmurzastej czapie, w sobotę wieczorem znika cały w chmurach, my również. Chmury płyną wokół nas, jesteśmy w ich objęciach.

O poranku chmury pokrywają swoim mechłatym kocem już tylko równiny, a hen, hen, daleko, na krańcu chmurzastego koca wyrasta...


Nie, jeszcze nie teraz. Zanim napiszę, co wyrasta, powiem, że za Ngauruhoe znajduje się kolejny, trzeci wulkan: Tangariro. Widzimy tylko jego połowę, ale widzimy. Niby najniższy, ale kiedyś najwyższy. Wyleciał w powietrze i stracił tytuł najwyższego.
W języku maoryskim nazwa oznacza "tonący w bieli", bieli śniegu i chmur, na które jest już za niski.
Wybucha regularnie, ostatnio w 2012 roku, nikt nie ucierpiał, ale chałupę zburzył. W sumie składa się z... 12 stożków erupcyjnych. Faktycznie, tu i tam kopci na stokach.


No to teraz o Tym odległym.
O poranku w piątek, na krótko, na skraju horyzontu potężnej równiny (wszystko z Góry wydaje się równiną), wita nas kolejny wulkanik o wysokości 2518 n.p.m., odległy ok. 150 km na zachód. To Tanaraki (Egmont).
Gdy w niedzielny poranek pojawia się ponownie, tym razem żeby się pożegnać, sterczy nad biało-grafitowym kocem chmur. Wymiękam.

Ostatecznie wymiękam, zapinając w niedzielę deski. Pierwszy raz od piętnastu lat (nie licząc biegówek).


Najpierw jednak wymiękam, gdy w piątek wsiadamy z dziećmi na krzesełko, potem drugie, żeby z tarasu widokowego popchać kawką muffina. Ponieważ to pierwsze wrażenie, jest spotęgowane, czuję się podekscytowany i szczęśliwy, że mam szczęście tu być. Lila była już wcześniej dwa razy, ale latem, kiedy już/jeszcze nie było śnieżnej czapy. Góra staje się wówczas groźna, bura i ponura. Jak w filmie.

Wreszcie zapinam dechy i przypominam sobie lubawską i zaclerską szkołę jazdy ciężkiej. Nie mam wyjścia, bo jedziemy w trudny teren.
 Towarzyszą mi Tony, Murray i jego żona: Tony na snowboardzie, a Alanai  Murray - były ratownik górski, - na nartach.


 






 


 


 




SKI-TOURING

Na wstępie okazuje się, że chcą mi pokazać zachodnią, znacznie ciekawszą część masywu, gdzie docierają jedynie doświadczeni narciarze. Żeby tam dotrzeć, należy wyjechać jak najwyżej się da: dwa krzesełka i dwa długie orczyki i trawersować do zachodnich dolin.

Najpierw jednak mnie testują na popularnej, ale urozmaiconej trasie, zakończoną "krechą" przecinającą "U" dolinkę. Ku mojemu zdziwieniu moje ciało szybko wraca do rodzinnych, lubawskich wyrypów: krótkich, ale intensywnych. Nigdy nie znałem długich, np. alpejskich tras,  na tyle długich, że dwa, trzy kursy i masz dosyć.
Pochodzę z rejonów, gdzie dziennie robiło się po kilkanaście i więcej zjazdów.

Nieświadomy, na co się łapię, ale pod czułym okiem byłego ratownika, znającego Wulkan na
wskroś, wyjeżdżam najwyżej jak się da, skąd trawersujemy na zachód. Najpierw na krechę w poprzek doliny
w kształcie half-pipe, by od drugiego jej końca  trawersować wyraźnie odstający stromy filar, za którym zaczyna się nasza Dolina. Jest cholernie stromo, ale dopóki jadę gzymsem, jest dobrze. Niestety w krytycznym punkcie, dokładnie na samym zakręcie filaru, Tony ze swoją niezdarną deską zatrzymuje się przed dwumetrowym podjazdem, żeby przesunąć się na tyłku. Oznacza to, że również muszę stanąć. Ale jak, skoro jadę po gzymsie...
Tony dał ciała. Alana omija nas z góry (jak ona to zrobiła...? Jeden błąd i ścięłaby nas w dół).
W ostatniej chwili zatrzymuję się tuż przed Tonym, ale słyszę za plecami: Pull out! Pull out! (czy jakoś tam). Dobrze, że metr niżej dostrzegam dodatkowy tor, właśnie chyba zrobiony tak na wszelki wypadek, więc szczęśliwie zsuwam się w dół i zwalniam drogę; Tony też zdąża.
Serce wali jak młot, ciało szaleje od adrenaliny. Kurcze, było naprawdę groźnie. Gdybym się nie utrzymał, zsunąłbym się po śniegu 200 metrów w dół.

