sobota, 24 marca 2018

WYSPA POŁUDNIOWA 
CZ I.

UPYCHANING


W przypadku tak dużych ekspedycji - nie waham się użyć tych słów, zważywszy na okoliczność, jaką jest trzytygodniowy objazd Wyspy Południowej - potrzebne jest odpowiednie planowanie. Każdy odcinek trasy należy z wyprzedzeniem dokładnie przeanalizować, aby uniknąć problemów, które zazwyczaj kosztują stratę cennego czasu, a także pieniędzy. Łatwo jest na tym etapie przeoczyć kluczowe elementy, popełniając proste błędy typowe dla tych, którzy ignorują wiedzę i doświadczenie doświadczonych podróżników. Należy zwrócić szczególną uwagę na moment pakowania się, gdyż nadmiar lub niedobór właściwego ekwipunku...


Bla bla bla, pieprzenie. Pierdolenie typowe dla modnych blogerów - nibyznawców, co to po jednej wizycie w danym miejscu rad udzielają, jakby spędzili tam długie miesiące i poznali lokalne metody odbierania porodów. 

Oto nasze pryncypia:
- zrób przegląd techniczny auta,
- zadbaj o miejsce do spania,
- upchaj auto manelami,
- zaopatrz się w antykwariacie w przestarzały przewodnik Lonely Planet,
- zdecyduj, czy objeżdżasz miejsce zgodnie z ruchem zegara, czy odwrotnie,
- pomyśl/wykombinuj, jak schładzać browary i winko,
- zadbaj o wirtualną rozrywkę dla dzieci. 

Im mniej planowania, tym większa elastyczność.

Tydzień przed wyjazdem nabywam dwuosobowy namiot montowany na dachu samochodu, taki z drabinką, który okazuje się strzałem w dziesiątkę nie tylko ze względu na wygodny materac i możliwość oglądu okolicy z góry, ale i szybkość rozkładania i składania. 

Upychanie auta parafenaliami to w naszym wypadku czynność rutynowa, więc nie ma co się rozpisywać. Może tylko gratów więcej jakby, dłoń kobiecą wyczuć można, odejściem od minimalizmu skutkujące, bo jak namiot na dachu to już żonka myśli, że można więcej. 

W efekcie kobiecej logiki pakowania nasz vanlove wypełnia się po brzegi, że nic nie widać we wstecznym lusterku, a także, ze względu na namiot na dachu i trzy rowery podczepione do haka holowniczego, wzrastają jego zewnętrzne gabaryty, czytaj: opór powietrza, czytaj: zużycie paliwa.


KIERUNEK: POŁUDNIE

Są tylko dwa determinanty czasowe, z których pierwszy - promy przez Cieśninę Cooka - jest nie do ruszenia i stale przypomina nam, że jesteśmy niewolnikami systemu. 

Drugi czynnik, dość elastyczny na szczęście, to Ola, Vatsan i ich dwójka dzieci oczekujący nas w Dunedin na południowym krańcu, dokąd wywiało ich ponad rok temu z Auckland. 

Plan jest taki: jak najszybciej dotrzeć do Dunedin, spędzić dwa - trzy dni u Oli i na dwie rodziny na tydzień wyruszyć w góry. 

Słynna State Highway 1 oraz rzadko używana linia kolejowa, wzdłuż których prujemy na południe, prowadzi nas przez okolice typowo nowozelandzkie, tj. albo farmerskie, nizinne, nudnawe (mieszkam tu, do wielu widoków zdążyłem przywyknąć), z drogą prostą jak strzała, albo górzyste; a jak górzyste to i doliny, podjazdy, zjazdy, serpentyny, mosty, niezwykle rozległe koryta rzek. Jest po drodze mnóstwo pretekstów do zatrzymania się i zrobienia zdjęcia, głównie na północnym odcinku etapu, jak bezleśne, gdzieniegdzie wciąż ośnieżone masywy górskie, czy ogromne winiarnie regionu Marlborough, przepiękne, ciągnące się kilometrami dzikie plaże, kolonie fok, wysokie klify, czy osuwiska ziemi i zniszczona droga wzdłuż wybrzeża w efekcie ostatniego trzęsienia ziemi - o ile to ostatnie może być uznane za atrakcję. 

