poniedziałek, 25 kwietnia 2016

KUSICIELKA
 

Widzę Ją niezmiennie codziennie, a nawet kilka razy dziennie. I za każdym razem nieodmiennie przyjemnie jest spojrzeć na Jej wyniosłą, dumną sylwetkę, czasem przesłoniętą bardziej lub mniej gęstą warstwą chmur, rzadko całkowicie schowaną za zasłoną deszczowych chmur, zwykle nieprzyzwoicie całkowicie nagą. Późnym popołudniem oświetloną promieniami zachodzącego słońca, które odcinają liniami cieni i odcieni zieleni długie granie.

Pręży się dumnie i samotnie, szumnie, zakrzywiając gwałtownie linię widnokręgu i wtykając swój ostro zakończony nos najwyższego szczytu do wysokości niemal tysiąca metrów, bo w najbliższej okolicy nie ma żadnej konkurencji.

Samotna Góra.

Mount Pirongia. 
 
Gdy zerkam w Jej stronę, przed moimi oczami przez chwilę tylko, w sekundzie ulotnej, mam obraz z młodości, gdy jako kompletnie, ale to kompletnie ześwirowany na punkcie gór nastolatek, w drodze do rodzinnej Lubawki, z zachwytem, szczerą nostalgią i wierszem na ustach gapiłem się przez szybę pekaesu na jeszcze ośnieżony Lasocki Grzbiet i Śnieżkę, na których tle cudownie, wiosennie, pyszniły się świeżą zielenią rodzinne masywy Gór Kamiennych.

Ale to mogły być również Bieszczady widziane z w drodze do Ustrzyk Górnych. Gorce z Pienin. Pieniny z Gorców. Masyw Policy ze szczytu Babiej Góry. Tatry. Beskid Niski. Sądecki. Żywiecki. Mały. Wyspowy. Makowski. Góry Bystrzyckie. Izery...

JUŻ SIĘ ZNAMY
 
Poznaliśmy się w lipcu ubiegłego roku, zaraz po przyjeździe. Być może wytrwały Czytelnik pamięta naszą pierwszą górską wędrówkę z Ignacym w nosidełku. Być może, choć dużą nieprzyzwoitością, chełpliwością, pyszałkowatością, przesadnością, rozwiązłością byłoby przypuszczenie, że Czytelnik aż tak przykłada się do czytania, że pamięta zdarzenia z otchłani przeszłości niebliskich mu przecież ludzi.
 
Wtedy jednak była to wycieczka jednodniowa, dotarliśmy jedynie do punktu widokowego ze szczytu Ruapane (723m npm).
 
Cytując samego siebie:
"Dotarliśmy do niego od strony południowo-wschodniej, choć szlaki turystyczne mają swój początek w wielu innych punktach, z każdej niemalże strony. Mile zaskakuje nie tylko ich wielość, ale i różnorodność: są łatwe, rodzinne lud dostępne dla niepełnosprawnych. Są trudniejsze i bardzo trudne. Jednak mnie najbardziej intrygują te najdłuższe: dwu- i trzydniowe, wymagające noclegu w namiocie lub w bezobsługowym schronisku. To świetny prognostyk na przyszłość, kiedy noce będą nieco cieplejsze, bo podobno w zeszłym tygodniu popadał tam nawet śnieg. Na wędrówkę wybiorę się z Adasiem, bo to doskonały piechur i wspaniały towarzysz".
 
No i wybraliśmy się. Jakże by inaczej, gdy Góra kusi codziennie...

FACECI

Choćbym nie wiadomo jak bardzo się wykręcał i unikał zmaskulinizowanych zwrotów, jest to męska wyprawa. No, sami faceci, znaczy się: Adaś, Mateusz (Polak), Nick (Kiwus) i ja.

