wtorek, 29 września 2015

DŁUGI WEEKEND

Uzbrojeni w  wolny poniedziałek, szykujemy się na cztery dni w bliskim sąsiedztwie jednej
z kilkunastu największych atrakcji NZ - Karangakahe Gorge.
Cały region zresztą ma dużo do zaoferowania. Góry, doliny, wodospady, spływy rzekami, tunele kolejowe, skały, wapienne wybrzeża i białe plaże, znowu góry, zabytkowe koleje, zatoki...

Gościmy w domu weekendowym Dianne, która przebywa obecnie w Europie. Dawniej był domem rodzinnym, ale mieszkańcy ruszyli w świat, zmieniły się też konfiguracje, i tak oto skromny, uroczo położony na zboczu doliny, na wąskim, tarasowym paseczku ziemi, stał się domem gościnnym głównie dla oklanderów. 

Plany mamy ambitne: zaopatrzeni w buty górskie, gar kuchnię, nosidło dla Ignaca, śpiwory, aparaty, zamierzamy odkryć nową planetę.
A najlepsze jest to, że zapowiada się re-we-la-cyjna pogoda, a także to, że jest piękna wiosna.
Na dodatek nie trzeba się zrywać w niedzielę...
Piiii...jejemy ze szczęścia.

Po trudach pakowania, ładowania, zakupów, półtoragodzinnej jazdy już po ciemku (zmiana czasu na letni niestety od soboty), marudzenia i nerwówki, docieramy na miejsce.

Po powitaniu z Dave'em, partnerem Dianne, mieszkającym zaraz obok, docieramy do domku. Zrzut gratów na podłogę i...

Padam na materac i nie wstaję przez dwa kolejne dni.

Och nic takiego, ojojoj, wirus jedynie wniknął w moje ciało i cudownie się rozmnożył. Miliardowa rodzinka zamieszkała sobie we mnie. Nie ma sprawy, chętnie się podzielę swoim ciałem, jeśli ktoś ma mieć dobry czas, zapraszam.

A że to rodzinka stąd, nowozelandzka, czuje się zbyt swobodnie i skacze po mnie cztery dni. Cztery.
Wirus stąd... Pierwszy kiwi wirus mnie obwąchał. Oblizał i obszczekał. Po czym obsikał.  Ale ostatecznie oszczędził, za co dziękuję. W ogóle dziękuję, że zaszczycił mnie swą obecnością.

To nic, że wyjazd ledwo uratowany, że Lila zostaje bez wsparcia z trójką dzieci. Ja leżę w ciemnym kącie pokoju na materacu na podłodze, okna zasłonięte;  rano tracę złudzenia co do poprawy, choć wieczorem zbieram siły, bo mamy gości i kolację. Jest paracetamol - jest impreza.
Przez to w niedzielę nadal jestem dętka.

Ważne, że ktoś się na mnie załapał. Że wykarmiłem miliard wirusowych głodnych brzuszków. I cieszę się, że smakowałem, sądząc po skali rozgoszczenia
i nieumytych garach. 

Dzielna Lila daje radę: chodzi z dziećmi na spacery, zwiedza nawet słynny wąwóz. Ostatecznie i ja, bo miejsce jest tak osobliwej urody, a Adaś tak zachwycony, że koniecznie chce jeszcze raz.
W poniedziałek, przed wycieczką nad ocean, Adaś jest moim przewodnikiem.

Miejsce początkowo przypomina odcinek drogi tuż przed Szklarską Porębą, gdzie Kamienna pięknie przełamuje góry, a droga wije się wzdłuż niej.
Parking znajduje się przy ujściu niewiele mniejszej górskiej rzeki i to właśnie ona tuż powyżej rzeźbi wspaniały, wapienny wąwóz, w ścianach którego w okresie od końca XIX do pierwszej połowy XX wieku istniała spora kopalnia złota.

Mamy szczęście, że jest poniedziałek: jest niewielu ludzi. W weekendy jest tłoczno.

I tu paradoks: gdyby nie ta kopalnia, pomimo zniszczeń, jakich dokonała, nie istniałyby wykute w pionowe skale korytarze, mosty i tunele, którymi poprowadzono tory kolejki (!) do transportu urobku. Określają to tramway. Istniała nawet elektrownia!

Dziś korytarze umożliwiają eksplorację wąwozu, udostępniając jego walory z najlepszej perspektywy. Rzekę przecinają chwiejne mosty linowe, podobne do Żabiej Kładki we Wrocławiu. Można również swobodnie wybrać się wgłąb ziemi jednym z szybów. Oczywiście należy mieć latarki.

Nasuwa się refleksja: dawna linia kolejowa zamiast iść w niebyt zapomnienia, funkcjonuje jako trasa pieszo-rowerowa. Z ciężkim bólem serca wspominam dawne połączenie kolejowe Kamienna Góra - Kowary, z tunelem pod Przełęczą Kowarską, którą pamiętam, zdążyłem jeszcze nią pojechać w 1985 roku. Aż się prosi tam o trasę rowerową, która byłaby perełką i to bez wątpienia w skali światowej...
Ale w Polsce obowiązują inne priorytety.

Nie ma tego zbyt wiele, choć jest wybór tras. Najkrótsza,  choć i tak dająca pełny ogląd miejsca, zajmuje raptem 30 min. i tę właśnie, z racji ograniczonego czasu, wybieramy. Nazywa się Windows.
Szkoda, że droga powrotna, wykuta w pionowej skale po drugiej stronie wąwozu, jest chwilowo zamknięta, musimy więc wrócić tą samą drogą.

Zauważam jednak, że jest kontynuacja szlaku w górę wąwozu, do zamkniętego kolejnego wejścia do kopalni. Zamiast wracać, idziemy tam. Potem jeszcze dalej, bo nadal jest szlak. I tu robi się ciekawie, bo siłą rzeczy prowadzi wyżej, do lasu, lecz nadal stromizną.
Jest po prostu pięknie: szum wody, rezonujący w wapiennym zapadlisku, zapach lasu, słońce w kroplach niedawnego deszczu, odbijające się od przeciwległej ściany, brak ludzi...

Szlak z całą siłą prawdopodobieństwa zdarzeń czeka na nasz ponowny przyjazd.

 Przyjedziemy z pewnością, bo poznaliśmy się bliżej z Dave'em.

Mieszka dziesięć minut piechotką od naszego domu (choć i tak nikt tam już piechotą nie chodzi) w równie niewielkim domu, który wyremontował własnymi rękami. Bardzo skromny dom jest w klimacie: drewno, cegła, kamień. Duży kominek - koza, kuchnia na drewno, wielki czajnik z wodą, ładne stare graty. Czysto, schludnie, także wokół domu.

Miejsce jest mi szczególnie bliskie, bo to tutaj poznałem Lili przyjaciół dwa dni po przyjeździe, o czym  mowa w jednym z pierwszych, czerwcowych postów. 