Więc jeśli już się coś trafi, a trafia się w zasadzie co kilkanaście minut, no to aż z nóg zwala. No, ale to w końcu to Nowa Zelandia, nazwa zobowiązująca. 

Tyle że nie mamy czasu na pierdoły, my w solidne góry jedziemy, te z folderów, nie jakieś tam widoczki podziwiać, przydrożne wodospady, czy tanie wino testować. Poza tym Vatsan z Olą czekają, za którymi zwyczajnie się stęskniliśmy. 

No więc gnamy na te południe, a wraz z nami linia kolejowa, mijając po drodze niezliczone farmy nawadniane potężnymi deszczowniami. Włos się jeży, gdy widzi się, ile wody idzie w ziemię, mimo padającego deszczu... Gdyby to jeszcze warzywa jakieś nawadniali, owoce, ale gdzie tam, na pastwiska dla krów idzie woda słodka, na łąki. 

Bo produkcja wołowiny to obok turystyki najważniejsze źródło dochodu narodowego przecież. Hodują te biedne naiwne krowy, by holokaust im potem zafundować w rzeźni, bo ludzie chcą żreć ich ciała. Nie wspominając o zanieczyszczeniu gleby, jakie powodują biedne krowy odchodami swemi, a dalej nie wspominając, jak katastrofalny wpływ na wzrost efektu cieplarnianego mają krowie pierdy.

Nowa Zelandia to stabilny, w miarę bogaty, ale mentalnie i technologicznie zacofany, konserwatywny kraj. 

Po drodze nocujemy dwukrotnie, testując nasz nowy nabytek kempingowy, czyli roof top tent, a po naszemu wspomniany wyżej namiot samochodowy. 




Wraz z nami na południe gnają wirusy katarogenne, które przechodzą sobie z żywiciela na żywiciela. Najpierw ja udostępniam im swoje ciało, psując pozostałym nastrój swoim marudzeniem. Potem Ignacy, następnie Lila. Ci fizycznie znoszą chorobę najgorzej. Wreszcie Adaś, który wylizuje się najszybciej. 

DUNEDIN

Trzeciego dnia gnania, późnym popołudniem, docieramy do końca pierwszego etapu podróży. Ola i Vatsan witają nas lokalnymi produktami górnej fermentacji oraz ciepłym posiłkiem. No i prysznicem. Sporo gadaniny, niewiele planów, poza jednym: wyruszamy pojutrze. 

Niestety Ignacy czuje się gorzej i trzeba zaaplikować mu antybiotyki. Pobyt w Dunedin przedłuża się o kolejne dwa dni. Żadna to dla nas strata, bo mamy sporo czasu na eksplorację miasta. 

Miasto założone przez Szkotów w połowie XIX w., kiedyś  największe w NZ, ciekawe, nie powiem, z klimatem. Zabudową przypomina miasta europejskie, nawet zdarzają się kamienice, jak we Wrocławiu na Piłsudskiego, co natychmiast wzbudza dawno upchaną w zakamarkach świadomości tęsknotę za Polską. Są ceglane budynki przemysłowe, wysokie fabryczne kominy, jest wielki dworzec kolejowy, który - podobnie jak linia kolejowa - lata świetności już dawno ma za sobą; są piękne, stare wille, jest plaża i betonowa promenada z dzwonem ostrzegającym przed rekinem, wreszcie jest największy w NZ uniwersytet. I gdyby nie tenże, uznałbym to stutrzydziestotysięczne miasto za wymierające. Któż bowiem (oprócz Oli i Vatsana) chciałby mieszkać na tym zadupiu wystawionym na zimne południowe wiatry, bez logicznych i logistycznych szans na rozbudowę...