I tyle. Tak się złożyło, że kobiet nie było, choć zapewne miło by było, gdyby któraś wsparła Adasia w rozbijaniu niskich częstotliwości. 
Jak to faceci, nie spieszymy się się za bardzo i wyruszamy dopiero w południe, choć jako doświadczony piechur wywieram presję, bo wiem, czym grozi w górach zła kalkulacja czasu, szczególnie po przejściu na czas zimowy; mam wręcz uzasadnione podejrzenia, że zabraknie nam dnia. 

Odcinek do wspomnianego punktu widokowego to w zasadzie dwugodzinna rozgrzewka, miły spacerek, nie licząc pleców odwykłych od noszenia plecaka i trochę znudzonego Adasia, który na szczęście się rozkręci. I to na dobre.

Na szczycie Ruapane robimy szybki lunch pod wieżą triangulacyjną i ruszamy dalej. Trochę profilaktycznie, trochę zaś pod wpływem wyglądu ludzi idących z przeciwnej strony, zakładam sobie i Adasiowi stuptuty (co za słowo...). 


SZLAK 

Naszym celem jest Pahautea Hut - bezobsługowe schronisko. Aby do niego dojść, trzeba wdrapać się na najwyższy szczyt: Mount Pirongia (959 m npm).
Wszystkie szlaki w Pirognia Forest Park to tzw. graniówki. Nie istnieją znane w Polsce leśne drogi trawersujące stoki, bo las nie posiada funkcji użytkowej. Ponieważ masyw ten jest wygasłym wulkanem, granie są nieregularne, a stoki je zwieńczające - strome; jak to w przypadku młodych gór. Oznacza to, że idzie się jak po kogucim grzebieniu: gwałtownie w górę lub gwałtownie w dół. 


Ruszamy. Szlak prowadzi ostrą granią do następnego szczytu. Tuż po wyruszeniu pojawiają się łańcuchy ułatwiające zejście/wejście po skałach. Z łańcuchów skorzystamy jeszcze wiele razy. Wąska ścieżka prowadzi przez gęste, krzewiaste zarośla, które umożliwiają podziwianie widoków. Jest przepięknie. I groźnie. Obecność Adasia oraz mniej obytych w górskich wyprawach towarzyszy wyostrza uwagę.
Gdy tylko kończy się skaliste podłoże, pojawia się błoto. Jest niemal wszędzie i trudno je obejść, bo ścieżka jest wąska. Szlak nieustannie kluczy wśród gęstwiny karłowatego lasu we wszystkich kierunkach: w prawo , w lewo, w górę i w dół. Erozja odsłoniła korzenie drzew i chyba dobrze, bo można się po nich wspinać/schodzić jak po drabinie.

Dochodzimy do niewielkiego wzniesienia na wprost samotnej, skalnej iglicy. Krótki odpoczynek  i ruszamy dalej. Ostatnie łańcuchy. 
Nadciągają ciemne chmury, ale deszczu z nich nie będzie. Za to mam wrażenie, jakby zabierały nam światło dzienne.
Jest już niemal ciemno, gdy dochodzimy do szczytu. Krzyczę z radości, bo stąd już tylko pół godziny do schroniska. Tyle że... to jeszcze nie ten szczyt... To jeszcze nie Pirognia Summit. Jeszcze pół godziny męczarni po korzeniach i błocie. Zmęczony i ubłocony Adaś prawie się załamuje: próbuję postawić go do pionu i wyzwolić resztki energii. Zaczynam się poważnie martwić. Nie mamy wyjścia: musimy iść, bo nie ma odwrotu. Czuję przypływ adrenaliny. 

CIEMNOŚĆ

Jest już tak ciemno, że nie obejdzie się bez czołówek. Niestety Nick nie posiada żadnej latarki, trzeba więc oświetlać drogę i jemu, i Adasiowi. Wygląda to tak: najpierw idę ja jakieś pięć metrów, reszta stoi. Odwracam się i świecę Adasiowi, który klucząc wśród korzeni i błota, dochodzi do mnie. Nick i Mateusz radzą sobie sami. Potem znów ja i tak dalej. Drastycznie spada przez to tempo marszu.

Szczęśliwie dla nas, ostatnie dziesięć minut do szczytu i kawałek za nim idziemy po wygodnej, drewnianej  kładce. Na szczycie stoi platforma widokowa, na którą wspinamy się, by zrobić nieudolne zdjęcie z lampą błyskową. 


Zaraz ruszamy. Wkrótce wygodna kładka się kończy i znowu: korzenie i błoto. Pół godziny wydłuża się do godziny.

Wreszcie docieramy do celu: najpierw przechodzimy przez lądowisko dla helikopterów, a już za chwilę widzimy dwa budynki schroniska. 


NOCLEG

Schroniska, zwane tutaj huts, są bezobsługowe, choć za nocleg 
trzeba zapłacić od 5 do nawet 54 dolarów (dzieci do lat 10 nie płacą). Cena zależy od lokalizacji oraz standardu (Great Walk huts - najdroższe, potem club huts, standard, serviced oraz basic).
Nasz, w wersji standard, kosztuje jedynie 5 dolków. Uiszczenie opłaty jest obowiązkowe, choć praktycznie nikt tego nie sprawdza i wszystko opiera się na uczciwości. Oczywiście wszyscy płacą. W niektórych obiektach wymagana jest rezerwacja, w innych zaś, także naszym, obowiązuje zasada: kto pierwszy ten lepszy.

Pahautea Hut składa się z dwóch budynków: starego i małego oraz większego, wybudowanego całkiem niedawno.  Wewnątrz znajduje się wspólna jadalnia/kuchnia oraz dwie sypialnie. Od zewnętrznej strony budynek otacza taras widokowy.  

Nie ma prądu, jest woda.

Żródło: Internet
Toalety (oczywiście ekologiczne) znajdują się na zewnątrz, w drodze do których, po lewej stronie, stoi niewielka zadaszona umywalka. Wokół schroniska chodzi się wyłącznie po drewnianych kładkach, co uważam za doskonałe rozwiązanie. Nie powstaje w ten sposób błoto, a ziemię wokół budynków porasta gęstwina niezadeptywanych krzewin i traw.
Istnieją również miejsca na rozbicie namiotów w formie kwadratowych, drewnianych  platform wypełnionych ziemią i zrębkami. Część campingowa posiada swoją niezależną wiatkę do przygotowania posiłków.   
Ponieważ docieramy jako ostatni, wszystkie łóżka (bunk beds) są zajęte. Wprowadza to pewien niepokój wśród uczestników naszej wyprawy, ale czy podłoga służy jedynie do chodzenia po niej? Znajdujemy więc zapasowe materace (ja mam swój własny) i rozkładamy obozowisko w starym budynku.
 
Muszę użyć najmocniejszych argumentów, by podnieść zmęczonego Adasia, a są to: przywiezione z Polski kultowe gorące kubki (serowa i pomidorowa) oraz wizyta na dłużej w toalecie.

Kolacja przy świecach (w schronisku nie ma prądu) oraz herbatce z wkładką (czy, jak kto woli, po góralsku) to prawdziwa przyjemność, która mogłaby trwać i trwać, ale niestety zmęczenie bierze górę.


POWRÓT

Tuż po godzinie szóstej na nogi stawia nas głośne gaworzenie rocznego chłopca, który, kto wie, czy nie został najmłodszym noclegowiczem w historii tego miejsca. Gdybym nie miał własnych dzieci, może bym się nawet po cichu wkurzył, ale szacunek dla rodziców za wniesienie go na plecach oraz odporność na dziecięce hałasy biorą górę. Zresztą dzięki temu wcześniej wyruszymy. Pogoda słaba: mglisto, zimno i mokro.  

Przy śniadaniu pojawia się konflikt interesów: Wbrew oczekiwaniom, opierając się jednak na trzydziestoletnim górskim doświadczeniu, biorę pod uwagę możliwości najsłabszego uczestnika i naciskam na wybranie łatwiejszej, choć dłuższej drogi powrotnej. W górach nie ma żartów. Cieszę się później z decyzji, bo szlak jest niezwykle przyjemny: prowadząc wzdłuż jednego z ramion masywu, łagodnie opada w dół suchą, niezabłoconą i w miarę równą ścieżką. 
 