Zaglądamy niby tylko na chwilę, pożegnać się, ale chwila przeciąga się do dwóch godzin. Dave oprowadza nas po swojej posesji. To człowiek lasu, żyje m.in. z pracy pilarką (szykuje opał), ma więc dużo drewna, głównie desek, które sam przetarł. Jest ciągnik, jest łuparka do drewna (samoróbka) na silnik od nissana. Dave pomaga także sprzątać pobliską szkołę.
Jest swojsko, a miejsce przypomina nam Polskę. Mnie osobiście okolice Jarkowic.
Na lunch Dave serwuje zerwane z drzewa pomarańcze oraz nowość: jadalne cytryny. Są wyjątkowo pyszne i orzeźwiające, dosłownie pochłaniam jedna za drugą. No tak, witamina C... Mówią na nie limonade.
 
 Na koniec kierujemy się nad Ocean Spokojny. Pierwszy raz w życiu go zobaczymy. To jedynie pół godziny jazdy, więc trudno nie skorzystać i nie zobaczyć także "normalnego", żółtego piasku.

Docieramy do miejscowości Waihi Beach, dziesięć kilometrów za miastem Waihi, głównym ośrodkiem okolicznego górnictwa. Nie ma innego racjonalnego powodu, dla którego miasteczko rozłożyłoby się 10 km od wybrzeża.

 Po drodze zauważamy różnice pomiędzy wybrzeżami wschodnim i zachodnim. Oprócz złotego piasku, jest tu mniej farmersko, za to jakby bogaciej, o czym świadczą m.in. domy bogatych
i bardzo bogatych ludzi, sądząc po wyglądzie; jest inny klimat, są winnice.

Robimy krótki postój przy plaży, ale jest zbyt zimno na spacery. Postanawiamy dotrzeć jeszcze na czubek mierzei, na Hel, jak mówi Lila, a ja jeszcze na Hlu nie byłem. Tam odkrywamy darmowy parking dla camperów. Jest ich tam kilka, a ja mam cholerną ochotę być w jednym z nich. Już niedługo.






 Czy wspomniałem, że w kopalniach wydobywano złoto?























czwartek, 24 września 2015

ZAGRZMIAŁO

Dziś po raz pierwszy od dawien dawna usłyszałem burzę. Nie byłem pewien, czy to aby jakaś ciężarówka się nie tłucze. Ale ulica nasza cichutka i spokojniutka, łącznik właściwie, nawet nie skrót. Jeśli ktoś jeździ, to albo mieszkańcy, albo podwykonawcy, busami zazwyczaj, zwanymi tu vanami, bądź też pikapami, zwanymi tutaj jutami (od utility).

W żadnym wypadku ciężarówa w stylu tych wielkich amerykańskich, z wysuniętą z przodu maską silnika.
I choć niedaleko jest dość główna ulica Forest Lake
[od nazwy parku z jeziorkiem, wielką łąką, szczycikiem do zdobycia, miniaturą kolejki w skali 1:10,
z wagonikami, na grzbiecie których można za 3 dolki się przejechać
(odjazd: są tunele, wąwozy, staw, mostki, rozjazdy, stacja kolejowa z peronami, zwrotnice, wagonownia...),
placem zabaw, centrum sportowego do net-balla],
mamy szczęście: żaden hałas uliczny do nas nie dociera. Jesteśmy po drugiej, właściwej stronie niewielkiego wzniesienia. Mamy nawet widok! Niewielki, ale zawsze.

Tak więc wielkie ciężarówki nie mogą tak grzmieć, ani ich ładunek również nie może tak się tłuc.

Raptem pomyślałem, że może samolot odrzutowy leci gdzieś w chmurach. Samolot odrzutowy...
Jakoś mi to nie pasuje do obrazu NZ. W ogóle powątpiewam czasem, czy mają tu jakichkolwiek wojaków dzielnych, gotowych polec za ojczyznę. I gdyby nie to, że w Hamiltonie jest akademia wojskowa...
No, chyba że to przybudówka jakaś fasadowa, siedziba tajnej organizacji, co kontakt z obcą cywilizacją utrzymuje...
Wątpię, czy mają tu lotnictwo inne niż cywilne.

Za to mnóstwo prywatnych samolotów owszem, lata, głównie awionetek. Jeden z szefów Lili jest współwłaścicielem takiego. Skądinąd współwłasność nieruchomości i ruchomości  jest, jak sądzę, dość spotykaną praktyką.

Więc jednak grzmot burzy, bo powtórzony po chwili dwukrotnie. Oczekuję czegoś gwałtownego,
jak w Polsce, szkwału porywającego kurz i śmieci z chodnika, spadku nastroju, czegokolwiek. Nic.
O! Znowu gdzieś w oddali pryknęło... Pryknęło czy pierdnęło, Adaś natychmiast zawraca z drogi do sklepu po jogurt. Serce mu wali jak królikowi.

Zresztą moje spadki nastroju są śmieszne. Jeśli nie są śmieszne, to są śmieszne na swójnasób (przepraszam za słowo).




NAJBLIŻSZE PLANY

Atmosfera, jaka tu panuje, Lili entuzjazm i radość ze wszystkiego: pracy, perspektyw, przyrody, bliskości dzieci, stwarza poczucie spokoju. Tak... spokoju i dobrego nastroju.

Nie licząc spadków nastroju.

Jutro zaczyna się dla nas długi weekend:
Od piątku do poniedziałku gościć będziemy w domu letniskowym naszej drogiej przyjaciółki Dianne, która akurat przebywa w Europie. Oprócz niej jest tam także jej syn Daniel (obecnie w Polsce), bardzo bliski przyjaciel Lili i Mateusza oraz jej córka Amy, która w Rumunii rozdała prawie całe swoje oszczędności na zakup jedzenia dla uchodźców z Syrii. 

Domek położony jest na wschodzie wyspy, półtora godziny od Hamilton, tam gdzie podobno żółty piasek na plaży mają, nie czarny jak na brzegu zachodnim.
Na dodatek pasmo górskie ciągnie się wzdłuż wybrzeża wiele, wiele kilometrów, a to otworzy nam dostęp do wspaniałych miejsc.
Ów domek zwykle zarabia na rodzinę, ale w ten weekend nie zarobi. Z pewnością odwiedzi nas Dave, partner Dianne, który niedaleko ma swoje rancho.

Co więcej, kolejny weekend spędzimy pod największym w NZ wulkanem Ruapehu, gdzie trwa w najlepsze konkretna, śnieżna zima. Zresztą przez większość roku można jeździć tam na nartach - są wyciągi. Trudno mi wyobrazić sobie jazdę na nartach w dół aktywnego wulkanu ...
Dorzucę jeszcze, że na szczycie znajduje się jezioro, które nieustannie paruje. Czasem, gdy wulkan się budzi, jeziorko lubi sobie wypłynąć. W 1953 roku spłynęło w postaci lawiny błotnej, zasiliło rzekę, która zniszczyła most kolejowy, na który z kolei wjechał pociąg. 151 ofiar. Ostatnio jezioro sie wylało w 2007 roku. 
Dodam jeszcze, że obiekt ten należy do aktywnego sejsmologicznie pasa,  którego częścią jest rezerwat Wai-O-Tapu, o którym mowa w poprzednim poście.

