Ciężko znaleźć W Nowej Zelandii brzozę. Nie tę srebrną, której tu sporo nasadzili w XIX wieku wraz z innymi europejskimi gatunkami, które ogłupiałe na jesień zrzucają liście, choć nie muszą. Chodzi mi o taką polską, czystą, jak ciało Chrystusa białą, o tę, która wraz z prastarą topolą i nadwiślańską wierzbą płaczącą nad losem Polaków umartwionych utratą swych najlepszych synów, choć przecie cierpieniem ubogaconych, pniem swym niczym piersią osłaniała naszych dzielnych partyzantów przed kulami wrogów ojczyzny. O tę, która dopełniła przeznaczenie niejakiego św. Tupolewa ze Smoleńska. Którą ognisko się rozpala na spływie kajakowym w deszczowy dzień. Którą przytula się wczesną wiosną w celu pozyskania pozytywnej energii i słodkiego soku.
A jednak, pewnego dnia, na pewnej zaniedbanej farmie, podczas zbierania drewna na opał, znalazłem taką jedną, jak świeży śnieg białą, co sypnął w nocy z dwunastego na trzynasty grudnia.
Niestety poszła pod topór, bo tak zarządził farmer, więc wziąłem wykonanie wyroku na siebie, bo przynajmniej oddam jej pośmiertny hołd, brandzlując się zapachem dymu z jej drewna rozpalonego jej korą.
Kawałków uciułałem dwa tuziny, bo drzewko mizerne było, pilnie jednak od roku strzegę je przed domowymi ignorantami, co nie są w tematach historycznych i co do pieca zaraz by chcieli wrzucić. