niedziela, 27 marca 2022

JEST CHWILA 

Jest niedziela.  
 
Lila z Imogen pojechały na market staroci, Adam gra no kompie, wrócił właśnie z samodzielnej, weekendowej wyprawy do Auckland (pociągiem; mają tu jakieś), a jego samodzielność od wielu lat, chyba od pierwszego spływu po Brdzie, gdy miał dwa lata, niezwykle przyjemnie łechce rodzicielską dumę. 

Ignacy godzinę temu dostał w prezencie gitarę i od razu zabrał się do roboty, bo ma aplikację do nauki na pianinie z dodatkowym instrumentem - gitarą. Wprowadza więc do swojego życia, z własnej inicjatywy, drugi instrument. Właśnie gra pierwszy e-moll, przyprawiając rodziców o zdumienie.

W ogóle to chłopcy nieustannie dostarczają nam powody do zadowolenia. 

Jest więc chwila, żeby powspominać. 


BYŁY SOBIE WAKACJE

W tym roku nie ma festiwali - zostały poodwoływane jedne za drugim z przyczyn wiadomych epidemiologicznych. Spędzamy więc wakacje nieco inaczej, bliżej domu, w miejscach, do których prowadzą lepsze drogi: na dwóch różnych farmach, u dwóch różnych dobrych znajomych. 
Nie na tej farmie, na którą jeździliśmy kilka lat temu (powód to pewny temat na operę mydlaną), zwanej Hakea. Tam już Iskrzyńscy nie jeżdżą. 

Pierwsza farma należy do siostry tego z Hakea, z którym, jak wspomniałem, nasze drogi póki co się rozeszły, choć kiedyś wydawało się, że coś takiego nigdy nie nastąpi. 

Na dodatek Hakea leży na zachodzie, a Karangahake na wchodzie, a nas ciągnie na Wschód, jak Stasiuka. Nawet tutaj, na końcu świata. 

Mat i Ammy, rodzice dwójki, trzecie w drodze, mają konkretną wizję organizacji tego miejsca i chcą, byśmy stali się jej częścią. Dlatego poświęcamy ten czas na poznanie się, poznanie miejsca, może jeszcze nie na obsikiwanie wyznaczonych geodezyjnie przez Lilę kątów, ale najbliższych krzaków jak najbardziej. 

W sumie jest co obsikiwać, bo na 25 hektarach dużej doliny z rzeczką u jej podstawy rośnie wiele wiele drzew, włącznie z kauri, taką tutejszą wersją dęba piastowskiego, symbolu władzy i potęgi. Miejsce jest niezwykłe przede wszystkim ze względu na potencjał. Gdzie się nie ruszysz, od razu jakiś pomysł do głowy przychodzi:
Kilometry zarosłych traktów to potencjalne trasy do downhillu
Zarosła sezonowa sadzawka to idealne miejsce na eko-basen. 
W górę potoku polana na studio yogi/medytacji/warsztatów. 
Stary spychacz to świetna didżejka/vidżejka. 
Rozgałęzione drzewo w dół rzeki idealnie nadaje się do budowy domku na drzewie. 
I tak idziesz na spacer i sypiesz pomysłami na prawo i lewo. 

Druga farma znajduje się na wyspie Waiheke, jakieś 20 kilometrów na wschód (znowu...) od Auckland. Dowozi nas tam prom oraz nasza ośmioletnia toyota prius hybrid z doczepionymi do tylnej szyby rowerami. 


Farma ma powierzchnię około 150 ha, które to ha podzielone są na mniejsze działki - udziały, których właścicielami są członkowie eko-wspólnoty. By pozbawić niektórych Czytelników troskliwych uśmieszków, dodam szybko, że wspólnota ma charakter prawny i formalnie jest firmą, która powinna generować jakieś zyski, więc hoduje się tu oliwki, jagody, owoce, warzywa, wszystko oczywiście organiczne. 

Teraz najciekawsze: inicjatorami wspólnoty byli dwaj dawni ultra aktywiści Green Peace, którzy po wypaleniu zawodowym zakupili tę ziemię, wówczas zdewastowane przez farmerów pastwisko, po czym oddali Naturze i zalesili. Obecnie las ma jakieś trzydzieści lat i jest piękny. Trzeba pamiętać, że tu w NZ wszystko, łącznie z Adasiem, moim starszym synem, rośnie jak szalone, więc to już nie młodnik, czy tam tyczkowina. 