Wyjazd organizuje i finansowo wspiera Lili firma. Na upartego można by nazwać go integracyjnym, tyle że pracownicy mogą zabrać ze sobą najbliższą rodzinę. A to z kolei narzuca samokontrolę i szczęśliwie wyklucza zbiorowe chlanie, jak to na wyjazdach integracyjnych
Zamieszkamy w domu, którego współwłaścicielami są szefowie. To tak a propos współwłasności,
o której mowa wyżej.

Więc na co tu narzekać...
Ostatnio pomieszkuje z nami Mateusz, więc jest jeszcze weselej. Ktoś jeszcze docenia moje gotowanie.


CO ONI TAM JEDZĄ?

No właśnie... Kangurów pewnie nie, bo te nie występują w NZ. Krokodyli też nie ma. Świń, krów, kur, koni, norweskich łososi, psów, pająków, larw lub chrząszczy też nie.
Więc co?
Pewnie żrą rekiny.
Chociaż nie, to wegetarianie. No dobra, czasem małże uśmiercą, ale to bardzo rzadko. Już nawet mleka prawie nie piją, niby-sery żółte już tylko Adasiowi do kanapki na lunch dają, czasem parmezan ucierają. Chleba też coraz mniej jedzą, a jeśli już, to tylko chłopcy. Polska rodzina, Polacy, a z chlebem grymaszą...

Jeśli chodzi o nabiał, on czasem jajecznicę lubi usmażyć, tak jak jego tato: Najpierw oddziela żółtka od białek. Podsmaża cebulkę z ząbkiem czosnku, a jeśli jest pod ręką, doda trochę posiekanej czerwonej papryki; kiedyś tato podsmażał boczek na chrupko lub kiełbaskę.
Pod koniec dodaje trochę w miarę dobrego sera żółtego, po czym zalewa to białkiem i pozwala na ścięcie w stylu sadzonego. Zdejmuje następnie z gazu i do ściętego białka dodaje żółtka, trochę miesza. Oczywiście po drodze sól i pieprz.

Późna magnolia
Lila używa do omletów.

Czasem Ignacy się upomni o jajo.

Więc co tam jedzą?
W zasadzie to samo, co w Polsce, jeśli chodzi o codzienne gotowanie: na obiad zupy w przeróżnych wariacjach: pomidorowe, kalafiorowe, brokułowe, czasem w formie kremów, czasem na kaszy jaglanej, zdarza się barszczyk na mleku kokosowym, cebulowa na białym winku...

Zupy pojawiają się na przemian z makaronami lub ziemniakami w przeróżnych sosach, a także z plackami warzywnymi na kaszy jaglanej, ciecierzycy lub nie, wszelkimi warzywami włącznie z dynią, brokułami, (cokolwiek jest w lodówce), serem fetą lub bez. Czasem robią zapiekanki z warzyw w sosie beszamelowym lub podobnym, czasem na życzenie Adasia ojciec robi placek po węgiersku w wersji wegetariańskiej.
O menu decydują sezonowe warzywa. Jak w Polsce.

Wiadomo też, że jedzą surówki: marchewka+jabłko, sałata skropiona oliwą i octem balsamicznym lub łyżeczką dżemu malinowego w ramach dressingu, albo zwyczajną mizerię na jogurcie, bo śmietana to wielka rzadkość; albo kapustka z marchewką, oliwą, dressingiem lub bez, albo po prostu pomidorki z jogurtem. Dużo jedzą jogurtu naturalnego, ale trzeba uważać, bo niemal wszystkie, włącznie z właśnie naturalnym, są z żelatyną. Żelatyną halal co prawda, ale dla nich to za słaby argument.
Majonezu on zakazał kupować, bo natychmiast znika i włosy oraz cera są potem tłuste.
Od jakiegoś czasu pojawiają się posiłki dwudaniowe, a to ze względu na Adasia, który szybko rośnie i wchłania dużo.

Śniadania wyglądają coraz lepiej: ostatnio regularnie robią koktail owsiankowo-bakaliowo-bananowo-kiwi-co tam pod ręką na soku pomarańczowym, wypijany ze szklany na czczo. On lubi podkręcić łyżeczką miodu.
Adaś bardzo lubi grzankę z miodem i masłem orzechowym. Na lunch do szkoły klasyczna kanapka, miks orzechów nerkowca, rodzynek, daktyli i kostki ciemnej czekolady. Do termosu herbatka owocowa.

Lila wita dzień szklanką koktajlu, zaś na lunch do pracy zgarnia to, co zostało z poprzedniego dnia.
Hubert jest domowym wyjadaczem resztek, glonojadem rodzinnym, ślimakiem, kompostownikiem, ale też ma dostęp do wszystkiego. Stąd ta niedawna dziesięciodniowa głodówka, bo nieograniczony dostęp do lodówki oznacza kłopoty.
Jest też twórcą codziennej biomasy konsumpcyjnej, jego rola jest więc nieoceniona.

Kolacje są minimalistyczne, jedzą je głównie dzieci. Zwykle jest lekka, czasem owocowa. Czasem Lila lubi przywalić z grubej rury i robi frytki lite albo pizzę, ale jej pizza to pizza absolutnej mistrzyni, o czym wiedzą nasi przyjaciele - goście naszego domu na Swojcu. Zresztą czym jest Lili pizza przy jej szeroko ujętym, niespotykanym, unikatowym wręcz, z pewnością zapewniającym sukces komercyjny, talencie kulinarnym i  ogromnej wiedzy, co również zaświadczą w każdej chwili nasi znajomi.

Jeśli jednak jest środa lub któryś dzień weekendu, oddajemy się nieskrępowanej orgii drobnych przyjemności. Orgia zawsze rozpoczyna się kolacją, a kończy na... Jeśli są jeszcze na to siły.
Kiedyś, jeszcze w Polsce, to ja się udzielałem w środowe wieczory, zwykle operując wokiem. Teraz jest odwrotnie: to Lila wymyśla różne cuda. Proste cuda, żadne tam wyszukane pierdoły z książek kucharskich. Lekkie muszą być, bo w tym wieku metabolizm znacznie już wolniejszy.

W owe środy robią głównie sałatki. Jednak dostęp świeżych składników, w tym cudownej, odurzającej kolendry, jest skutecznym argumentem do przyrządzenia curry w stylu tajskim lub podobnym.
Czasem, gdy najdzie ochota, małże na winie sobie robią w sosie pomidorowo - imbirowym, o czym wspomniano kilka postów temu.

Desery. Ponieważ cukier stał się wrogiem nr jeden, alternatywą stały się daktyle. Oto pewnego wieczoru Lila łączy je z mlekiem kokosowym, rozgniata (można zmiksować), podgrzewa i serwuje. Wspaniałe.
Niedawno "odrobinę" zarysowała auto, więc za karę musiała upiec ciasto dla wszystkich w pracy. Zrobiła je bez użycia masła i jajek, a jako polewę przygotowała właśnie daktyle z mleczkiem na gorąco. Podobno zwariowali ze szczęścia.


