poniedziałek, 16 sierpnia 2021

BRZOZA

Ciężko znaleźć W Nowej Zelandii brzozę. Nie tę srebrną, której tu sporo nasadzili w XIX wieku wraz z innymi europejskimi gatunkami, które ogłupiałe na jesień zrzucają liście, choć nie muszą. Chodzi mi o taką polską, czystą, jak ciało Chrystusa białą, o tę, która wraz z prastarą topolą i nadwiślańską wierzbą płaczącą nad losem Polaków umartwionych utratą swych najlepszych synów, choć przecie cierpieniem ubogaconych, pniem swym niczym piersią osłaniała naszych dzielnych partyzantów przed kulami wrogów ojczyzny. O tę, która dopełniła przeznaczenie niejakiego św. Tupolewa ze Smoleńska. Którą ognisko się rozpala na spływie kajakowym w deszczowy dzień. Którą przytula się wczesną wiosną w celu pozyskania pozytywnej energii i słodkiego soku.

A jednak, pewnego dnia, na pewnej zaniedbanej farmie, podczas zbierania drewna na opał, znalazłem taką jedną, jak świeży śnieg białą, co sypnął w nocy z dwunastego na trzynasty grudnia.
Niestety poszła pod topór, bo tak zarządził farmer, więc wziąłem wykonanie wyroku na siebie, bo przynajmniej oddam jej pośmiertny hołd, brandzlując się zapachem dymu z jej drewna rozpalonego jej korą. 

Kawałków uciułałem dwa tuziny, bo drzewko mizerne było, pilnie jednak od roku strzegę je przed domowymi ignorantami, co nie są w tematach historycznych i co do pieca zaraz by chcieli wrzucić. Trzymam na potem. 


SYNDROM BRZOZY

Tak naprawdę nie o żadne potem, czy o jakieś tam doznania węchowe, czy inne tu chodzi. Tu idzie o pielęgnowanie resztek wspomnień. O zachowanie w pamięci ulotnych doznań zmysłowych, subtelnych i odległych skojarzeń, jednak silnie utrwalonych w pamięci sięgającej w odchłań przeszłości i pokrywających ją niczym sznury grzybniowe, po których subtelne skojarzenia przemykają w formie impulsów elektrycznych. 

My tutaj na emigracji Polskę wypieramy z pamięci. Robimy to, by przetrwać, inaczej umarlibyśmy z tęsknoty za brzozą, wpadlibyśmy w pułapkę tworzenia narodowych enklaw w stylu nowojorskiego Green Point, zamknęlibyśmy się w ciasnych grupach współplemieńców, co drugą sobotę komentując politykę przy butelce wódki, litrowej, bo bardziej się opłaca, by w niedzielę, na potężnym kacu, pojechać na polską mszę do Auckland, a potem do shopping centre

A tak poważnie to tak właśnie to wygląda: chcąc nie chcąc zamykamy się, my emigranci, w bańkach narodowych; czasem Niemcy się nawiną na czwartkowy wieczór filmowy, czasem trafi się jakiś zabłąkany Anglik. To wszystko póki co, jeśli chodzi o życie towarzyskie. 

Taki jest los pionierów-emigrantów z pierwszego pokolenia: Już nie Polacy, nigdy Nowozelandczycy. W rozkroku pomiędzy tym, co tam i tym, co tu. I tam, i tu. Ani tam, ani tu. Obywatele świata, na otarcie łez (dobrze brzmi, także po angielsku).

W sumie to nawet cieszymy się z tej pandemii, bo otrzymujemy zajebiste wzmocnienie słuszności decyzji o emigracji: Patrzcie, jakie mamy szczęście tu mieszkać. Cały świat sra ze strachu, zapierdala w maseczkach, a my mamy na to wyjebane! Wszyscy kurwa nam zazdroszczą, a NZ paszport cenniejszy od amerykańskiego! Ja pierdolę, ale mamy farta... Wizy ogarnięte, własna chata, nie jakaś wynajmowana, zajebiście nam się udało. A na weekend wyjeżdżamy do kurortu, śpimy hotelu z własnym spa w pokoju oraz fundujemy sobie masaż szwedzki, peeling, błotko, olejki, kąpiele w siarkowych wodach 38-41 stopni do wyboru, prywatny basenik z widokiem, restauracje, chuje muje dzikie węże.

Po czym wracasz do domu i z uwielbieniem głaszczesz papierową korę białej brzozy, z trudem dusząc cisnące się pod powiekami łzy. 

Albo niczym koneser wina zaciągasz się podgrzybkiem z zaskoczenia znalezionym między starymi sosnami, szukając w nim zapachu polskich lasów. (Tak bardzo tęsknię za polskim lasem...) 
Albo wspominasz smak wódeczki pod kiszone ogóreczki, której to wódeczki już się z teściem nie napijesz. Bo nie pijesz. 
Albo z zamkniętymi oczami wsłuchujesz się w śpiew skowronka, przywołując w pamięci letnią łąkę i rozgrzane słońcem piersi młodej kochanki. 

Albo wpada ci do ucha jakaś pradawna melodia, jakiś Belon albo stary Dead Can Dance i myślisz, ale gdzie, jak! I nagle jeb, jak po sztachu tlenkiem azotu, błyskawicznie odlatujesz na kilka sekund w odchłań ulotnego, nieokreślonego wspomnienia... Po czym otrząsasz się jak pies po kąpieli z tego wspomnienia, bo inaczej kwiczysz z tęsknoty, a za chwilę dopadnie cię taka nostalgia, że się nie pozbierasz do końca dnia. I oby nie skończyło się depresją lub, nie daj boże, trzydniową migreną. 

Emigracji się zachciało na stare lata... 


















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2