O dwóch starszych już panach nakręcono nawet film dokumentalny pt. "The Green Warriors from Waiheke Island".

Jednymi z członków wspólnoty jest para Niemców, naszych przyjaciół, którzy mieli to szczęście, że akurat ktoś postanowił sprzedać udziały, czyli hektar, może więcej, z domem i ogrodem, ze wspaniałym widokiem na tenże właśnie las i nie tylko. Dopiero co się wprowadziwszy, zapraszają nas na kilka dni laby i odkrywania wyspy rowerami lub autem. 

Bliskość, a także administracyjna przynależność do Auckland powoduje, że jest to miejsce głównie dla bogatych i bogatszych, więc nie ma co się z nim emocjonalnie wiązać, choć z drugiej strony, czemu niby nie? Ktoś powiedział, że nie będzie nas stać w przyszłości? Na emeryturkę? 

Wyspa jest piękna, co tu dużo mówić. Liczne zatoczki, klify, plaże, parki, rezerwaty, miasteczko, porty, mariny, kręte drogi, a przede wszystkim nieziemskie widoki powodują, że na pożegnanie mimochodem proszę Thomasa o czujność, żeby dał znać, gdy coś się pojawi, wyskoczy, zwolni się miejsce. Być może akurat będzie to właściwy moment, jak w ich wypadku.  

Dobrze jest zebrać kolejne doświadczenie, poznać nowe miejsca, nauczyć się czegoś. Przeczytać umowę, a nawet za zgodą właścicieli, zrzucić na kompa do bazy danych, przekazać dalej i wspólnie o tym pogadać. 



POWRÓT DO RZECZYWISTOŚCI

Nigdy powroty z wakacji, nie należą do przyjemności z wiadomych przyczyn. 
Z  drugiej jednak strony człowiek niby wypoczęty, ciągle jest jeszcze sobota lub niedziela na dopicie piwa i dopalenie grilla, więc w poniedziałek można spokojnie wracać do kieratu, z uśmiechem na twarzy i tuzinem wakacyjnych opowieści. Zresztą za dwa tygodnie pierwszy z dwóch długich weekendów, więc niektórzy nawet nie rozpakowują do końca aut, a już na pewno nie z desek surfingowych, czy materaców. Wiadomo, że niemal każdy ma tutaj drugie auto, a nawet trzecie.  
W ten właśnie sposób wracam do kieratu i ja. Jeszcze na chwilę, na parę miesięcy, bo bardzo liczę na zmianę zawodową, która to zmiana wreszcie byłaby wyłącznie moją inicjatywą, skrojoną od początku do końca. Jestem pewien, że się uda, bo wizja jest tak wyraźna, jak wyjazd do Nowej Zelandii siedem lat temu. 












































niedziela, 5 grudnia 2021

 CO NOWEGO

U nas nic nowego. Życie aktywnie wypełnia się zdarzeniami mało, średnio lub bardziej pasjonującymi, wystarczająco jednak zaczepnymi, by podjąć je jako pretekst do napisania czegoś. 

Do bardziej pasjonujących zaliczam muzykę, w której od kilku miesięcy zanurzony jestem po uszy, i która wypełnia mnie od wewnątrz i zewnątrz, czemu swobodnie się poddaję i zanurzam się jeszcze bardziej.

Po pierwsze: Znów zagram na moim ulubionym festiwalu, co zmusza mnie (nie narzekam) do bycia kreatywnym, sklejania nowych kompozycji i przearanżowania starych. 

Po drugie: Od jakiegoś czasu w domu stoi gramofon. Ot, miałem taki kaprys, co tu ukrywać. Posiadanie adapteru (wiem, archaizm) nigdy nie było w czołówce potrzeb, rozpływało się zwykle w oceanach kaset, płyt CD, empetrójek, P2P. Obecnie, w streamingowym świecie natychmiastowego dostępu do wszystkiego, gramofon to chimera, umówmy się. No i trzeba ruszyć dupę z z fotela co dwadzieścia minut w celu obrócenia płyty, bo gramofon w pełni manualny i igła może wyskoczyć z ostatniego rowka - nowy lęk w moim życiu. 

Powyższe okoliczności wymagają jednak innego słuchania, trzeba zrobić z tego rytuał. Skupić się i uważnie słuchać. Wsłuchać się w detale, jak za starych czasów i o to właśnie chodzi. O jakość dźwięku też. 