Burza z piorunami, jakakolwiek by nie była, zapowiada nadejście lata. Symptomy zmian są wyczuwalne i obserwowalne: a to krzew róży zakwitnie, a obok niej piękna magnolia, a to tłusta mucha się obudzi i głośno przeleci nad głową, a to karaluch wychynie spopod  progu.



Późna róża

Od dnia mojego przyjazdu jak dotąd nie było dnia bez rozpalenia w kominku.




















środa, 16 września 2015

BESTIA

Mamy kosiarkę. No dobra,  mieliśmy. Lila dostała od kolegi z pracy; mają tam służbową, ale wiecznie ktoś ją używa, więc w końcu kolega się zlitował. 
Yea!! Kosiarka, super. Trawa u nas jak pobocze drogi Lipienica-Krzeszów, i choć popieramy fuckshaving, czas działać. Nawet Martin, sąsiad od graciarni wokół domu, zwrócił mi już uwagę, krzycząc raz ze swojego ganku:
- Eeee, sąsiaaaad! Lawn mooowing taaajm!

Jest sobota, backyard zawalony drewnem do porąbania, kolejna kupka czeka na poukładanie. Zarządzam rodzinne porządki wokół domu. Najpierw układamy drewno w systemie podaj dalej. Potem biorę się za kosiarkę. Bestia czeka na mnie - a ja na nią: nie mogę się doczekać, kiedy ją odpalę, bo podobno na chodzie. Nigdy jeszcze nie operowałem spalinową, na pewno będzie fun.

Odpalam. Raz, drugi, trzeci. Czwarty. Rzęzi, pierdzi, ale w końcu, niczym startująca lokomotywa, rusza. Dawno nie była w użyciu, była już na emeryturze. 
Nie marnuję czasu, natychmiast zapieram się i napieram pod kątem, bo grunt u nas dość pochyły. Ale już po chwili czuję, że mocy nie ma, obroty spadają, no i najgorsze: zaczyna kopcić jak traktor. Nieee, tylko nie to, zatarłem francę... Ale przecież sprawdziłem: był olej, powinno być ok. 

Liczę na cud i posyłam Lilę po buteleczkę oleju na stację. Już po wlaniu sprawdzam etykietkę i okazuje się, że to olej do dwusuwów... W sumie nie powinno rzutować... Odpalam, działa. Śmierdzi coś jakby trochę, ale idzie. Napieram. Udaje mi się skończyć tył domu, po czym TRRRACH i Bestia kończy swoje wcielenie. Zerwany wał, jeszcze olej się wylewa... Dobrze, że nie odnoszę uszczerbku na zdrowiu, obrażeń jakichś, ran szarpanych, kłutych, bo z Bestiami nigdy nic nie wiadomo. 

Parę dni później pojawia się Martin, który zauważa zwłoki Bestii przy płocie. Uprzedza mnie, bo i tak miałem się do niego wybrać: czuję, że martwa Bestia jeszcze mu się przyda. Nie mylę się: bez pytania anektuje sprzęt, ale jednocześnie użycza mi swojej. Nie mam nic przeciwko, Bestia użyczy jeszcze organów wewnętrznych. Dorzuca jeszcze klinową siekierę oraz kilka porad; na pewno spijemy kiedyś jakieś piwko. 


SCHODY

W ramach powrotu do normalności po mojej dziesięciodniowej głodówce, która mentalnie wyłączyła mnie z realnego świata, postanawiam zdobyć z Adasiem okoliczny, niewielki, ale szczyt. Każdy cel wycieczek poza miasto był jak dotąd atrakcyjny, spodziewam się, że tym razem też będzie fajnie. Nie mylę się. 

Celem jest pobliski Hakarimata Range z najwyższym szczytem 374 m.npm, zaledwie pół godziny jazdy od Hamilton. To dość popularny kierunek wycieczek z jednego ważnego powodu. Otóż na szczyt najkrótsza droga prowadzi najpierw piękną dolinką i wąwozem, potem zaś ostro w górę żlebem po... schodach. Drewnianych i estetycznych na szczęście, krętych i wąskich, ale dzięki temu trasa jest popularna. Na dodatek, jak później zaobserwuję, także wśród biegaczy, którzy próbują wbiec na górę, a potem zbiec, co może być nawet większym wyzwaniem, o czym wiedzą ci z Czytelników, którzy dużo chodzą/chodzili po górach.  

My jednak nie chcemy wejść i zejść tą samą trasą. Wybieramy szlak, który trawersuje masyw. Dojdziemy w ten sposób na szczyt 
i zejdziemy schodami. W sumie jakieś cztery godziny. Świetna decyzja, jak się okazało.

Szlak prowadzi wstępnie dawną linią kolejki wąskotorowej, kiedyś łączącą dwa kamieniołomy u stóp masywu. Piękna ścieżka prowadzi wzdłuż rzeki, która sprawia wrażenie nadającej się na spływ. Mój brat z żoną pewnie już by to zrobili. 

Urocze picknic area z estetyczną eko-toaletą kończy odcinek, a my "wbijamy się" w dziewiczy las deszczowy. Podziwiamy cudowną dolinkę żłobioną przez bystry potok tworzący wspaniały wodospad, wyżej zaś serię kaskad, gęste zarośla, paprocie, drzewa; runo, podszyt, podrost... Sycimy się zapachem wilgoci po ostatnich wielodniowych opadach.  

Szlak zakosami wspina się pod górę, pojawiają się schody. Adasia nie cieszą, mnie owszem. Na pocieszenie naświetlam mu wizję wspinaczki po stromej, śliskiej i zabłoconej po deszczach ścieżki. 
Faktycznie, schody są upierdliwe, ale wygodne, o czym przekonujemy się, gdy nagle te się kończą i zaczyna się śliska mordęga w kolorze jasnobrunatnym. Różnica komfortu jest kolosalna, ale za to doświadczamy prawdy o tej ziemi. Las staje się jeszcze piękniejszy, ale i groźny, przypomina mi się Mroczna Puszcza, odczuwam nawet lekki niepokój. 

Pierwszy popas robimy w miejscu, gdzie wąska przecinka otwiera przestrzeń: widać wijącą się, ogromną Waikato River.


Czar dziewiczej przyrody rozwiewa głupawa muzyka ze smartfona: przed nami stadko żeńskiej gimbazy, a to oznacza, że jesteśmy w okolicach szczytu. Nagle ludzie: czyści, pachnący, w czystych, sportowych butach. My: uwaleni błotem, wyłaniamy się z krzaków niczym ekstremalni surwiwalowcy. Odkładamy jeszcze moment opuszczenia "naszego" szlaku, prężąc klaty i obserwując "maluczkich". 