Za to po drugiej stronie otwiera się wspaniała, osłonięta od wiatrów, wolna od ludzi, pokryta idealnym, mokrym, gładkim śniegiem Dolina. Tam doświadczam najlepszej w życiu jazdy na nartach.
Zaledwie kilkanaście minut, ale szybko, ostro, na adrenalinie, ciągle pod czujnym okiem Murraya i jego Go-Pro. 
Do końca dnia będę już na haju.

Wjeżdżamy na górę powtórzyć trasę, ale ja słucham rozsądku i trzęsących nóg. Zjeżdżam na kawkę z tarasem widokowym. Potem zjeżdżam z Alaną do chaty, a chłopaki jadą w górę zdobyć szczyt i posiedzieć nad brzegiem jeziora...












TO JESZCZE NIE KONIEC

Jezioro







Trasę powrotną zaplanowaliśmy wokół jeziora Taupo w taki sposób, aby pod koniec dnia starczyło jeszcze czasu na wspaniałe kaskady/wodospady na Rzece.

Jest już po południu, gdy żegnamy się z górami. Jednak cała trójka towarzyszy nam wzdłuż trasy, wspaniałe prezentując się w całej okazałości. Prowadząc auto, trzeba ciągle uważać, bo widoki są tak zajebiste, że szyja jest w nieustannym ruchu. Wszystkie trzy Wulkany w całej swej potędze Dawców i Odbiorców Życia.

Lake Taupo to tak naprawdę zalany krater superwulkanu, Pan Panów, Absolutny Dawca Życia i Śmierci, którego obwód (tym samym obwód krateru) wynosi PONAD 190 KILOMETRÓW!!! Same jezioro zaś ma 616 km kw...  Niedowiarki niech też sobie sprawdzą w Wikipedii.
Piszą tam też, że krater powstał 27 tys lat temu, wyrzucając 1170 kilometrów kwadratowych materiału i że od tego czasu wybuchał aż 28 razy. Erupcja z takiego superwulkanu oznacza, że jesteśmy w ciemnej dupie. Ostatnio poważna miała miejsce 1800 lat temu, a o późniejszej, ok. 180 lat p.n.e., pisali Chińczycy i rzymscy herodowie, choć inne badania wskazują na rok 233 p.n.e. +/- 13 lat.
Dzięki Wikipedio.

Po drugiej stronie stronie jeziora spoglądamy na północ, za siebie. Hen, hen daleko i wysoko, pomniejszone odległością, wystrzeliwują w niebo białe szczyty naszych Wulkanów... Wyraźnie odróżniają się w linii horyzontu rozległego Jeziora. Żegnamy się po raz ostatni.

Korzystając z okazji, przypominam: naukowcy są przekonani, że kolejny kolos położony w Parku Yellowstone, o średnicy 30/60 kilometrów, to tykająca bomba zegarowa: jest gotowy do erupcji dosłownie w każdej chwili, a wtedy...

Huka Falls


 Nieopodal miejsca, w którym największa rzeka w NZ wypływa z Jeziora i rozpoczyna swoją 425 kilometrową wędrówkę, na odcinku 100 metrów rzeka zwęża się do 15 metrów, tworząc głęboki na ponad 10 metrów kanion, który przy spadku 14 metrów rozpędza i przeciska wodę, gwałtownie wypluwając ją w ilości 220 tysięcy litrów wody na sekundę!  Niewiarygodne...








Bolesny powrót do rzeczywistości

Jeszcze w drodze powrotnej, ale już po zmroku, dzwoni Mateusz i wprowadza nas w świat ciemnych mocy, powiadamiając o włamaniu... Weekend w towarzystwie bajecznych wulkanów odsuwa się na kilka dni na dalszy plan, ale powraca ponownie w chwili pisania tego postu. Logiczne więc, że każda jego odsłona, każda czytająca go osoba, ma swój udział w mentalnym powrocie do normalności i pogodzeniu się z niemiłą sytuacją. Dziękuję za to.



Nazwy form morfologicznych, jak: góra, rzeka, jezioro, wulkan, celowo piszę wielkimi literami, wbrew zasadom ortografii polskiej. Przyznaję się w ten sposób do słabości do pogańskich, pierwotnych kultów przyrody, wobec których mój głęboko zakorzeniony, acz nie pozbawiony szacunku i zrozumienia sceptycyzm wobec wszelkich religii, czyni chlubny wyjątek. 






















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2