wtorek, 29 września 2015

DŁUGI WEEKEND

Uzbrojeni w  wolny poniedziałek, szykujemy się na cztery dni w bliskim sąsiedztwie jednej
z kilkunastu największych atrakcji NZ - Karangakahe Gorge.
Cały region zresztą ma dużo do zaoferowania. Góry, doliny, wodospady, spływy rzekami, tunele kolejowe, skały, wapienne wybrzeża i białe plaże, znowu góry, zabytkowe koleje, zatoki...

Gościmy w domu weekendowym Dianne, która przebywa obecnie w Europie. Dawniej był domem rodzinnym, ale mieszkańcy ruszyli w świat, zmieniły się też konfiguracje, i tak oto skromny, uroczo położony na zboczu doliny, na wąskim, tarasowym paseczku ziemi, stał się domem gościnnym głównie dla oklanderów. 

Plany mamy ambitne: zaopatrzeni w buty górskie, gar kuchnię, nosidło dla Ignaca, śpiwory, aparaty, zamierzamy odkryć nową planetę.
A najlepsze jest to, że zapowiada się re-we-la-cyjna pogoda, a także to, że jest piękna wiosna.
Na dodatek nie trzeba się zrywać w niedzielę...
Piiii...jejemy ze szczęścia.

Po trudach pakowania, ładowania, zakupów, półtoragodzinnej jazdy już po ciemku (zmiana czasu na letni niestety od soboty), marudzenia i nerwówki, docieramy na miejsce.

Po powitaniu z Dave'em, partnerem Dianne, mieszkającym zaraz obok, docieramy do domku. Zrzut gratów na podłogę i...

Padam na materac i nie wstaję przez dwa kolejne dni.

Och nic takiego, ojojoj, wirus jedynie wniknął w moje ciało i cudownie się rozmnożył. Miliardowa rodzinka zamieszkała sobie we mnie. Nie ma sprawy, chętnie się podzielę swoim ciałem, jeśli ktoś ma mieć dobry czas, zapraszam.

A że to rodzinka stąd, nowozelandzka, czuje się zbyt swobodnie i skacze po mnie cztery dni. Cztery.
Wirus stąd... Pierwszy kiwi wirus mnie obwąchał. Oblizał i obszczekał. Po czym obsikał.  Ale ostatecznie oszczędził, za co dziękuję. W ogóle dziękuję, że zaszczycił mnie swą obecnością.

To nic, że wyjazd ledwo uratowany, że Lila zostaje bez wsparcia z trójką dzieci. Ja leżę w ciemnym kącie pokoju na materacu na podłodze, okna zasłonięte;  rano tracę złudzenia co do poprawy, choć wieczorem zbieram siły, bo mamy gości i kolację. Jest paracetamol - jest impreza.
Przez to w niedzielę nadal jestem dętka.

Ważne, że ktoś się na mnie załapał. Że wykarmiłem miliard wirusowych głodnych brzuszków. I cieszę się, że smakowałem, sądząc po skali rozgoszczenia
i nieumytych garach. 

Dzielna Lila daje radę: chodzi z dziećmi na spacery, zwiedza nawet słynny wąwóz. Ostatecznie i ja, bo miejsce jest tak osobliwej urody, a Adaś tak zachwycony, że koniecznie chce jeszcze raz.
W poniedziałek, przed wycieczką nad ocean, Adaś jest moim przewodnikiem.

Miejsce początkowo przypomina odcinek drogi tuż przed Szklarską Porębą, gdzie Kamienna pięknie przełamuje góry, a droga wije się wzdłuż niej.
Parking znajduje się przy ujściu niewiele mniejszej górskiej rzeki i to właśnie ona tuż powyżej rzeźbi wspaniały, wapienny wąwóz, w ścianach którego w okresie od końca XIX do pierwszej połowy XX wieku istniała spora kopalnia złota.

Mamy szczęście, że jest poniedziałek: jest niewielu ludzi. W weekendy jest tłoczno.

I tu paradoks: gdyby nie ta kopalnia, pomimo zniszczeń, jakich dokonała, nie istniałyby wykute w pionowe skale korytarze, mosty i tunele, którymi poprowadzono tory kolejki (!) do transportu urobku. Określają to tramway. Istniała nawet elektrownia!

Dziś korytarze umożliwiają eksplorację wąwozu, udostępniając jego walory z najlepszej perspektywy. Rzekę przecinają chwiejne mosty linowe, podobne do Żabiej Kładki we Wrocławiu. Można również swobodnie wybrać się wgłąb ziemi jednym z szybów. Oczywiście należy mieć latarki.