Na szczycie znajduje się ładna wieża widokowa, z której rozpościera się naprawdę piękny widok: na nasz masyw i inne, na Waikato River i jej dopływ Waipa River, która niczym brązowa taśma dokłada swoje mętne, górskie wody do błękitu rzeki-               matki.  
Obok wieży znajduje się lądowisko dla śmigłowca (ratunkowego, jak czytamy). Tam wyciągamy garkuchnię: gaz, menażkę, owoce, orzechy; gotuję wodę na ciepłą herbatkę.  Znikają hałaśliwi ludzie, robi się cisza. W końcu. Popijając owocowy napar, delektujemy się jedynie szumem wiatru.

Po godzinie wyruszamy w drogę powrotną. Od razu zaczynają się schody, dosłownie i w przenośni. Na początku jakoś tam idzie, ale już po paru minutach... a po parunastu... nogi stają się miękkie. Po pół godzinie ciągłego schodzenia każdy krok, po którym trzeba utrzymać całe ciało, staje się wyzwaniem. Dzielny Adaś... Mimo wysiłku, dzień później nie narzeka na żadne zakwasy. W przeciwieństwie do taty. 

Gdy schody się wreszcie kończą, ścieżka wiedzie wąską dolinką, a może już wąwozem, znów rzeźbionym przez wartki potok, którego urok rekompensuje nam trudy. Szata roślinna, kolejne kaskady, wodospadziki; odkrywamy niewielkie, nieco z boku położone ujęcie wodne w formie małego zbiornika spiętrzonego betonową, ale całkowicie porośniętą mchem malutką zaporą; zbiornik zasila potoczek wylewający się ze żlebu kolejnym wodospadem. Między wodospadem, a lustrem wody ciętym przez parę kaczek, drobny żwir i ławeczka zapraszają na odpoczynek... a może i piknik w przyszłości?

Nieco wcześniej, w miejscu, gdzie szlak spotkał się po raz pierwszy z potokiem, wdaję się w pogawędkę z miejscowym. Mówi, że gdy jest ciepło, można iść w górę jej korytem, prawie aż pod szczyt. Zaglądam w głąb: niesamowity korytarz tonie i znika w dzikiej, zielonej biomasie paproci i zapowiada niezłą przygodę. Otwierają się kolejne możliwości...



 


ZGNIŁE JAJO - WISIENKA NA TORCIE

Sto kilometrów na południowy wschód od Hamilton znajduje się siedemdziesięciotysięczne miasto Rotorua położone nad dużym jeziorem o tej samej nazwie, jednym z siedemnastu w rejonie. To nowozelandzka stolica zjawisk geotermalnych, jedno z tych miejsc, które nie można nie zobaczyć. Słynie nie tylko z gorących źródeł, czy rezerwatu Wai-O-Tapu Thermal Wonderland, ale także specyficznego zapachu siarkowodoru wiecznie unoszącego się nad miastem.
 

Może niekoniecznie męczącym, nieznośnym jak odchody ssaków na przykład, albo rozkładające się zwłoki któregoś z ich przedstawicieli, ale co najmniej wzbudzającym czujność.

Po jakimś czasie zapach oswajamy, nawet o dziwo, polubimy go. Zresztą jakie inne wyjście...

Pod koniec dnia będziemy go szukać w drodze powrotnej we włosach, podrzucając głowę do góry, intensywnie przy tym wciągając do nosa ulokowane tam aromaty.
 

Po przyjeździe na miejsce drobna sprzeczka: kto idzie do visitor centre. Ja nie. Ja też nie. No to nie. Parkuję przy wybrzeżu jeziora. Przy przystani oprócz łodzi, dostrzegam helikopter oraz wodnosamolot. Chwilę później wszyscy wracamy do punktu informacyjnego. 

Wai-O-Tapu zajmuje powierzchnię 18 km kw i jest, obok White Island, najbardziej aktywnym geologicznie punktem w około 250 kilometrowym pasie aktywności wulkanicznej. Zaliczają się do niego dwa najwyższe wulkany w NZ (które wkrótce wstępnie poznamy) oraz największe jezioro w kraju - Taupo, właściwie zalany krater największego wulkanu w NZ (krater-jezioro ma 193 km w obwodzie!). W sąsiedztwie miasta, pod koniec XIX wieku, jeden z nich się obudził i zmasakrował maoryską wioskę. 

Wstęp nie jest tani: dorośli ok. 33 dolki, dzieci 11. Nie mamy jednak żadnych oporów. Pogoda jest piękna, nie ma tłumów, czegoż więcej trzeba...  

Sztandarowym punktem zwiedzania jest Lady Knox Geyser, który codziennie o 10:15 przez godzinę eksploduje strumieniami "czynnika powierzchniowo czynnego" na wysokość około 20 metrów. Niestety jesteśmy na miejscu w południe, ale nie żałujemy specjalnie, będzie jeszcze okazja. Choćby dlatego, że Rotorua oferuje tyle atrakcji, że na pewno tu przyjedziemy na kilka dni, jak tylko będzie nas stać. 

Na początku zapadliska, których jest dużo; głębokie dziury w ziemi powstałe w wyniku erozji związków siarki wydają się groźne. Każda z nich posiada swój głos; w każdej coś mruczy, bulgocze lub syczy. Każda mieni się gamą kolorów.

Potem, na środku rozległej, białej płaszczyzny, pojawia się parujące jeziorko, którego woda permanentnie się gotuje. Wieje też słaby wiatr, więc biała para rozchodzi się dookoła. Z wrażenia sapiemy i wzdychamy. Najlepszy trik jest taki, że gdy stanie się przy jego brzegu do nawietrznej, twarz i całe ciało zanurza się w niezwykłej, białej kąpieli ciepła, niczym w płynącej wacie... Co kilka sekund wiatr rozwiewa ciepłą watę, wówczas na chwilę dociera właściwe powietrze, które wydaje się być zimne, suche i orzeźwiające. Naturalna sauna... Absolutny odjazd.
Opuszczamy Champagne Pool, ścieżka prowadzi nas przez piękny zagajnik do kolejnej części. Tym razem idziemy doliną, co chwilę przysiadając z wrażenia. Wiedzieli, gdzie postawić ławeczki... 

Naszym oczom co chwila ukazują się cuda: białe tafle wyglądające jak zamarznięte jeziorka, potoki łączące się z wrzącą wodą, rozlewającą się dalej na płaskie jak patelnie syczące i bulgoczące poletka, groty z żółtymi zaciekami siarki, minigejzery z bulgoczącym wewnątrz wrzątkiem, malutkie jeziorka o mineralnych kolorach, wreszcie na końcu piękne jeziorko, które zebrawszy chyba całą tablicę Mendelejewa, przybiera kolor turkusu. Wszystko to we wspaniałej scenerii niskiego, zielonego lasu otaczającego kaniony, wąwozy i dolinki oraz wspaniałej panoramy, co jakiś czas otwierającej wąski pas nizinnej przestrzeni.

