poniedziałek, 25 kwietnia 2016

KUSICIELKA
 

Widzę Ją niezmiennie codziennie, a nawet kilka razy dziennie. I za każdym razem nieodmiennie przyjemnie jest spojrzeć na Jej wyniosłą, dumną sylwetkę, czasem przesłoniętą bardziej lub mniej gęstą warstwą chmur, rzadko całkowicie schowaną za zasłoną deszczowych chmur, zwykle nieprzyzwoicie całkowicie nagą. Późnym popołudniem oświetloną promieniami zachodzącego słońca, które odcinają liniami cieni i odcieni zieleni długie granie.

Pręży się dumnie i samotnie, szumnie, zakrzywiając gwałtownie linię widnokręgu i wtykając swój ostro zakończony nos najwyższego szczytu do wysokości niemal tysiąca metrów, bo w najbliższej okolicy nie ma żadnej konkurencji.

Samotna Góra.

Mount Pirongia. 
 
Gdy zerkam w Jej stronę, przed moimi oczami przez chwilę tylko, w sekundzie ulotnej, mam obraz z młodości, gdy jako kompletnie, ale to kompletnie ześwirowany na punkcie gór nastolatek, w drodze do rodzinnej Lubawki, z zachwytem, szczerą nostalgią i wierszem na ustach gapiłem się przez szybę pekaesu na jeszcze ośnieżony Lasocki Grzbiet i Śnieżkę, na których tle cudownie, wiosennie, pyszniły się świeżą zielenią rodzinne masywy Gór Kamiennych.

Ale to mogły być również Bieszczady widziane z w drodze do Ustrzyk Górnych. Gorce z Pienin. Pieniny z Gorców. Masyw Policy ze szczytu Babiej Góry. Tatry. Beskid Niski. Sądecki. Żywiecki. Mały. Wyspowy. Makowski. Góry Bystrzyckie. Izery...

JUŻ SIĘ ZNAMY
 
Poznaliśmy się w lipcu ubiegłego roku, zaraz po przyjeździe. Być może wytrwały Czytelnik pamięta naszą pierwszą górską wędrówkę z Ignacym w nosidełku. Być może, choć dużą nieprzyzwoitością, chełpliwością, pyszałkowatością, przesadnością, rozwiązłością byłoby przypuszczenie, że Czytelnik aż tak przykłada się do czytania, że pamięta zdarzenia z otchłani przeszłości niebliskich mu przecież ludzi.
 
Wtedy jednak była to wycieczka jednodniowa, dotarliśmy jedynie do punktu widokowego ze szczytu Ruapane (723m npm).
 
Cytując samego siebie:
"Dotarliśmy do niego od strony południowo-wschodniej, choć szlaki turystyczne mają swój początek w wielu innych punktach, z każdej niemalże strony. Mile zaskakuje nie tylko ich wielość, ale i różnorodność: są łatwe, rodzinne lud dostępne dla niepełnosprawnych. Są trudniejsze i bardzo trudne. Jednak mnie najbardziej intrygują te najdłuższe: dwu- i trzydniowe, wymagające noclegu w namiocie lub w bezobsługowym schronisku. To świetny prognostyk na przyszłość, kiedy noce będą nieco cieplejsze, bo podobno w zeszłym tygodniu popadał tam nawet śnieg. Na wędrówkę wybiorę się z Adasiem, bo to doskonały piechur i wspaniały towarzysz".
 
No i wybraliśmy się. Jakże by inaczej, gdy Góra kusi codziennie...

FACECI

Choćbym nie wiadomo jak bardzo się wykręcał i unikał zmaskulinizowanych zwrotów, jest to męska wyprawa. No, sami faceci, znaczy się: Adaś, Mateusz (Polak), Nick (Kiwus) i ja.

I tyle. Tak się złożyło, że kobiet nie było, choć zapewne miło by było, gdyby któraś wsparła Adasia w rozbijaniu niskich częstotliwości. 
Jak to faceci, nie spieszymy się się za bardzo i wyruszamy dopiero w południe, choć jako doświadczony piechur wywieram presję, bo wiem, czym grozi w górach zła kalkulacja czasu, szczególnie po przejściu na czas zimowy; mam wręcz uzasadnione podejrzenia, że zabraknie nam dnia. 

Odcinek do wspomnianego punktu widokowego to w zasadzie dwugodzinna rozgrzewka, miły spacerek, nie licząc pleców odwykłych od noszenia plecaka i trochę znudzonego Adasia, który na szczęście się rozkręci. I to na dobre.

