czwartek, 10 marca 2016

W dniu moich urodzin postanawiam sprawić sobie prezent, czyli usiąść do klawiatury i coś wreszcie napisać, przy okazji popracować nad motoryką palców prawej dłoni, z których dwa łączą się w nadgarstku z połamanymi kośćmi. Pisanie przychodzi mi z trudem, ale czego się nie robi dla pisarskiej kariery...

Na szczęście biały gips zastąpiono czarną opaską usztywniającą, taką na rzepy, którą można zdjąć.
Po tygodniu gipsowej udręki, swędzenia, czochrania pałeczką do sushi, brudu, wygibasów pod prysznicem i innych niewygód, doznaję uczucia błogostanu wolnego przedramienia. Szczególnie radują się włosy skóry, które natychmiast ustawiają się do pionu.

Zachciało się deskorolki na stare lata...

Ale do rzeczy: W ostatnim czasie, zresztą jak i w minionym, działo się sporo: kolejne zachwyty, niewiele rozczarowań, urodziny Ignacego, jeszcze jeden festiwal, kolejny wyjazd na camping. Ten ostatni miał miejsce w miniony weekend, kiedy to wybraliśmy się na Półwysep Coromandel, po raz kolejny doświadczając uczucia zachwytu nad pięknem nowozelandzkiej przyrody.

Pewnie gdyby nie usztywniający rękę gips, który wprowadził dyskomfort egzystencji oraz zakłócenia w procesie wchłaniania piękna, szczególnie w gorące popołudnia, może przeżyłbym nawet orgazm.
A tak...
Karma czuwa.

Cóż to za festiwal? SHIpWReCKeD - Electronic Music and Arts Festival.
Co tam robimy? Ano Lilki przyjaciółka z Auckland, artystka
i współorganizatorka imprezy, angażuje nas jako wolontariuszy do sprzątania, gotowania, zmywania garów itp.

Co jeszcze robimy? Bawimy się. Ciekawe jest to, że muzyka gra od 10:00 do 22:00. W ten sposób w nocy można się wyspać. Oczywiście jeśli kogoś nosi, jest zakamarek, gdzie didżeje kręcą gałami do rana.
A jak komuś nadal mało, to po drugiej stronie wzniesienia trwa kolejny festiwal, psytrance'owy, na którym zresztą skacze Mateusz.
Gdzie się dzieje nasz festiwal? Na prywatnej farmie, na terenie której wydobywa się piasek (jesteśmy blisko oceanu). Są więc tzw. glinianki, czyli zalane wyrobiska, w których praktycznie można się schłodzić. Teoretycznie obowiązuje zakaz.

W prace pomocnicze najbardziej angażuje się Adaś. Gdy okazuje się, że że jest dla niego robota w formie zbierania zamówień na pizzę, a nawet zbierania kasy i wydawania reszty, nie chce słyszeć o jakiejkolwiek przerwie. Adaś wie, co robi: nie tylko zarabia na napiwkach, ale ma również dostęp do pysznej pizzy prosto z pieca opalanego drewnem.
Nie możemy się nadziwić, że tyle w nim otwartości do ludzi. Żadnych barier, w tym językowej, co szczególnie nas cieszy. Zresztą ludzie są tak zajebiści... Otwarci, szczęśliwi, życzliwi... Jak to w NZ.

Ciekawe: właśnie dostałem wiadomość od Lili, że w najbliższy weekend znajomi zapraszają na imprezę o nazwie Pasifika Festival. Na stronie festiwalu czytam:
"From the buzz and loud sounds of the Cook Island and Samoan stages to the peaceful setting of the Niue and Kiribati villages. Be sure to check out the Pan Pacific village if you are in the mood for a spot of shopping and sniff out the smokey aromas of barbecued delights that you will find in Hawaiian village". 
Chyba mamy plan na weekend (jest czwartek)...

Półwysep Coromandel odkryliśmy w listopadzie, ale tylko pobieżnie, od zachodniej strony, właściwie jedną dolinę, w której campingowaliśmy tuż po zakupie Bajsa/Vanlove'a/Funvana (busa naszego).

Tym razem wypuszczamy się znacznie dalej, przedostając się na jego wschodnią stronę, gdzie asfalt to pieśń przeszłości i przyszłości. Celem naszym jest pole namiotowe położone nad przepiękną zatoczką Waikawau ubogaconą przepiękną, złotą plażą. Dookoła otaczają nas wysokie (jak na Wyspę Północną), dzikie, wyrzeźbione przez  głębokie żleby, porośnięte dziewiczym lasem, góry Moehau. Leżąc leniwie na plaży, podziwiamy najwyższy szczyt masywu o wysokości 982m npm wysokości względnej i bezwzględnej, bo jesteśmy na poziomie morza, co oczywiście potęguje wrażenie.
Nawet nie próbuję sprawdzać szlaków górskich na mapach i stronie Department of Conservation (DOC) - nie chcę wiedzieć, co tracę. Poza tym jest lato, a latem góry się podziwia z perspektywy plaży. Na łażenie przyjdzie czas jesienią i zimą, na co już ostrzę sobie zęby.