Wracając, podziwiamy przepiękne sosny rodzimego lasu, który tak bardzo przypomina Bory Tucholskie... Trasa liczy trzy kilometry, jednak zwiedzanie zajmuje nam ponad trzy godziny. Jeszcze na koniec kolejne zapadliska, większe i jeszcze głośniejsze oraz niezwykłe ze względu na kolor jeziorko w kolorze fluoroscencyjnej ("oczojebnej", jak kiedyś mawialiśmy) zieleni, która przypomina mi jezioro w Springfield,  rodzinnym mieście Homera Simpsona, zasilane przez wody z elektrowni atomowej Mr Burnsa. Uspokaja mnie widok kaczki pływającej po tafli jeziorka, choć wyobraźnia uparcie podsuwa obraz zżartych do kości kaczych stópek.

Co za miejsce... Piękne, niezwykłe, o którym nie można zapomnieć; ukazujące siły Natury, na które nie mamy żadnego wpływu i które mogą nas w każdej chwili zmieść z powierzchni ziemi. Czym są nasze problemy wobec czegoś takiego...


Wszyscy piejemy z zachwytu. Nawet Ignacy jest pod takim wrażeniem, że całkowicie zapomina o trudach marszu.
Od tego dnia nic już nie będzie takie same, a Nowa Zelandia nabiera wreszcie konkretnego, swoistego smaku.

Najbliższe tygodnie zapowiadają się równie wspaniale, z czego weekend u stóp najwyższego w NZ wulkanu Ruapehu w zimowej scenerii, wydaje się być szczególnie pociągający.



































czwartek, 3 września 2015

WYPRAWA ROWEROWA 

MOTYWACJA

Dawno temu się nie zmęczyłem. Tak solidnie, żeby zakwasy rozśmieszały przez trzy dni. Czuję się wtedy dobrze. Ciało jest naprężone, gotowe do skoku, można działać. Dlatego tak lubię dać sobie w kość. Im bardziej boli, tym lepiej. Najlepszy jest poranek drugiego dnia po wysiłku, kiedy to rozciągnięcie się w łóżku, pomacanie i rozmasowywanie obolałych mięśni, wyciągnięcie szyi  powoduje, że czuję się mocny, spełniony, młodszy.

W sobotę nadarza się okazja, żeby się zmachać. Dianne, nasza przyjaciółka z gór, organizuje na farmie przyjaciela i byłego męża skromniutkie spotkanie z okazji wyprawy do południowej Europy. Zauważyłem na naszej kiepskiej mapie, że w większości da się uniknąć głównej trasy (State Highway 23), o co nie jest tu łatwo. To nie Polska, gdzie ruchliwa droga zawsze ma alternatywę przez wiochy, a ta - alternatywę przez pola, a ta - przez las. Ci, którzy jeżdżą z sakwami po wertepach, wiedzą, o czym mówię.

My również mamy solidne sakwy, porządny rower, kask, światła, ciuchy, garkuchnię, więc czemu by nie. Oprócz pożądanego wysiłku to dobra okazja do rozpoznania terenu. W piątek emanuję zapałem, choć wieczorem, zamiast się przygotować (spakować itp), oddaję się z Lilą drobnym przyjemnościom - jak to w piątek. W efekcie idziemy spać za późno.
W sobotę rankiem, baaardzo późnym rankiem, animuszu jakby mniej. Powinienem wyruszyć o 10 (dni są ciągle krótkie), ale o tej godzinie ciągle moszczę się w łóżku. Lila jednak motywuje bardzo skutecznie:
- Jedź, nie marnuj okazji.
- Jak nie ty, to ja jadę.

Wreszcie pakuję graty, szkicuję mapę i wyruszam.
Na razie jeszcze do pobliskiej kawiarni na latte.
Gdy w końcu startuję, jest już południe.

Do farmy główną drogą jest 45 km, ale moja trasa wydłuża dystans do co najmniej 60. Na dodatek muszę przebić się przez miasto, potem przeciąć pasmo górskie, spodziewam się więc "wyrypów". Pogoda taka sobie, słońce za chmurami. Trochę szkoda, bo dodałoby energii.

Plan podróży zakłada opuszczenie głównej drogi najszybciej jak się da, w kierunku pd-zach. Jadę w stronę rzeki, gdzie niestety nie ma przeprawy, muszę więc odbić na północ dość ruchliwą szosą. Za mostem znów
wracam na południe, tym razem mijając ładne miasteczko i urokliwe, ukwiecone domy. Droga wiedzie wzdłuż koryta rzeki, jest miło i płasko, między drogą i wodą przyjemna łączka zaprasza na odpoczynek. Niestety ogrodzona, nie ma szans.
Przypomina mi się wyprawa Doliną Środkowej Odry...

 GÓRY

Wiem, że sielanka za chwilę się skończy, bo muszę skręcić na zachód na drogę o groźnej nazwie Old Mountain Road. Nazwie niepokojącej, nie pozwalającej o niej nie myśleć, odpalającej w głowie projekcje mordęgi.
Druga groźna nazwa, która wierci dziurą sufit w głowie, to State Highway 23. Brrrrr... Ale o tym później.
Groźna nazwa jest ciekawa nie z powodu  dawnego jej znaczenia, jakie ta sugeruje. Jest ciekawa, ponieważ jest jedną z nielicznych na mojej drodze nazw angielskich. Pozostałe to maoryskie, jak zresztą jakieś 90% tutejszych nazw geograficznych w ogóle. Dla odwzorowania:
Odbijam na Tuhikaramea Rd, potem Koromatua, dalej miasteczko Whatawhata, rzeka Waipa, Te Pahu Rd, wioska Waitetuna, Te Mata Rd, Te Papatapu, mijam drogi Ruapuke, Waimaori, Kawhia.

Tak więc koniec sielanki. Dopóki jest asfalt, wlokę się spokojnie pod górę i podziwiam plantację dojrzałych sosen radiata (kalifornijskich). Na zewnątrz lasu piękne, drzewiaste paprocie tworzą kontrastującą mieszankę dwóch, tak odmiennych gatunków. Szkoda, że las ogrodzony, nie można wejść.
 Asfalt jednak szybko się kończy i zaczyna się żwir. Niezbyt przyjemny; nie napełnia serca otuchą, ducha nie ubogaca. Spore kamole utrudniają jazdę, są też niebezpieczne. Uświadamiam sobie, że to dokładnie ten typ drogi, po której radośnie mknęliśmy autem wzdłuż wybrzeża trzy posty temu. Dopóki mogę, jadę. Stromizny pokonuję na "popychopociąg".

Wraz z wysokością otwierają się widoki na południową stronę. Wspaniałe oczywiście, a jakże: głównie nieregularne fale, czy bąble zielonych, trawiastych wzgórz. I owce, a jakże. Powyżej niespokojna, dość poszarpana grań, czasem pojawiają się głazy, skałki. Młode góry.
Wszystko ogrodzone.