Nasuwa się refleksja: dawna linia kolejowa zamiast iść w niebyt zapomnienia, funkcjonuje jako trasa pieszo-rowerowa. Z ciężkim bólem serca wspominam dawne połączenie kolejowe Kamienna Góra - Kowary, z tunelem pod Przełęczą Kowarską, którą pamiętam, zdążyłem jeszcze nią pojechać w 1985 roku. Aż się prosi tam o trasę rowerową, która byłaby perełką i to bez wątpienia w skali światowej...
Ale w Polsce obowiązują inne priorytety.

Nie ma tego zbyt wiele, choć jest wybór tras. Najkrótsza,  choć i tak dająca pełny ogląd miejsca, zajmuje raptem 30 min. i tę właśnie, z racji ograniczonego czasu, wybieramy. Nazywa się Windows.
Szkoda, że droga powrotna, wykuta w pionowej skale po drugiej stronie wąwozu, jest chwilowo zamknięta, musimy więc wrócić tą samą drogą.

Zauważam jednak, że jest kontynuacja szlaku w górę wąwozu, do zamkniętego kolejnego wejścia do kopalni. Zamiast wracać, idziemy tam. Potem jeszcze dalej, bo nadal jest szlak. I tu robi się ciekawie, bo siłą rzeczy prowadzi wyżej, do lasu, lecz nadal stromizną.
Jest po prostu pięknie: szum wody, rezonujący w wapiennym zapadlisku, zapach lasu, słońce w kroplach niedawnego deszczu, odbijające się od przeciwległej ściany, brak ludzi...

Szlak z całą siłą prawdopodobieństwa zdarzeń czeka na nasz ponowny przyjazd.

 Przyjedziemy z pewnością, bo poznaliśmy się bliżej z Dave'em.

Mieszka dziesięć minut piechotką od naszego domu (choć i tak nikt tam już piechotą nie chodzi) w równie niewielkim domu, który wyremontował własnymi rękami. Bardzo skromny dom jest w klimacie: drewno, cegła, kamień. Duży kominek - koza, kuchnia na drewno, wielki czajnik z wodą, ładne stare graty. Czysto, schludnie, także wokół domu.

Miejsce jest mi szczególnie bliskie, bo to tutaj poznałem Lili przyjaciół dwa dni po przyjeździe, o czym  mowa w jednym z pierwszych, czerwcowych postów. 


Zaglądamy niby tylko na chwilę, pożegnać się, ale chwila przeciąga się do dwóch godzin. Dave oprowadza nas po swojej posesji. To człowiek lasu, żyje m.in. z pracy pilarką (szykuje opał), ma więc dużo drewna, głównie desek, które sam przetarł. Jest ciągnik, jest łuparka do drewna (samoróbka) na silnik od nissana. Dave pomaga także sprzątać pobliską szkołę.
Jest swojsko, a miejsce przypomina nam Polskę. Mnie osobiście okolice Jarkowic.
Na lunch Dave serwuje zerwane z drzewa pomarańcze oraz nowość: jadalne cytryny. Są wyjątkowo pyszne i orzeźwiające, dosłownie pochłaniam jedna za drugą. No tak, witamina C... Mówią na nie limonade.
 
 Na koniec kierujemy się nad Ocean Spokojny. Pierwszy raz w życiu go zobaczymy. To jedynie pół godziny jazdy, więc trudno nie skorzystać i nie zobaczyć także "normalnego", żółtego piasku.

Docieramy do miejscowości Waihi Beach, dziesięć kilometrów za miastem Waihi, głównym ośrodkiem okolicznego górnictwa. Nie ma innego racjonalnego powodu, dla którego miasteczko rozłożyłoby się 10 km od wybrzeża.

 Po drodze zauważamy różnice pomiędzy wybrzeżami wschodnim i zachodnim. Oprócz złotego piasku, jest tu mniej farmersko, za to jakby bogaciej, o czym świadczą m.in. domy bogatych
i bardzo bogatych ludzi, sądząc po wyglądzie; jest inny klimat, są winnice.

Robimy krótki postój przy plaży, ale jest zbyt zimno na spacery. Postanawiamy dotrzeć jeszcze na czubek mierzei, na Hel, jak mówi Lila, a ja jeszcze na Hlu nie byłem. Tam odkrywamy darmowy parking dla camperów. Jest ich tam kilka, a ja mam cholerną ochotę być w jednym z nich. Już niedługo.






 Czy wspomniałem, że w kopalniach wydobywano złoto?























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2