Aby dojść do początku szlaku, trzeba wrócić na najwyższy szczyt. Podobnie jak w nocy, dziś też nic nie widać: tym razem widoczność zasłania gęsta mgła. 

Górny odcinek szlaku dostarcza nam niesamowitych doznać estetycznych: Cały masyw tonie w gęstej mgle, nadając magiczny charakter karłowatym lasom regla górnego. Rzadko rosnące drzewa pokryte są gęstymi porostami, a uniesione w górę i na boki ramiona konarów sprawiają, jakby rośliny żyły. Na dodatek wąska ścieżka kluczy pomiędzy wysokimi, wilgotnymi trawami i zanim doprowadzi do przyjemnego lasu, tolkienowskie obrazy na trwałe naświetlają matrycę pamięci. 

Większość z ponaddziesięciokilometrowej drogi upływa mi na rozmowie z Nickiem. Mateusz pędzi z przodu z Adasiem i tylko dziw bierze, skąd ma tyle energii. Sądzę, że owocują wspólne wędrówki po Karkonoszach, Górach Izerskich, czy Bieszczadach.

Gdy pojawia się wilgotny las deszczowy, wiem, że jesteśmy w dolinach.Słyszę szum górskiego potoku. Nasza wędrówka dobiega końca. W samą porę, bo kłapiąca pięta podeszwy mojego buta irytuje coraz bardziej.


Tak oto zamykam kolejny etap mojego życia wyznaczany przez żywotność górskich butów.




 







  



 





















 

czwartek, 7 kwietnia 2016

JA BRZOZA, JA BRZOZA...


Odłączeni od Kabla – jednej z miliardów tętnic Centralnego Mózgu, Głównej Bazy Danych... skazani na technologiczne poniżenie wykluczenia, wirtualny niebyt... zatrzymani w areszcie realnego świata... pozbawieni wyboru, sięgamy po gryps: służbowy telefon. 

Tam już można sprawdzić, co w świecie piszczy, co kto lubi, pisze, mówi, jakie zdarzenia, preferencje, jak tam się czują inni w tej samej grupie docelowej, czego słuchają, oglądają, a także tu i tam, to i tamto, tego czy tę zalajkować. Lub nie.  Oprzeć się pokusie reagowania na polskie absurdy,  które stąd, z drugiego końca świata, z perspektywy nowozelandzkiej, wyglądają ultra absurdalnie.  

Trzeba też sięgnąć po edytor tekstu w opcji off-line, bo już pamięć rozmywa szczegóły zdarzeń, już motywacja spada do pisania, bo przecież jakże łatwiej pisać, gdy w zasięgu wikipedia, mapa, słownik, fejsik. Przecież nic samo się nie sprawdzi. 

Druty też się same nie sprawdzą, niech już więc przyjdzie magik od internetowych kabli, niech z powrotem podłączy do Bazy. 

JESIEŃ
 
My tutaj mentalnie przygotowujemy się na powrót chłodów i, jak w Polsce, kretyńską zmianę czasu. 

Ale to jeszcze nie ta jesień nasycona, kolorami tchnięta dogłębnie, do żywa, wybłyskiem kolorów ostatniego tchnienia lata do wydobycia zmuszona; jeszcze ciepło, jeszcze nie mokro, jeszcze na boso, jeszcze zioła się wysieje, kolendrę, pietruszkę żwawą, której chłody nie straszne; jeszcze nosi, jeszcze campingowo, wyskoczyć by się chciało pod namiot. A i się wyskoczy...

A TAK POZA TYM CODZIENNOŚĆ

A tak poza tym, co tam u nas słychać... Mamy tu swoje codzienne problemy. 
Na przykład pompujemy Ignacemu język polski do głowy, bo przecież kto, jak nie my. Skoro ma okazję, niech będzie double lingo, przyda mu się w przyszłości, bo jak głoszą mądre głowy, otwarty bardziej będzie, na kultury inne, choć otwartość jest ostatnio w defensywie, szczególnie w kraju nad Wisłą.