Inna rzecz to wybór płyt; nie można wybrać byle czego, bo byle co jest na wyciągnięcie ręki i dotknięcie palcem. Atrakcyjność zawartości muzycznej (także graficznej) musi uzasadnić wydanie 40-60 dolarów. 
Spędzam więc ostatnio długie godziny, zrywam nocki, by znaleźć coś wyjątkowego. Tak oto odkrywam. Odkrywanie zaś (przywilej odbiorcy) obok komponowania (przywilej twórcy) to najwyższy poziom wtajemniczenia w muzyce. Mam to wyjątkowe szczęście doświadczania obu (oczywiście na moim osobistym poziomie). 

Po trzecie: Ignacy od kilku miesięcy uczy się grać na pianinie, które nagle odkrył i odkurzył dzięki aplikacji do nauki gry, którą to pewnego dnia mama podsunęła mu pod nos. Łyknął przynętę podręcznikowo ku nieopisanej radości ojcowskiego wygłodniałego ego, tym samym nieświadomie motywując go do tego samego. Ja tam apki akurat nie potrzebuję, za dobry jestem; mam solidne podstawy i znajomość teorii. Jedynie synchronizację rąk muszę się poćwiczyć. Syn jednak założył mi dodatkowy profil, bo to on chce mnie teraz uczyć. Obaj mamy niezłą zabawę. 

Do  średnio pasjonujących zaliczam odhaczanie kolejnych etapów prac naprawczo - ogrodowych, których lista ani się nie skraca, ani nie wydłuża: zawiera zazwyczaj około dziesięciu pozycji, które przesuwają się z dołu w górę, niczym taśma filmowa. 

Średnio pasjonujące nie oznacza: niemocne, kurczę słabe, mogłoby być lepiej, w stylu: No wiesz, tak średnio. Oznacza raczej całkiem całkiem, zważywszy na satysfakcję, jaką dostarcza podziwianie owoców pracy w niedzielny wieczór.  

Do innych zdarzeń bardziej pasjonujących podciągnąłbym na przykład weekend spędzony bez dzieci w słynnym kurorcie Rotorua, gdzie odór zgniłych jajek permanentnie unosi się w powietrzu i musi się unosić, bo zobowiązuje do tego nazwa miasta (rotten - zgniły, rot - gnić). Oczywiście to jedynie zbieg okoliczności, bo to nazwa maoryska, ale od czego jest fantazja lingwisty. 

Do wód pojechaliśmy pierwszy raz w życiu, fundując sobie hotel z prywatnym spa, kąpiele w gorących źródłach, masaż relaksacyjny, błotny, peeling, więcej gorących źródeł, żywiąc się w restauracjach. Było więcej hedonizmu, ale o tym sza. 

Miarą zmian dynamiki "kowidowej" rzeczywistości są nieregularne przeskoki z lewelu dwa na lewel trzy lub odwrotnie. Wyjaśnię, że w NZ funkcjonuje czterostopniowa skala zagrożenia epidemiologicznego, gdzie Level 1 wprowadza najmniej ograniczeń, zaś Level 4 oznacza lockdown. Każdemu z poziomów przypisane jest odpowiednio kluczowe słowo: Prepare, Reduce, Restrict i Lockdown. Proste i czytelne, jak niemal wszystko w tym kraju, łącznie z ludźmi. Tak wnioskuję, obserwując otaczającą mnie rzeczywistość. Cały ten nielogiczny świat chociaż tutaj zorganizowany jest mniej więcej na bazie logiki, co jak najbardziej mnie, pragmatykowi,  odpowiada. 

CO DO LOGIKI

Domyślam się logicznie, że jednym z tych obszarów, gdzie dominuje brak logiki, jest polityka, która to z tego powodu zupełnie mnie w NZ nie interesuje. Ledwo pamiętam nazwisko naszej premierki. 

Ponieważ polityka, której fundamentem jest entropia, amoralność i niedemokratyczność w sensie korporacyjnej struktury podległości liderom, nie opiera się na logice, nie jest obiektem mojego zainteresowania. To znaczy... to znaczy nie powinna; a jednak, kurczę, przyznaję, sprawdzam, co tam w polskiej polityce, przysięgam: tylko nagłówki, jednak moje zainteresowanie nie dotyczy śledzenia ruchów pionkami po szachownicy resortów, a raczej orientacji w sytuacji w kraju, która powoduje, że cierpię. Co sprawdzę, to cierpię. Wielokrotnie już próbowałem się odciąć, przedostatnio po przegranych przez opozycję wyborach. 

