sobota, 26 maja 2018


WYSPA POŁUDNIOWA CZ. III

CENTRAL OTAGO

Za wybór kolejnej destynacji naszej podróży odpowiedzialne są - oprócz układu kierowniczego, którego nie sposób pominąć i nie docenić w tej opowieści - bardzo skromna sieć dróg: to po pierwsze. Po drugie: Vatsan i Ola, którzy wymyślili sobie, że ostatnie dni spędzimy pod namiotami nad górskim jeziorem. 

Kraina położona jest po wschodniej stronie głównego masywu Alp Południowych, które powstrzymują masy powietrza, w tym chmury deszczowe. Dlatego zimą jest tam zimno, a latem sucho. Z pierwszego cieszą się fani sportów zimowych, z drugiego - fani wina. 

Faktycznie, jest sucho i nie pada. Góry są bezdrzewne i szarobrązowe, właściwie wszystko jest brązowe, z wyjątkiem zielonych enklaw nawadnianych pastwisk. Szarość i brąz nie zachęcają specjalnie, jest dość ponuro. Trzeba się przyzwyczaić. 

Queenstown, miasto-ikona, zimowa stolica NZ, słynąca ze wszelkich adrenalinowych wariactw, jakie człowiek wymyślił i z jakich NZ jest słynna, jest na naszej trasie, zatrzymujemy się więc na chwilę, jednak dzikie tłumy turystów, korki i brak szans na miejsce campingowe wyganiają nas czym prędzej. 

A szkoda, bo to takie tutejsze Zakopane, to przecież nowozelandzki hedonizm w pigułce, przyciągające nie tylko przeciętniaków, ale i wszelkiej maści post-hippisów, buntowników, artystów ulicznych i innych konsumentów leczniczej marihuany, do których i my się zaliczamy. 

Lecimy jednak dalej, campingu szukać, bo późno, dobrze że blisko do bieguna, bo dzień długi.
Liczymy, że znajdziemy coś w Wanaka, lecz gdy okazuje się, że tu też wszystkie capingi zajęte, opuszczamy więc miasto, bo dzieci, na dziko trzeba, choć zakaz. I oto nagle, gdy nawet nie zdążamy rozpędzić aut, przy rzece za mostem wyrasta wielki camping, o którego istnieniu nie miały pojęcia ani nasze mapy, ani aplikacja KiwiCamp. W lesie. Dla biedaków jak my, sądząc po cenie za nocleg.

Następnego dnia rano widzę w oddali ludzi na rowerach górskich, zjeżdżających ze wzgórza. Myślę sobie: Kurczę, trasa downhillowa, a przecież targam ze sobą Gianta właśnie do downhillu. Co więcej, początek dwunastokilometrowej trasy poziomu intermediate jest w narożniku pola namiotowego. W pośpiechu zapominam wody i aparatu... 

To moja pierwsza typowa trasa zjazdowa. Wrażenia, widoki, możliwości roweru, wyprofilowanie trasy - nie do opisania. Wyjątkowo zajebista przygoda! 

Camping



Właściwy obóz rozbijamy 20 km dalej, nad przepięknym (kolejnym) ogromnym górskim jeziorem. Jest świetnie: nasze i Oli/Vatsana dzieci trybią znakomicie, dorośli również, oddając się we władanie drobnych przyjemności: od kąpieli w krystalicznie czystej wodzie jeziora, poprzez sączenie lokalnych piwek, wspólne gotowanie, do konsumcji tegoż przy kilku lampkach tutejszego wina, skończywszy na muzycznych wieczorach podkręconych delikatnym jointem. Leczniczym.



GÓRY NAJWYŻSZE

Każda bajka ma swój koniec i nadchodzi moment rozstania z naszymi przyjaciółmi. Wiemy, że nieprędko się znów zobaczymy, łzy kręcą się w oczach. Ignacy płacze potem na całego, gdy wreszcie uświadamia sobie, że nie ma już Jany i Bruna...


Kierujemy się na zachodnie wybrzeże, do krainy West Coast, fundując sobie kolejną dawkę nieziemskich widoków. Suche góry znikają  i oto nagle ponownie wjeżdżamy w strefę lasów deszczowych. Zieleń i wspaniałe góry Mount Aspiring NP dosłownie uderzają zdwojoną mocą zieleności po marsowych odcieniach Central Otago. Kierujemy się do Fox Glacier, małej turystycznej wioski u podnuża lodowca o tej samej nazwie, jednego z kilku najsłynniejszych w NZ. 

Jedziemy wiele godzin, przecinając majestatyczne góry, pokonując przełęcze, głębokie doliny, niezliczone, rozległe koryta rzek, by dotrzeć w końcu do oceanu, wzdłuż którego przemieszczamy się na północ. 



Doświadczamy pustkowia. Nie mijamy żadnej wioski, osady, a jeśli już, to ukryte wstydliwie gdzieś za drzewami nieśmiałe chałupy, które ledwo znoszą piętno przypisanej im nazwy geograficznej. 
Widoki absolutnie piękne: po prawej dzikie góry w oddali i gęsty deszczowy las przy drodze, po prawej zaś niekończące się dzikie plaże. Góry po prawej są coraz wyższe.
W końcu wyłaniają się alpejskie, zaśnieżone szczyty. 
Tak się świetnie składa, że w Fox Glacier mieszka nasz znajomy, Polak, który z radością odwdzięczy się za gościnę, którą udzieliliśmy mu w Hamilton kilka miesięcy wcześniej. 

Piotr mieszka w jednym z kilkunastu malutkich domków wynajmowanych przez sezonowych pracowników z całego świata, głównie do obsługi turystów. 