A w szkole nam wpajano: że Polska wielokulturowa była i jest, że wieloreligijna, że gościnna, że jacy my, kurwa, zajebiści, otwarci. W klasyfikacji zajebistości najlepsi. Właśnie wyłazi „otwartość”, szczególnie w obliczu przyjazdu emigrantów. Tracę resztki złudzeń co do przyszłości krainy nad Wisłą. Umacniam w przekonaniu o słuszności decyzji o wyjeździe. Sorry Polsko, wybacz mi.

Ale jak tu go uczyć, tego Ignacego, kiedy w konfrontacji z angielskim, polski to język kompletnie przegięty?  
I mówię to ja, polonista z awansu społecznego. Po kiego czorta zmuszać go do wymówienia słowa „pomarańcza”, gdy pod ręką jest orange? albo „ciężarówka”? „księżyc”? "ciasteczko"?

No ale ta jego pasja, z jaką stara się powtarzać słowa, minki, jakie przy tym robi, rozbrajająca intonacja głosu, okazja do ukradnięcia buziaczka, główki powąchania, bliskości poczucia, to rekompensata wystarczająca. Nie liczę na to, że kiedykolwiek pozna gramatykę polską. Nawet Adaś nie załapie się na kurs fleksji, czy składni. Chyba że znów stanę się polonistą, na co się nie zanosi, pewnie ku radości Adasia.

TROCHĘ SKATOLOGII

Drugi problem to kocie gówna na naszym trawniku. Śmieszne, wiem. Dopóki nie wiesz o groźbie infekcji u dzieci. Jakoś właściciele tych zwierząt nie poczuwają się do posiadania kuwet. Kot przecież zawsze da sobie radę, znajdzie terytorium nieoznakowane szczochami psa czy innego kota. Doradzono mi, żebym pożyczył od kogoś kundla jakiegoś, który odchodami naznaczy narożniki, co na jakiś czas obcych odstraszy. Może wziąć takiego na weekend ze schroniska, żeby kąty obsikał? Może psie gówna skombinuję od kogoś? Ogłoszenie zamówię w Waikato Times: "Psie gówna przyjmę"? 
I rozrzucę po kątach ogrodu? Jak skórki cytryny, którymi upstrzony jest cały trawnik dookoła domu, bo wyczytałem, że koty nie lubią cytrusów? Całe życie człowiek walczy z psimi gównami, a tu proszę, jaka nisza na rynku.

ANTYCHRONOLOGICZNIE

Jak tu teraz, w kontekście powyższego, napisać o ostatnich trzech wyjazdach?                    
No więc zwyczajnie, od końca. 

Święta spędzamy we wschodnich krainach, campingując oraz eksplorując portowe miasto Tauranga, które – nie ukrywam – interesuje mnie jako miejsce osiedlenia. 
Poniedziałek byczymy się  na pięknej, miejskiej plaży wzdłuż mierzei uwieńczonej wygasłym wulkanem. Ambitny plan zdobycia go wymagałby czterdziestu  minut wspinaczki, ograniczamy się więc do plażowania. Jest piękna pogoda, wspaniałe widoki, surferzy, wzburzony ocean w ostatnim stadium przypływu z hukiem wali o złoty piasek, po eleganckiej promenadzie przesuwają się w obie strony bogaci, wysportowani emeryci, szpanerzy oraz groteskowi chińscy turyści. Po drugiej stronie ulicy luksusowe apartamenty. Taki sposób spędzania czasu to dla nas nowość.
    