Na szczęście są  studenci (oraz Ola i Vatsan z dziećmi), którzy podbijają populację o 10%, nadając miastu specyficzny, studencki charakter, głównie jednak dając  mieszkańcom utrzymanie. Takie mam podejrzenie, że celowo założyli ten uniwersytet, żeby utrzymać przy miasto życiu. 



W DWIE RODZINY

Wyruszamy na południowy zachód, wybrzeżem do Invercargill, po drodze podziwiając przepiękne wybrzeże Oceanu Spokojnego.  Stąd dalej na południe można tylko do Bluff, skąd promem na Steward Island, skąd na Antarktydę, skąd portalem w piąty wymiar kosmiczny. 

Invercargill to co najmniej nieciekawe miasto, choć w tym wypadku, jak i w podobnych innych, o danym miejscu łatwo zmienić zdanie już po pierwszej szczerej rozmowie z lokalnym żulem pod sklepem spożywczym, który w mgnieniu oka potrafi skutecznie wpłynąć na oswojenie przestrzeni.   

Planujemy spędzić razem około tygodnia, co może być wyzwaniem zważywszy na fakt, że nie znamy się na tyle dobrze, żeby zagwarantować sobie nawzajem dobry czas. A nuż ktoś focha strzeli? Na przykład ja? No bo przecież nie Lila, to pewne. Ani nie Vatsan. Może Ola? Któreś z dzieci? Nigdy nie wiadomo.

Na szczęście okazuje się, że mamy do czynienia z najbardziej wyluzowaną rodziną, z jaką do tej pory spędzamy czas. Nietrudno zauważyć, że to Vatsan jest głównym motorem napędowym wyluzowania, która to postawa udziela się wszystkim dookoła, a że wszystkim to odpowiada, więc tym lepiej dla wszystkich. W praktyce sprowadza się to do np. bardzo względnego podejścia do kwestii upływu czasu, czy realizacji mniej lub bardziej ambitnych planów. Sytuacja zawsze jest dynamiczna. 

JEST DYNAMICZNIE

W ciągu tygodnia kempingujemy w czterech różnych miejscach. Pierwsze obejmuje deszczową noc sylwestrową, którą z obojętnością spędzamy w otoczeniu kuchennych utensyliów oświetlonych bladą żarówką energooszczędną kempingowej kuchni. Pogoda raczej deszczowa, dopiero w dniu wyjazdu pojawia się słońce, akurat żeby wysuszyć namioty. 

Nie zmienia to faktu, że Dolamore Park, niewielki masyw górski na niezłym odludziu, u podnóża którego po raz pierwszy rozbijamy namioty, karmi nas wspaniałymi widokami i bardzo sympatycznym polem namiotowym. Wiemy również, że spędzimy z rodziną Oli wspaniały czas, w czym utwierdzają nas dzieci, głównie Bruno, Ignacy i Jana w wieku odpowiednio: 4, 5 i 6 lat.   Spędzają ze sobą całe dnie, zwalniając nas z części obowiązków rodzicielskich. 
Adaś jest za stary do tej załogi, ale dzięki wrodzonej (nabytej?) otwartości szybko nawiązuje przyjaźnie z rówieśnikami z pola namiotowego.

Wiemy również, że już następnego dnia dotrzemy wreszcie w góry. Te góry. Niewidoczne dotąd, bo przesłonięte chmurami, tym bardziej wytęsknione i oczekiwane.

Kolejny nocleg, już w nowym roku, wypadnie na terenie Fiordland NP, w jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, a jak dla mnie - najpiękniejszym, jakie do tej pory widziałem w swoim niekrótkim, marnym życiu.

Ale to już inna historia. 





  






     






  




















testowanie namiotu




















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2