Na szczycie Ruapane robimy szybki lunch pod wieżą triangulacyjną i ruszamy dalej. Trochę profilaktycznie, trochę zaś pod wpływem wyglądu ludzi idących z przeciwnej strony, zakładam sobie i Adasiowi stuptuty (co za słowo...). 


SZLAK 

Naszym celem jest Pahautea Hut - bezobsługowe schronisko. Aby do niego dojść, trzeba wdrapać się na najwyższy szczyt: Mount Pirongia (959 m npm).
Wszystkie szlaki w Pirognia Forest Park to tzw. graniówki. Nie istnieją znane w Polsce leśne drogi trawersujące stoki, bo las nie posiada funkcji użytkowej. Ponieważ masyw ten jest wygasłym wulkanem, granie są nieregularne, a stoki je zwieńczające - strome; jak to w przypadku młodych gór. Oznacza to, że idzie się jak po kogucim grzebieniu: gwałtownie w górę lub gwałtownie w dół. 


Ruszamy. Szlak prowadzi ostrą granią do następnego szczytu. Tuż po wyruszeniu pojawiają się łańcuchy ułatwiające zejście/wejście po skałach. Z łańcuchów skorzystamy jeszcze wiele razy. Wąska ścieżka prowadzi przez gęste, krzewiaste zarośla, które umożliwiają podziwianie widoków. Jest przepięknie. I groźnie. Obecność Adasia oraz mniej obytych w górskich wyprawach towarzyszy wyostrza uwagę.
Gdy tylko kończy się skaliste podłoże, pojawia się błoto. Jest niemal wszędzie i trudno je obejść, bo ścieżka jest wąska. Szlak nieustannie kluczy wśród gęstwiny karłowatego lasu we wszystkich kierunkach: w prawo , w lewo, w górę i w dół. Erozja odsłoniła korzenie drzew i chyba dobrze, bo można się po nich wspinać/schodzić jak po drabinie.

Dochodzimy do niewielkiego wzniesienia na wprost samotnej, skalnej iglicy. Krótki odpoczynek  i ruszamy dalej. Ostatnie łańcuchy. 
Nadciągają ciemne chmury, ale deszczu z nich nie będzie. Za to mam wrażenie, jakby zabierały nam światło dzienne.
Jest już niemal ciemno, gdy dochodzimy do szczytu. Krzyczę z radości, bo stąd już tylko pół godziny do schroniska. Tyle że... to jeszcze nie ten szczyt... To jeszcze nie Pirognia Summit. Jeszcze pół godziny męczarni po korzeniach i błocie. Zmęczony i ubłocony Adaś prawie się załamuje: próbuję postawić go do pionu i wyzwolić resztki energii. Zaczynam się poważnie martwić. Nie mamy wyjścia: musimy iść, bo nie ma odwrotu. Czuję przypływ adrenaliny. 

CIEMNOŚĆ

Jest już tak ciemno, że nie obejdzie się bez czołówek. Niestety Nick nie posiada żadnej latarki, trzeba więc oświetlać drogę i jemu, i Adasiowi. Wygląda to tak: najpierw idę ja jakieś pięć metrów, reszta stoi. Odwracam się i świecę Adasiowi, który klucząc wśród korzeni i błota, dochodzi do mnie. Nick i Mateusz radzą sobie sami. Potem znów ja i tak dalej. Drastycznie spada przez to tempo marszu.

Szczęśliwie dla nas, ostatnie dziesięć minut do szczytu i kawałek za nim idziemy po wygodnej, drewnianej  kładce. Na szczycie stoi platforma widokowa, na którą wspinamy się, by zrobić nieudolne zdjęcie z lampą błyskową. 


Zaraz ruszamy. Wkrótce wygodna kładka się kończy i znowu: korzenie i błoto. Pół godziny wydłuża się do godziny.

Wreszcie docieramy do celu: najpierw przechodzimy przez lądowisko dla helikopterów, a już za chwilę widzimy dwa budynki schroniska. 


NOCLEG

Schroniska, zwane tutaj huts, są bezobsługowe, choć za nocleg 
trzeba zapłacić od 5 do nawet 54 dolarów (dzieci do lat 10 nie płacą). Cena zależy od lokalizacji oraz standardu (Great Walk huts - najdroższe, potem club huts, standard, serviced oraz basic).
Nasz, w wersji standard, kosztuje jedynie 5 dolków. Uiszczenie opłaty jest obowiązkowe, choć praktycznie nikt tego nie sprawdza i wszystko opiera się na uczciwości. Oczywiście wszyscy płacą. W niektórych obiektach wymagana jest rezerwacja, w innych zaś, także naszym, obowiązuje zasada: kto pierwszy ten lepszy.