W niedzielę gościmy u niemieckich znajomych. Poznaliśmy się na noworocznym festiwalu. Jakoś miałem ochotę ich odwiedzić, dobrze im z oczu patrzyło. Miała być parapetówa (house-warming pisali), więc kupujemy prezent - krzew limonki w szczęśliwie dla nas czynnej, tutejszej castoramie. Niestety sklepy z winkiem pozamykane (jest świąteczna niedziela), a alkoholu nie uświadczysz tu na stacjach benzynowych, czy sklepach 24h, które nie istnieją.  
Spodziewamy się wielu gości, czegoś w stylu garden party, barbecue, sałatek, przekąsek przy tutejszym pale ale, luźnych gadek. Nic z tego: oprócz nas są Francuzi (od wielu lat w NZ) oraz starsze małżeństwo Kiwusów. Nie jest to również parapetówa: mieszkają tam od roku. O co więc chodzi? Chyba o nieznajomość angielskich idiomów.
Drzewko limonkowe wraca z nami do Hamilton.

ORDNUNG MUSS SEIN

Wszystko jest przewidziane, zaplanowane, ustawione, jak w zegarku. Niemieckim zegarku. Gdy gospodyni stanowczym głosem nakazuje starszej kobiecie zdjąć eleganckie buty, spinam się. Oj, jaki nietakt, a kwas jaki! Fau pa! Niby gadka się klei, piwko pomaga, goście sympatyczni, ale tu trzeba przecież zostać na noc! Nie wiadomo, czego się dotknąć, wszystko sterylne, nienaturalny porządek. Boję się tykać sztućców, bo odciski zostawię. Krępuje mnie wizyta w toalecie. A co, jeśli rano posiedzieć przyjdzie dłużej? Co począć ze smrodem? Rozpełznie się to to po salonach siłą dyfuzji, dotrze do czujnego nosa, niesmak wzbudzi, opinię wyrobi na wieki...

Na przekąski niemieckie wędliny wysokiej jakości, w tym kaszanka. Domyślam się, że smaczne. Main course  to zaskoczenie i ukłon w stronę gospodarzy: tłuczone ziemniaki, sos musztardowy (dla nas) i mielone (nie dla nas). Prymitywnie proste, a smakuje wyśmienicie. Podoba mi się pomysł podania tradycyjnej potrawy. Gdybym jadł mięso, być może jako entres podałbym kanapki ze smalcem i kiszonymi ogórkami. A na danie główne  ziemniaki z sosem gulaszowym, zasmażaną kapustą kiszoną i surówką z marchewki. Albo bigos. Łazanki. Kopytka. Albo golonkę z musztardą. Albo bitki wołowe w smażonej cebuli. Albo smażony móżdżek świński. Albo ozorki. Albo flaczki. Albo serca/nerki/płuca/jądra w sosie własnym. Albo szpik kości wieprzowej do wyssania. Ogon do obgryzienia. Gałki oczne. 

On co prawda bardziej wyluzowany, wesoły, ale osaczony przez dwóch historycznych wrogów: Francuzów i Polaków, ma chyba problem ze swoją niemieckością. Nie dość że słaby ten jego angielski, z tym niemieckim akcentem, ja ja, und samsing, wot, to jeszcze jakieś resentymenty co do Breslau ujawnia, nie wspominając  o innych obozowych wątkach, które nietaktownie porusza. Ci Niemcy.

Ale zostajemy na noc, zgodnie z planem. W sumie nie jest aż tak źle; nawet gospodyni się rozkręca o północy,  gdy pora na spanie; rozpala świece, dyskretne lampiony, wprowadza subtelny ambient do transowej muzyki. Tyle że nie mając dzieci, prowadząc nocny tryb życia, nie rozumie, że dla nas - rodziców - to czas na spanie. Poświęcam się ja, choć ze zmęczenia i udawania, że nie jestem, tracę zdolność mówienia po angielsku. 
Ci Niemcy.