Strzeliłem wówczas focha na Polskę, jednak na kilka tylko miesięcy, do masowych strajków, które to protesty obudziły we mnie nadzieję, że Polacy wreszcie wywiozą na taczkach tych tych ruskich agentów, pasożytów i złodziei. 

Że wywiozą te kanalie wraz z tak zwanym kościołem katolickim, który - gdybym wierzył w jakieś tam diabły i szatany - byłby idealnym ich wcieleniem, wcieleniem zła w najbardziej groteskowej postaci: w formie udającej dobro. 

Od dwudziestu wieków mordujących, okradających, gwałcących niewinnych ludzi. Od dwóch kurwa tysięcy lat... funkcjonuje ta największa w historii i najstarsza organizacja przestępcza mająca na sumieniu zbrodnie przeciw ludzkości, których skala stutkrotnie przewyższa dokonania wszystkich hitlerów, stalinów, pol potów, pinochetów i innych chorych na władzę psychopatów razem wziętych. Że na taczkach wywiozą tłuściochów w złotych sukienkach.

Patrząc na to, co wyprawia ta organizacja pseudo-wyznaniowa, jesteśmy zadowoleni, że nie ochrzciliśmy dzieci. Jestem także spełniony w kwestii wystąpienia z tej  "wspólnoty" wyznaniowej, po tym, jak posłałem tam kiedyś list polecony z żądaniem wykreślenia moich danych osobowych. Oczywiście pracownik parafii zwany księdzem to zignorował, ale mam nadzieję, że list na wieki wieków pozostanie w archiwach tej zgniłej moralnie instytucji.

Czytelnik zechce mi wybaczyć powyższy wywód emocjonalny, na który bardzo rzadko sobie pozwalam, bo jako osoba publicznie pisząca powinienem raczej przyjąć postawę obserwatora. Jednak z drugiej strony czy nie mamy obowiązku krzyczeć, gdy rządzi tyrania? Nie muszę też dodawać, jak bardzo szanuję wolność sumienia, wyznania i prawo wyboru?

CO DO POLITYKI

Wrócę na chwilę do wcześniejszego wątku nielogiczności polityki i polityków. Jako odwieczny buntownik, kwestionujący dawne i obecne, skompromitowane i właśnie kompromitujące się struktury społeczno - polityczne, postanowiłem przyjrzeć się kwestii legalności/nielegalności powszechnie znanych przeciętnemu poszukiwaczowi Prawdy i Sensu Życia substancji psychoaktywnych.

Otóż, jak powszechnie wiadomo, rządy większości krajów dopuszczają do legalnej sprzedaży jedynie alkohol i tytoń. Cała reszta jest nielegalna. Jak wiadomo te dwie, substancje są najbardziej szkodliwe oraz wysoce uzależniające (oprócz opiatów oczywiście).      
Dlaczego więc są one powszechnie dostępne? Bo politykom i rządom skorumpowanym przez producentów na tym zależy. Dlaczego zależy? Bo substancje te są bardzo wysoko opodatkowane, czyli drogie, co nam nie przeszkadza, bo i tak będziemy je kupować, ponieważ jesteśmy uzależnieni (społecznie i fizjologicznie), a skorumpowanym politykom i korporacjom właśnie o to chodzi. Inaczej mówiąc  napychają kieszenie kasą pochodzącą z akcyz na produkty, które zabiły, zabijają i zabiją miliony ludzi.

Z tego między innymi powodu jakieś pół roku temu postanowiłem zrezygnować z konsumpcji tychże substancji. 
W ten sposób pokazuję im środkowy palec i mówię: Wypierdalać! 






CO DO "WYPIERDALAĆ"

Ktoś słusznie mógłby zauważyć: Jest przecież alternatywa, pędź swój własny alkohol. 

Oczywiście jest to inicjatywa godna inteligentnego, oczytanego kontestatora, co słucha Rachmaninowa z gramofonu, no i jaka eco, jaka vege, jaka organic ona jest, ta inicjatywa. Sam chciałem ważyć piwo w garażu, gdzie mnóstwo miejsca, a i mikroklimat piwniczny, gliniany, jak najbardziej sprzyjający. 

