czwartek, 24 września 2015

ZAGRZMIAŁO

Dziś po raz pierwszy od dawien dawna usłyszałem burzę. Nie byłem pewien, czy to aby jakaś ciężarówka się nie tłucze. Ale ulica nasza cichutka i spokojniutka, łącznik właściwie, nawet nie skrót. Jeśli ktoś jeździ, to albo mieszkańcy, albo podwykonawcy, busami zazwyczaj, zwanymi tu vanami, bądź też pikapami, zwanymi tutaj jutami (od utility).

W żadnym wypadku ciężarówa w stylu tych wielkich amerykańskich, z wysuniętą z przodu maską silnika.
I choć niedaleko jest dość główna ulica Forest Lake
[od nazwy parku z jeziorkiem, wielką łąką, szczycikiem do zdobycia, miniaturą kolejki w skali 1:10,
z wagonikami, na grzbiecie których można za 3 dolki się przejechać
(odjazd: są tunele, wąwozy, staw, mostki, rozjazdy, stacja kolejowa z peronami, zwrotnice, wagonownia...),
placem zabaw, centrum sportowego do net-balla],
mamy szczęście: żaden hałas uliczny do nas nie dociera. Jesteśmy po drugiej, właściwej stronie niewielkiego wzniesienia. Mamy nawet widok! Niewielki, ale zawsze.

Tak więc wielkie ciężarówki nie mogą tak grzmieć, ani ich ładunek również nie może tak się tłuc.

Raptem pomyślałem, że może samolot odrzutowy leci gdzieś w chmurach. Samolot odrzutowy...
Jakoś mi to nie pasuje do obrazu NZ. W ogóle powątpiewam czasem, czy mają tu jakichkolwiek wojaków dzielnych, gotowych polec za ojczyznę. I gdyby nie to, że w Hamiltonie jest akademia wojskowa...
No, chyba że to przybudówka jakaś fasadowa, siedziba tajnej organizacji, co kontakt z obcą cywilizacją utrzymuje...
Wątpię, czy mają tu lotnictwo inne niż cywilne.

Za to mnóstwo prywatnych samolotów owszem, lata, głównie awionetek. Jeden z szefów Lili jest współwłaścicielem takiego. Skądinąd współwłasność nieruchomości i ruchomości  jest, jak sądzę, dość spotykaną praktyką.

Więc jednak grzmot burzy, bo powtórzony po chwili dwukrotnie. Oczekuję czegoś gwałtownego,
jak w Polsce, szkwału porywającego kurz i śmieci z chodnika, spadku nastroju, czegokolwiek. Nic.
O! Znowu gdzieś w oddali pryknęło... Pryknęło czy pierdnęło, Adaś natychmiast zawraca z drogi do sklepu po jogurt. Serce mu wali jak królikowi.

Zresztą moje spadki nastroju są śmieszne. Jeśli nie są śmieszne, to są śmieszne na swójnasób (przepraszam za słowo).




NAJBLIŻSZE PLANY

Atmosfera, jaka tu panuje, Lili entuzjazm i radość ze wszystkiego: pracy, perspektyw, przyrody, bliskości dzieci, stwarza poczucie spokoju. Tak... spokoju i dobrego nastroju.

Nie licząc spadków nastroju.

Jutro zaczyna się dla nas długi weekend:
Od piątku do poniedziałku gościć będziemy w domu letniskowym naszej drogiej przyjaciółki Dianne, która akurat przebywa w Europie. Oprócz niej jest tam także jej syn Daniel (obecnie w Polsce), bardzo bliski przyjaciel Lili i Mateusza oraz jej córka Amy, która w Rumunii rozdała prawie całe swoje oszczędności na zakup jedzenia dla uchodźców z Syrii. 

Domek położony jest na wschodzie wyspy, półtora godziny od Hamilton, tam gdzie podobno żółty piasek na plaży mają, nie czarny jak na brzegu zachodnim.
Na dodatek pasmo górskie ciągnie się wzdłuż wybrzeża wiele, wiele kilometrów, a to otworzy nam dostęp do wspaniałych miejsc.
Ów domek zwykle zarabia na rodzinę, ale w ten weekend nie zarobi. Z pewnością odwiedzi nas Dave, partner Dianne, który niedaleko ma swoje rancho.

Co więcej, kolejny weekend spędzimy pod największym w NZ wulkanem Ruapehu, gdzie trwa w najlepsze konkretna, śnieżna zima. Zresztą przez większość roku można jeździć tam na nartach - są wyciągi. Trudno mi wyobrazić sobie jazdę na nartach w dół aktywnego wulkanu ...
Dorzucę jeszcze, że na szczycie znajduje się jezioro, które nieustannie paruje. Czasem, gdy wulkan się budzi, jeziorko lubi sobie wypłynąć. W 1953 roku spłynęło w postaci lawiny błotnej, zasiliło rzekę, która zniszczyła most kolejowy, na który z kolei wjechał pociąg. 151 ofiar. Ostatnio jezioro sie wylało w 2007 roku. 
Dodam jeszcze, że obiekt ten należy do aktywnego sejsmologicznie pasa,  którego częścią jest rezerwat Wai-O-Tapu, o którym mowa w poprzednim poście.

Wyjazd organizuje i finansowo wspiera Lili firma. Na upartego można by nazwać go integracyjnym, tyle że pracownicy mogą zabrać ze sobą najbliższą rodzinę. A to z kolei narzuca samokontrolę i szczęśliwie wyklucza zbiorowe chlanie, jak to na wyjazdach integracyjnych
Zamieszkamy w domu, którego współwłaścicielami są szefowie. To tak a propos współwłasności,
o której mowa wyżej.

Więc na co tu narzekać...
Ostatnio pomieszkuje z nami Mateusz, więc jest jeszcze weselej. Ktoś jeszcze docenia moje gotowanie.


CO ONI TAM JEDZĄ?

No właśnie... Kangurów pewnie nie, bo te nie występują w NZ. Krokodyli też nie ma. Świń, krów, kur, koni, norweskich łososi, psów, pająków, larw lub chrząszczy też nie.
Więc co?
Pewnie żrą rekiny.
Chociaż nie, to wegetarianie. No dobra, czasem małże uśmiercą, ale to bardzo rzadko. Już nawet mleka prawie nie piją, niby-sery żółte już tylko Adasiowi do kanapki na lunch dają, czasem parmezan ucierają. Chleba też coraz mniej jedzą, a jeśli już, to tylko chłopcy. Polska rodzina, Polacy, a z chlebem grymaszą...

Jeśli chodzi o nabiał, on czasem jajecznicę lubi usmażyć, tak jak jego tato: Najpierw oddziela żółtka od białek. Podsmaża cebulkę z ząbkiem czosnku, a jeśli jest pod ręką, doda trochę posiekanej czerwonej papryki; kiedyś tato podsmażał boczek na chrupko lub kiełbaskę.
Pod koniec dodaje trochę w miarę dobrego sera żółtego, po czym zalewa to białkiem i pozwala na ścięcie w stylu sadzonego. Zdejmuje następnie z gazu i do ściętego białka dodaje żółtka, trochę miesza. Oczywiście po drodze sól i pieprz.

Późna magnolia
Lila używa do omletów.

Czasem Ignacy się upomni o jajo.

Więc co tam jedzą?
W zasadzie to samo, co w Polsce, jeśli chodzi o codzienne gotowanie: na obiad zupy w przeróżnych wariacjach: pomidorowe, kalafiorowe, brokułowe, czasem w formie kremów, czasem na kaszy jaglanej, zdarza się barszczyk na mleku kokosowym, cebulowa na białym winku...

Zupy pojawiają się na przemian z makaronami lub ziemniakami w przeróżnych sosach, a także z plackami warzywnymi na kaszy jaglanej, ciecierzycy lub nie, wszelkimi warzywami włącznie z dynią, brokułami, (cokolwiek jest w lodówce), serem fetą lub bez. Czasem robią zapiekanki z warzyw w sosie beszamelowym lub podobnym, czasem na życzenie Adasia ojciec robi placek po węgiersku w wersji wegetariańskiej.
O menu decydują sezonowe warzywa. Jak w Polsce.

Wiadomo też, że jedzą surówki: marchewka+jabłko, sałata skropiona oliwą i octem balsamicznym lub łyżeczką dżemu malinowego w ramach dressingu, albo zwyczajną mizerię na jogurcie, bo śmietana to wielka rzadkość; albo kapustka z marchewką, oliwą, dressingiem lub bez, albo po prostu pomidorki z jogurtem. Dużo jedzą jogurtu naturalnego, ale trzeba uważać, bo niemal wszystkie, włącznie z właśnie naturalnym, są z żelatyną. Żelatyną halal co prawda, ale dla nich to za słaby argument.
Majonezu on zakazał kupować, bo natychmiast znika i włosy oraz cera są potem tłuste.
Od jakiegoś czasu pojawiają się posiłki dwudaniowe, a to ze względu na Adasia, który szybko rośnie i wchłania dużo.

Śniadania wyglądają coraz lepiej: ostatnio regularnie robią koktail owsiankowo-bakaliowo-bananowo-kiwi-co tam pod ręką na soku pomarańczowym, wypijany ze szklany na czczo. On lubi podkręcić łyżeczką miodu.
Adaś bardzo lubi grzankę z miodem i masłem orzechowym. Na lunch do szkoły klasyczna kanapka, miks orzechów nerkowca, rodzynek, daktyli i kostki ciemnej czekolady. Do termosu herbatka owocowa.

Lila wita dzień szklanką koktajlu, zaś na lunch do pracy zgarnia to, co zostało z poprzedniego dnia.
Hubert jest domowym wyjadaczem resztek, glonojadem rodzinnym, ślimakiem, kompostownikiem, ale też ma dostęp do wszystkiego. Stąd ta niedawna dziesięciodniowa głodówka, bo nieograniczony dostęp do lodówki oznacza kłopoty.
Jest też twórcą codziennej biomasy konsumpcyjnej, jego rola jest więc nieoceniona.

Kolacje są minimalistyczne, jedzą je głównie dzieci. Zwykle jest lekka, czasem owocowa. Czasem Lila lubi przywalić z grubej rury i robi frytki lite albo pizzę, ale jej pizza to pizza absolutnej mistrzyni, o czym wiedzą nasi przyjaciele - goście naszego domu na Swojcu. Zresztą czym jest Lili pizza przy jej szeroko ujętym, niespotykanym, unikatowym wręcz, z pewnością zapewniającym sukces komercyjny, talencie kulinarnym i  ogromnej wiedzy, co również zaświadczą w każdej chwili nasi znajomi.

Jeśli jednak jest środa lub któryś dzień weekendu, oddajemy się nieskrępowanej orgii drobnych przyjemności. Orgia zawsze rozpoczyna się kolacją, a kończy na... Jeśli są jeszcze na to siły.
Kiedyś, jeszcze w Polsce, to ja się udzielałem w środowe wieczory, zwykle operując wokiem. Teraz jest odwrotnie: to Lila wymyśla różne cuda. Proste cuda, żadne tam wyszukane pierdoły z książek kucharskich. Lekkie muszą być, bo w tym wieku metabolizm znacznie już wolniejszy.

W owe środy robią głównie sałatki. Jednak dostęp świeżych składników, w tym cudownej, odurzającej kolendry, jest skutecznym argumentem do przyrządzenia curry w stylu tajskim lub podobnym.
Czasem, gdy najdzie ochota, małże na winie sobie robią w sosie pomidorowo - imbirowym, o czym wspomniano kilka postów temu.

Desery. Ponieważ cukier stał się wrogiem nr jeden, alternatywą stały się daktyle. Oto pewnego wieczoru Lila łączy je z mlekiem kokosowym, rozgniata (można zmiksować), podgrzewa i serwuje. Wspaniałe.
Niedawno "odrobinę" zarysowała auto, więc za karę musiała upiec ciasto dla wszystkich w pracy. Zrobiła je bez użycia masła i jajek, a jako polewę przygotowała właśnie daktyle z mleczkiem na gorąco. Podobno zwariowali ze szczęścia.


Burza z piorunami, jakakolwiek by nie była, zapowiada nadejście lata. Symptomy zmian są wyczuwalne i obserwowalne: a to krzew róży zakwitnie, a obok niej piękna magnolia, a to tłusta mucha się obudzi i głośno przeleci nad głową, a to karaluch wychynie spopod  progu.



Późna róża

Od dnia mojego przyjazdu jak dotąd nie było dnia bez rozpalenia w kominku.




















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2