Pahautea Hut składa się z dwóch budynków: starego i małego oraz większego, wybudowanego całkiem niedawno.  Wewnątrz znajduje się wspólna jadalnia/kuchnia oraz dwie sypialnie. Od zewnętrznej strony budynek otacza taras widokowy.  

Nie ma prądu, jest woda.

Żródło: Internet
Toalety (oczywiście ekologiczne) znajdują się na zewnątrz, w drodze do których, po lewej stronie, stoi niewielka zadaszona umywalka. Wokół schroniska chodzi się wyłącznie po drewnianych kładkach, co uważam za doskonałe rozwiązanie. Nie powstaje w ten sposób błoto, a ziemię wokół budynków porasta gęstwina niezadeptywanych krzewin i traw.
Istnieją również miejsca na rozbicie namiotów w formie kwadratowych, drewnianych  platform wypełnionych ziemią i zrębkami. Część campingowa posiada swoją niezależną wiatkę do przygotowania posiłków.   
Ponieważ docieramy jako ostatni, wszystkie łóżka (bunk beds) są zajęte. Wprowadza to pewien niepokój wśród uczestników naszej wyprawy, ale czy podłoga służy jedynie do chodzenia po niej? Znajdujemy więc zapasowe materace (ja mam swój własny) i rozkładamy obozowisko w starym budynku.
 
Muszę użyć najmocniejszych argumentów, by podnieść zmęczonego Adasia, a są to: przywiezione z Polski kultowe gorące kubki (serowa i pomidorowa) oraz wizyta na dłużej w toalecie.

Kolacja przy świecach (w schronisku nie ma prądu) oraz herbatce z wkładką (czy, jak kto woli, po góralsku) to prawdziwa przyjemność, która mogłaby trwać i trwać, ale niestety zmęczenie bierze górę.


POWRÓT

Tuż po godzinie szóstej na nogi stawia nas głośne gaworzenie rocznego chłopca, który, kto wie, czy nie został najmłodszym noclegowiczem w historii tego miejsca. Gdybym nie miał własnych dzieci, może bym się nawet po cichu wkurzył, ale szacunek dla rodziców za wniesienie go na plecach oraz odporność na dziecięce hałasy biorą górę. Zresztą dzięki temu wcześniej wyruszymy. Pogoda słaba: mglisto, zimno i mokro.  

Przy śniadaniu pojawia się konflikt interesów: Wbrew oczekiwaniom, opierając się jednak na trzydziestoletnim górskim doświadczeniu, biorę pod uwagę możliwości najsłabszego uczestnika i naciskam na wybranie łatwiejszej, choć dłuższej drogi powrotnej. W górach nie ma żartów. Cieszę się później z decyzji, bo szlak jest niezwykle przyjemny: prowadząc wzdłuż jednego z ramion masywu, łagodnie opada w dół suchą, niezabłoconą i w miarę równą ścieżką. 
 

Aby dojść do początku szlaku, trzeba wrócić na najwyższy szczyt. Podobnie jak w nocy, dziś też nic nie widać: tym razem widoczność zasłania gęsta mgła. 

Górny odcinek szlaku dostarcza nam niesamowitych doznać estetycznych: Cały masyw tonie w gęstej mgle, nadając magiczny charakter karłowatym lasom regla górnego. Rzadko rosnące drzewa pokryte są gęstymi porostami, a uniesione w górę i na boki ramiona konarów sprawiają, jakby rośliny żyły. Na dodatek wąska ścieżka kluczy pomiędzy wysokimi, wilgotnymi trawami i zanim doprowadzi do przyjemnego lasu, tolkienowskie obrazy na trwałe naświetlają matrycę pamięci. 

Większość z ponaddziesięciokilometrowej drogi upływa mi na rozmowie z Nickiem. Mateusz pędzi z przodu z Adasiem i tylko dziw bierze, skąd ma tyle energii. Sądzę, że owocują wspólne wędrówki po Karkonoszach, Górach Izerskich, czy Bieszczadach.

Gdy pojawia się wilgotny las deszczowy, wiem, że jesteśmy w dolinach.Słyszę szum górskiego potoku. Nasza wędrówka dobiega końca. W samą porę, bo kłapiąca pięta podeszwy mojego buta irytuje coraz bardziej.


Tak oto zamykam kolejny etap mojego życia wyznaczany przez żywotność górskich butów.




 







  



 





















 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2