Wreszcie docieram na przełęcz, skąd otwierają się także widoki na północ: pięknie, a jakże. Jak poprzednio. Refleksja: widoki są przewidywalne, że użyję eufemizmu. Droga trawersuje do kolejnej przełęczy, którą przecina pieszy szlak, chwilowo zamknięty ze względu na okres wychowywania jagniąt. Jest to jednocześnie najwyższy punkt wspinaczki. Pora na późny lunch.



W pierwszej kolejności zasysam banana, potem daktyle. Potem dopiero, gdy wstępnie opanowuję pierwszy głód, wyciągam z sakwy rarytas: serową z grzankami firmy Knorr, którą bezwiednie przywiozłem do NZ w kieszeni plecaka. Odpalam kartusz i po chwili wlewam w siebie pyszny, gorący roztwór chemiczny.


Gdy zamieram na chwilę w bezruchu, zbierając siły do dalszej drogi, na poboczu zatrzymuje się auto, z którego wysiada mocno starszy pan. Podchodzi do mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Następnie zaspakaja ciekawość zestawem podstawowych pytań o cel wycieczki, moje pochodzenie, miejsce zamieszkania, rodzinę, plany na przyszłość i tak dalej. Z ciekawością przygląda się również mojemu ekwipunkowi, zaglądając nawet do sakwy. Nie przeszkadza mi to, nie mam nic do ukrycia. Zresztą później się dowiaduję, że Nowozelandczycy, szczególnie starsi, są wścibscy (niekoniecznie w negatywnym tego słowa znaczeniu), a już na pewno zainteresują się kimś, kto wkłada tyle wysiłku, żeby poznać ich kraj. Sympatyczna, żartobliwa rozmowa zahacza również o kwestię wszechobecnych ogrodzeń - dowiaduję się, że grodzenie to jedna z podstawowych gałęzi lokalnego przemysłu. Nie jestem do końca pewien, czy to żart.

OGRODZENIA

Kwestia ogrodzeń jest wątkiem, który nie sposób pominąć. W naszej okolicy każdy kawałek ziemi jest ogrodzony. Nie ważne, czy jest to teren płaski, pagórkowaty, górski, stok, grań, szczyt, łąka, potok, zarośla, las, wszystko jest ogrodzone. Nie można więc, tak jak w Polsce, iść sobie na grzyby do lasu z wioski polną drogą. Jadąc rowerem, w żadnym momencie nie mogłem odbić na łąkę i rozłożyć się na trawie, podziwiając widoki. Dla kogoś przyzwyczajonego do rozbijania namiotu za krzakami, na uboczu, jest to irytujące, frustrujące.

Z drugiej strony trudno się dziwić, że każdy piędź ziemi jest ogrodzony, skoro wszędzie, dosłownie, pasą się owce. A w lesie to nawet krowy. 
Inna sprawa to stosunek do prywatności. Istnieje nawet czasownik trespassing, który chyba nie ma polskiego odpowiednika, a który oznacza "wtargnięcie, wkroczenie na teren prywatny".
  
KRYZYS

Czas wyruszyć w dalszą drogę: robi się późno, a ja nie przejechałem nawet połowy dystansu.
Z przełęczy ostro sunę w dół, jednak ostrożnie, bo kamienisty żwir jest niebezpieczny. W niewielkiej wiosce w dolinie z radością witam chropowaty asfalt, który wiedzie mnie do State Highway 23, której niestety nie da się uniknąć. To najgorszy etap wycieczki.
 
Jazda główną drogą nigdy nie należy do przyjemności, ale ta wyjątkowo mnie przytłacza. Przede wszystkim męczą mnie mijające z prędkością 100-120 km/h auta. Co prawda mam do dyspozycji coś jakby pobocze, ale chropowaty asfalt wydaje tak nieznośny hałas, że już po chwili ciężko bluźnię pod nosem na swój marny los.
Drugi problem to nieprzyjemne, długie i ostre podjazdy, które pojawiają się co chwilę. Czasem droga się zwęża kosztem pobocza i muszę ryzykować, blokując ruch. Niektórzy kierowcy bezpardonowo mijają mnie z dużą prędkością na "trzeciego", pozbawiając mnie resztek ducha.
Kolejny depresant to deszcz. Dlaczego akurat teraz? Karma... Zlało mnie trzy razy, ale jestem tak zdesperowany, że nawet nie zakładam pałatki. Chcę jak najszybciej "łyknąć" te 10 km, ale wiadomo, jak to bywa: droga niemiłosiernie się wlecze.


Wreszcie widzę drogowskaz: Bridal Vein Falls. Odbijam w lewo i oddycham z ulgą. Sunę w miarę płaską, prostą jak strzała drogą, ale wiem, że potem będzie znów pod górę, i że mam jeszcze jakieś niecałe 20 km do celu. Jestem zmęczony, dodatkowo znów moczy mnie deszcz, pozdrawia mnie także lewe kolano swoim znanym, upierdliwym bólem. Zwykle mam maść, ale teraz nie jest zwykle. Jest niezwykle pod każdym względem.

Robię krótki postój i zjadam jabłko, które niespodziewanie przywraca mi siły. Nie spieszę się, nie ma po co. Droga zaczyna wspinać się pod górę. Ból kolana wygrywa, schodzę z roweru. Marsz sprawia mi dużą przyjemność, ból znika. Gdy słyszę nadjeżdżające auto, udaję, że coś poprawiam przy rowerze. Bo co pomyśli kierowca? Ty patrz, ale cienias wymiękł, pcha rower, hehe, mógł frajer autem jechać. Śmieję się z samego siebie... Cholerne ego...

Kolejna krótka przerwa na płyn, sikanie, dwie kostki ciemnej czekolady, daktyle i kilka orzechów nerkowca. Wykonuję jedyną i ostatnią fotografię na tym odcinku.

Dzwoni Lila. Jak tam, kochanie? Wszystko ok?
Powstrzymuję się przed marudzeniem, w stylu: Może cholera ktoś by się zainteresował, domyślił, że skoro pada, to czy wyjechać autem naprzeciw, podrzucić, pomóc...
Wiem, że już blisko, jakieś 7-8 km, dam radę. Wiem też, że pokonanie własnych słabości da mi niezłego kopa. Poza tym mam jeszcze spory zapas sił, jedyny problem to bolące kolano.

Wreszcie odbijam w bok w szutrową drogę, która po 3 kilometrach, tuż przed zmrokiem, doprowadza mnie do celu. Jestem w Hakea.

U CELU

Na farmie obecna jest najbliższa rodzina Dianne, jej partnera Dave'a niestety nie było, jest za to jej ex-mąż, też Dave. Jest także Craig z dwójką chłopców, których samotnie wychowuje. W sumie niewiele osób, ale atmosfera jest przyjemna. Z nieukrywaną satysfakcją odbieram słowa uznania. Cierpliwie wyjaśniam, dlaczego nie wybrałem najkrótszej trasy.
Mężczyźni leniwie sączą przy palenisku piwo, rozmawiając o błahych sprawach. Dzieci przemieszczają się to tu, to tam, kobiety przygotowują w kuchni posiłek. Ja dzielę czas między mężczyznami i kobietami. Do świata dzieci się nie wtrącam.

W pewnej chwili oddalam się na chwilę w stronę zarośli i doświadczam głębokiej ciszy. Tak głębokiej, że aż masywnej, gęstej, niemal zmierzalnej jednostką miary w układzie SI. Szkoda jeszcze, że niebo przesłonięte jest chmurami, zapewne widok rozgwieżdżonego dopełniłby wrażenia. Swoją drogą czekam na sposobność ponownego spojrzenia na Drogę Mleczną, która stąd prezentuje się znacznie bardziej okazale: Na Północy widzimy jedynie jej niewielki fragmencik z widzialnego z Ziemi spektrum.

Wreszcie wspólna kolacja. Wszystko jest pyszne i smakuje doskonale.

HAKEA


 PORANNY SPACER 

Następny dzień wita nas słońcem. Z izby, w której spaliśmy, roztacza się piękny widok na dolinę. Słoneczny, wilgotny poranek zachęca do spaceru, zresztą nie miałem jeszcze okazji zobaczyć Dave'a farmy.
 
O powierzchni około 10 hektarów, obejmuje połowę doliny. Granica z sąsiadem z jednej strony przebiega jej dnem wzdłuż potoku, którego wartka woda wpływa do meandrującej między wzgórzami, szeroko rozlanej rzeki. Ta z kolei wpływa do zatoki zasilanej już wodą z oceanu, co oznacza, że pływy oceaniczne mają absolutny wpływ na poziom wody w rzece. Podczas przypływu jej przełom w kształcie litery U wypełnia się cofającą wodą do wysokości/głębokości 2-3 metrów (można się wówczas kąpać), zaś odpływ całkowicie odsłania dno przełomu. "Prawdziwa" rzeka wije się wówczas wśród odsłoniętych piasków.

Na wyniesieniu doliny znajdują się budynki mieszkalne i gospodarcze, ale mimo wałęsających się owiec, farma w ogóle nie przypomina farmy w dosłownym rozumieniu. Budynki to raczej hacjendy, może altany dość prowizorycznie wyglądające, choć z pewnością wystarczająco solidne, jak na tutejszy klimat. Polskiej zimy i złodziei na pewno by nie przetrwały.
Owiec nie spędza się na noc, nikt ich nie doi na oscypki, więc żyją sobie swoim życiem. Do sąsiada nie pójdą, bo cały teren jest ogrodzony.

To piękny zakątek. Gdy reszta ekipy, łącznie z Adasiem, zjeżdża z dół pojazdem będącym skrzyżowaniem meleksa z quadem, Lila, Ignacy i ja schodzimy trawiastą dróżką przepięknym, pachnącym młodymi kwiatami i wilgotną ściółką gajem endemicznych drzew manuka. Ścieżka prowadzi nas aż do rzeki, przy której na niewielkiej polance znajduje się miejsce biwakowe z paleniskiem. Idealny zakątek do rozbicia namiotu w przyszłości. Ze skarpy podziwiamy zakole rzeki. Gdyby było lato, pewnie żałowałbym, że akurat jest odpływ.

Droga powrotna wiedzie tym razem grzbietem doliny, mamy więc możliwość podziwiania wspaniałego przełomu rzeki otwierającego się na zatokę niczym kieliszek do szampana. Szkoda, że akurat w tym momencie rozładowuje się bateria w aparacie.

ZATOKA KAWHIA

Po śniadaniu opuszczamy Dave'a, Dianne oraz Craiga z dwójką chłopców i udajemy się na południe w kierunku niewielkiej osady rybackiej o dźwięcznej nazwie Kawhia, leżącej na półwyspie powstałym w efekcie wcięcia się w głąb lądu dwóch zatok. Szutrowa droga zapewnia nam niesamowite widoki nie tylko ze względu na malownicze góry i pagórki, ale także fakt, że częściowo wiedzie wzdłuż północnej zatoki.
A że akurat jest odpływ, cała jej ogromna, otoczona wzgórzami, płaska jak stół przestrzeń odsłania piaszczyste dno, gdzieniegdzie tylko porysowane szukającymi oceanu rzekami i rzeczkami.

Miejscowość znana jest głównie z
dość niezwykłej plaży, na której można się wytaplać we własnym,  gorącym źródle. Trzeba tylko być tam nie wcześniej niż dwie godziny przed odpływem i mieć swoją łopatę. Nie łopatkę, tylko łopatę, bo dziura w piasku musi mieć średnicę ok 2 metrów i być odpowiednio głęboka. Jej wypełnienie ciepłą, śmierdzącą zgniłymi jajkami wodą też trochę trwa.
My nie mamy ani czasu, ani łopaty, jesteśmy też o niewłaściwej porze - w czasie odpływu. Wystarczy nam do szczęścia rozległa, czarna plaża uwieńczona pięknymi czarnymi wydmami.

MIASTECZKO

Wracamy do Kawhia, parkujemy auto przy przystani, z której wyluzowani, krzykliwi Maorysi łowią ryby.
Obok znajduje się niewielki park z placem zabaw dla dzieci oraz rampą dla skate'ów, z której nikt chyba nigdy nie korzystał. W parku maoryska młodzież głośno słucha muzyki reggae, część gra w mini rugby. Czuję się dziwnie: trochę jak intruz albo raczej jak turysta w osadzie indiańskiej. Z drugiej strony miejsce zaskakuje swym urokiem: przyjaźni mieszkańcy zachowują się naturalnie, krzykliwe dzieciaki biegają wokół,  nie ma turystów.
W pobliskiej restauracyjce zamawiamy fish'n'chips, które pochłaniamy na ławce w parku. Tym razem wreszcie frytki smakują jak frytki, a ciasto-panierka do ryby ma należyty smak. Potem jeszcze kawa, lody i w drogę.

NA POŻEGNANIE                                                                                                                                  
 
 W drodze powrotnej skręcamy jeszcze w boczną drogę, która prowadzi nas na drugą północną stronę
półwyspu. Asfalt wije się pośród wzgórz, a niskie słońce tworzy niesamowitą paletę cieni odcieni zieleni. Wreszcie po siedmiu kilometrach docieramy do niezamieszkałej na stałe osady Aotea, składającej wyłącznie z domów letniskowych. Z tablicy informacyjnej przy parkingu dowiadujemy się, że do ujścia zatoki wytyczony jest półtorakilometrowy szlak pieszy, z którego oczywiście korzystamy. Wygodna ścieżka prowadzi grzbietem wydmy: po lewej stronie mamy dojrzewający las sosnowy, którego zapach przypomina polskie lasy sosnowe, po prawej zaś plażę z żółtym piaskiem, co dla mnie jest nowością w NZ. Szlak kończy się w miejscu, w którym potężny klif przy wejściu do zatoki uniemożliwia dalszą wędrówkę. Chwila na plaży i czas na powrót. Rozpoczyna się spektakularny zachód słońca...















































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2