Przesympatyczny gospodarz raczy nas nie tylko gościną, ale i służy wiedzą o terenie. Okazuje się, że na lodowiec można się dostać jedynie helikopterem. Jest też pięciogodzinny szlak pieszy "tam i z powrotem" do platformy z widokiem na morenę sąsiednigo lodowca Franz-Josef Glacier w miejscowości, a jakże, o tej samej nazwie, co lodowiec. Nie mając wyboru, wybieramy górską wycieczkę. W końcu nigdy nie doświadczyłem lodowca. 


GÓRSKA WYCIECZKA

Dotarcie do platformy widokowej z dziećmi zajęło nam niemal cztery godziny. To że zaprawiony w bojach Adaś dał radę, nie dziwi. Ale że Ignacy? To już coś, dobrze rokuje na przyszłość. Bo szlak, jak to w górach wysokich: im wyżej, tym trudniejszy. Na dodatek startujemy niemal z poziomu morza na wysokość około 950 m, co daje około 900 metrów przewyższenia. 

Szlak przepiękny. Po lewej gęsty dziki las poprzecinany żlebami okresowych potoków i wodospadów, po prawej stały widok na dolinę lodowcową, nieustannie rzeźbioną przez wartką rzekę zasilaną lodowcem. Po drodze pięć wiszących mostów, z których najdłuższy ma ponad 150 metrów.  


I pewnie cieszyłbym się echem rzeki koloru śmietany, gdyby nie... helikoptery. Ich nieustanny ryk tak psuje klimat, tak bardzo koliduje z dziką przyrodą, że aż serce boli, że aż wkurw doskwiera skwierczeniem wskrośnym. Tak właśnie robi się w NZ kasę na turystach. Bez skrupułów, choć przyjaźnie, z uśmiechem na twarzy. 
Taka to atrakcja dla leniwej klasy średniej oraz chińskich turystów, którzy koniecznie chcą postawić pantofelki na lodowcu. Mają na to może dwie minuty, fotka z iphona i lecimy na dół, bo kolejna maszyna się zbliża. Za jakieś 200 dolarów. I tak cały dzień aż do szóstej, gdy wreszcie robi się cicho i znów słychać przyrodę i głośnych francuskich młodych turystów z nieodłącznymi papierosami w ustach. 



SKOK

Drugą z atrakcji miał być lot. Jakikolwiek. W ramach protestu jednak rezygnuję z helikoptera i decyduję się na... skok ze spadochronem w tandemie. Wybieram opcję najdroższą, czyli najwyższy pułap (16500 stóp), który zapewnia 60 sekund swobodnego lotu. Wieczorem, leżąc w śpiworze, włącza się jednak wyobraźnia, umysł przygotowuje ciało na to, co nieuchronne. Zdecydowanie żałuję decyzji. I jeszcze ci instruktorzy: jeden Ukrainiec, inny z Indii, kolejny z... Polski. Podejrzane towarzystwo. Desperaci jacyś, jebnięci, bo kto skacze zawodowo ze spadochornu... Cholera, zginę. 
No ale jest już za późno. Przelew na cztery stówy poszedł. 

Rano okazuje się, że z powodu złych warunków pogodowych skoki odwołane. Odczuwam ulgę. I satysfakcję, bo przecież stawiłem się, wyraziłem gotowość, w końcu liczą się intencje, co nie? Nie z mojej winy się nie udało, więc tak jakbym skoczył. Zresztą w wyobraźni skoczyłem już kilkanaście razy. 
Wszyscy instruktorzy to zajebiści kolesie.

DALEJ NA PÓŁNOC

Uwieńczeniem naszej wyprawy jest miasto i zatoka Nelson oraz okolice, szczególnie słynny Abel Tasman NP oraz hippisowskie miasteczko Pohara. Na park narodowy zabraknie nam już czasu, do końca campingując nad zatoką i delektując się alternatywną atmosferą lokalnych knajpek, kafejek, second handów i sklepów z paciorkami. Niestety legenda miejsca stała się atrakcją turystyczną, na której zdążyli się wzbogacić podstarzali już hippisi. Stało się tak, jak z każdym rajem na ziemi: najpierw tubylcy, po nich kolonialiści, potem hippisi, potem mafia, a na końcu korpo-agencje nieruchomości. 

Po drodze mijamy cudowne miejsca, o których istnieniu niech zaświadczą fotografie. 



                               


Kończymy wyprawę, nocując na tym samym darmowym campingu, na którym spędziliśmy pierwszy nocleg. Zamykamy tym samym pętlę wokół Wyspy Południowej, dorzucając do konta kolejne 4500 kilometrów. 

PODSUMOWUJĄC

Pewnego poranka, podczas kolejnego pakowania gratów do auta pytam Lili: "Czy my do cholery jesteśmy na wakacjach, czy nadal pracujemy? Ciągle zapieprz..." 

Następna wyprawa na Wyspę Południową wymagać będzie wynajęcia campervana, to już postanowione. W ten sposób unikniemy ciągłego rozkładania i składania obozowiska. 

Mając generalny obraz całości Wyspy, na pewno skupimy się na wybranym regionie, na przykład okolicach Nelson. Jest tam tyle atrakcji, że na resztę życia by starczyło. Myślimy również o osiedleniu się tam na stałe. Wyluzowany klimat najcieplejszego miejsca w NZ bardzo nam odpowiada. Oby tylko zdążyć przed bogatymi emerytami, co kupują tam chaty na resztę życia. Chyba że sami tacy się staniemy, choć nie spodziewam się, że stanę się bogaty. Chyba że bogaty duchem. 
Bogatszy. 


















































O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2