Nie tylko plaża jest piękna, czy widoki, ale
i pole namiotowe zarządzane przez DOC. Czysto, ceny przyzwoite, nie ma się czego czepić. Może z wyjątkiem gipsu na ręce.
I muszek, które boleśnie gryzą po stopach. Jak się człowiek nie psiknie, to ma przesrane, szczególnie siedząc w cieniu. Sand flies je nazywają. Te muszki.

W niedzielę postanawiamy poszerzyć horyzonty poznania i zamiast ciągnąć się z powrotem do domu okrężną drogą (w celu uniknięcia powrotu tą samą drogą), wybieramy się dalej na północ, by odkryć nieznane zakamarki. Nawet jeśli oznacza to powrót tą samą drogą.

Stroma i bardzo kręta, szutrowa droga pnie się w górę, przecinając co jakiś czas strome żleby i filary, których nie oddziela żadna barierka. Im wyżej jesteśmy, tym wspanialsze otwierają się widoki. Widać dramatyczne klify, liczne wysepki i wyspy, w tym największą: Great Barrier Island (tę, na którą Lila lata samolocikiem do pracy). Czuję adrenalinę.

Po kilkunastu kilometrach zjeżdżamy do Port Charles położony nad uroczą Sandy Bay, skąd widok na pełny ocean przesłania ogromna wyspa.
W zasadzie mogłaby stanowić terytorium osobnego państwa.
Połowa domów, zazwyczaj weekendowych, położonych jest na stromym zboczu. Druga - tuż przy niewielkiej plaży. Pięknej plaży...

Jednak nasz cel jest dalej. Po krótkiej przerwie znów wspinamy się pod górę. Droga jest jeszcze węższa, ale za to widoki... zwalają z nóg. Po kolejnych kilometrach docieramy do celu, jakim jest Stony Bay. Jak nazwa wskazuje, cała plaża pokryta jest okrągłymi, dużymi kamieniami, które uniemożliwiają korzystanie z funkcji wynikającej z jej powszechnie rozumianej definicji. Zapewne kamole przytoczone zostały przez górską rzeczkę, która w czasie ulewnych deszczów z pewnością zmienia się w rwący żywioł.
Nigdy nie widziałem czegoś takiego: zazwyczaj wody górskich rzek pokonują setki kilometrów, zanim dotrą do dużej wody. Tutaj moczysz nogi w zimnej, górskiej rzece, której szum miesza się z szumem oceanu.

Ponieważ jesteśmy tuż pod najwyższym szczytem, widoki są niewiarygodne. Żeby było ciekawiej, przy zatoczce znajduje się kolejne pole namiotowe zarządzane przez DOC.
Żeby było jeszcze ciekawiej, droga tutaj się kończy. Dalej już tylko na nogach.
Dlaczego nie przyjechaliśmy tu od razu? Już wiem: Żeby przyjechać w przyszłości. Może jeszcze w tym roku?

Wracamy do domu tą samą drogą. Po drodze zatrzymujemy się przy ośrodku buddyjskim, na terenie którego kończy się właśnie piknik rodzinny. Przy wejściu wita nas pozłacana stupa oraz rozsiane wokół postaci Buddy. Jest oczywiście gompa, są inne budynki. Wokół krzątają się ludzie, zwijając instalacje i stoiska.

Powrót tą samą drogą oznacza pokonanie pięćdziesięciokilometrowego odcinka słynnej State Highway 25 poprowadzonej tuż przy Zatoce Thames. Wije się ta droga, jak makaron tagliatelle. Jeśli trafi się zawalidroga - natychmiast tworzy się sznur aut, bo droga tu wąska.
I oby z naprzeciwka nie jechała jedna z wielkich ciężarówek z dwoma przyczepami. Wtedy nadzieja tylko w "mijankach".

Zawalidrogi mają na szczęście swoje slow vehicle bays,do których mają obowiązek zjechać (lub na najbliższe szerokie pobocze, co nakazuje obyczaj drogowy) i przepuścić szybsze auta. I oby to zrobili, bo inaczej kierowcy zatrąbią nieboraka/nieboraczkę na śmierć.
Każde takie zjechanie nagradzane jest dziękczynnym trąbnięciem.
Ja również trąbię. Rzadko zjeżdżam.

Co po powrocie do domu? Zawsze podsumowanie wyjazdu. Najlepiej przy winku. 



































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2