ŚWIECĄCE ROBAKI

Poprzedni dzień, tj. przedświąteczną sobotę i niedzielne przedpołudnie, spędzamy na campingu w McLaren Falls Park, kilkanaście kilometrów od Taurangi. Urokliwe miejsce wzdłuż spiętrzonej rzeki, groźny wodospad, cztery pola namiotowe do wyboru, liczne miejsca piknikowe z elektrycznymi grillami, ukryte polanki, spacerowe ścieżki, bogactwo flory (szczególnie drzew), sprawiają, że trudno się nudzić. Największą jednak atrakcją są glowworms


Źródło: internet
Ta endemiczna, podobna do komara mucha, zwana z angielska fungus gnat, a właściwie jej larwa (choć również imago), posiada zdolność bioluminescencji powstającej w odwłoku owada, ściślej w quasi-nerce. Oprócz tego posiada gruczoł, który produkuje jedwabną nić-pułapkę o długości od 1-3 centymetrów (w wilgotnych wąwozach górskich potoków) do pół metra w jaskiniach. Na nici znajduje się lepka substancja, do której przyklejają się ofiary zwabione światłem larwy - jej posiłek. Sama larwa wisi sobie nieopodal w hamaku i czeka. Jak pająk. 

W nocy efekt jest piorunujący - przypomina to trójwymiarowy obraz rozgwieżdżonego nieba. Sądzę, że pod wpływem substancji psychoaktywnych byłaby tam niezła jazda. 
My jednak, będąc jedynie pod wpływem substancji zwanej alkoholem w ilości minimalnej, i tak jesteśmy pod wrażeniem. Szczególnie Ignacy (choć winka nie pił). 




TYMCZASEM W NASZYM DOMU

W tym czasie w naszym domu w Hamilton przebywa Vathsan i Ola wraz dwójką dzieci (dwa i cztery lata),  którzy zjechali z Auckland w piątek celem rowerowej eksploracji okolicy. Ponieważ wyjechaliśmy dopiero w sobotę, piątkowe popołudnie i wieczór to czas ostatecznej próby odporności naszej chałupy na czwórkę dzieci i zbyt wyluzowanych rodziców. Wesoło, swobodnie, bez nadęcia. Antyniemiecko. Przedmioty walają się po podłodze, kuchnia nieustannie coś produkuje. Tak, jak należy.

PACYFICZNE PODRÓŻE
 
Dwa tygodnie wcześniej to my wystawiamy na próbę ich dom w Auckland, uczestnicząc w  Pasifika Festival, imprezie popularyzującej kulturę i zwyczaje tuzina wysp-państw pacyficznych. Wszystko dzieje się w ogromnym parku, w którym w różnych miejscach porozstawiane są sceny oraz budki z regionalnymi przekąskami. Jest sporo ludzi, czasem nawet trudno się przecisnąć w tłumie, nie wspominając o długich kolejkach po posiłki. 
Zasada jest chyba taka: im większe wpływy polityczne wyspy-państwa, tym większy fragment parku do dyspozycji. Cook Islands zajmuje największą powierzchnię, więc mają tam pewnie swoich lobbystów. Jest przez to niemiłosiernie zatłoczona - uciekamy na Tuvalu, potem na Tokelau, potem Kiribati. A, odwiedzamy też Fidżi. 

Impreza trwa dwa dni, ale jakoś w niedzielę nam się już nie chce, tłumy spore, tłok, kolejki, zdarzenia przewidywalne. Wolimy spędzić dzień z przyjaciółmi na jednej z licznych w Auckland plaż i z plaży, w pięknym słońcu, leniwie wpatrywać się w odpływ. A gdy pożegnamy się już z Olą, Vathsanem i dziećmi, starczy jeszcze czasu na wycieczkę do jednej z najstarszej części miasta - Devonport. Tam w miłej knajpce pozwalamy sobie na luksus: bardzo późny, wypasiony lunch. Najlepszy jak dotąd w Nowej Zelandii. 

Jeszcze tylko przebić się przez wiecznie zakorkowane miasto, na autobanę nr 1, by po półtorej godzinie błyskawicznie rozpakować graty. I jak zawsze, ten sam rytuał: dzieci do łóżka, a my - podsumowanie długiego weekendu przy pinot gris z rejonu Nelson. 
Eh, ten Iggy...






O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2