Tylko już tam siebie widzę, jak co wieczór schodzę do PRACOWNI na obowiązkową kontrolę, niezbędne obserwacje naukowe i notatki poczynić, odczyty wskaźników aparatury porównać i nanieść na wykresy. Pipetę do zbiornika wsadzić w celu pobrania próbki.

Nic już mnie więcej nie zaskoczy: nie wypiję lepszego kraftowego piwa, nie stanę się lepszym człowiekiem, ani niczego nowego nie odkryję, gdy skosztuję wina za kilkaset dolarów za butelkę. 

Co więcej, mam świadomość, że byłoby tylko gorzej. Innymi słowy wjebałbym się po uszy w alkoholizm (bylem już po kolana), bo nie istnieje wyraźna granica, po przekroczeniu której wiemy, że jesteśmy w tarapatach nałogu. W przypadku alkoholu nie ma odprawy paszportowo - celnej, po prostu budzimy się po drugiej stronie, w obcym miejscu, z wyciętą lewą nerką i pomarszczoną wątrobą. W ciemnej dupie.

CO DO GRANICY

Świat po drugiej stronie jest zajebisty. Odmówienie alkoholu daje siłę, satysfakcję i świeżość;  fajnie jest nie brać udziału w zbiorowej popijawie w schronisku, wstać wcześnie rano, współczuć umęczonym kacem twarzom i po szybkim śniadaniu wyrwać się na zachodnie, słoneczne stoki, gdzie najlepszy śnieg i najlepsze trasy...

Nie zdawałem sobie sprawy, jak silna jest społeczna akceptacja picia alkoholu, który pojawia się na każdym kroku i przy niemal każdej okazji, głównie piwo, bo to przecież napój, który nie jest kojarzony w Nowej Zelandii z alkoholizmem. Pije się  tutaj bardzo dużo, piją niemal wszyscy. Lodówka z alkoholem w miejscach pracy to absolutna norma. Dwa piwka to akceptowana ilość, która ciągle pozwala prowadzić samochód.

Dobrze było uwolnić się od tego, co już od dłuższego czasu tak bardzo uwierało, co zupełnie nie szło w parze z moją wizją świata. Powiało świeżym powietrzem, otworzyła się przestrzeń, a wraz z nią możliwości. 

Przy okazji okazało się, że problem uzależnień dotyczy również cukru, internetu, obżerania się i pewnie seksu, choć ten, podobnie jak głód, rządzi się prawami natury, poza tym w moim wieku bardziej szanuje się wstrzemięźliwość i budowanie subtelnego napięcia, niż bezsensowne marnowanie energii.

CO DO MOŻLIWOŚCI

Od niedawna badam siłę pozytywnego myślenia, co w moim wypadku jest zmianą na miarę rewolucji francuskiej. Nie znaczy to, że będę biegał od domu do domu garnki sprzedawać, czy kosmetyki, że sukces finansowy odniosę, choć z drugiej strony: czemu nie. 

Rzecz w tym, że jako względny pesymista o zaniżonej samoocenie, który podejrzliwie spogląda na swoje odbicie w lustrze, jestem powściągliwy wobec tego typu inicjatyw. Ciężko trawię autorytety i gotowe sprawdzone rozwiązania, wolę samemu wybierać ścieżki i odpowiedzi na pytania. 
Może jednak chyba już czas komuś lub czemuś zaufać, bo lata lecą i czasu jakby mniej...

 Nie jest to łatwe także w kontekście kończącego się, bardzo trudnego roku. Śmierć mamy, problemy globalne, pogłębiające się podziały, powszechna ignorancja, cały ten bajzel, który moglibyśmy sobie oszczędzić, gdybyśmy mieli odwagę przejąć inicjatywę. Albo przynajmniej pogodzić z faktem, że jesteśmy w mniejszości, bo większość ludzi to bezmyślne, stadne barany, dla których black friday to najwspanialszy dzień w roku. 

Wyobrażam sobie, że najbliższe miesiące to czas zmian, wyłącznie dobrych oczywiście, bo zmiana oparta na inicjatywie z natury jest dobra. Zapowiada się ciekawie, czas spełniać kolejne marzenia, których realizacja wymaga zamknięcia dawnych wątków i wykonania pierwszych kroków.






















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2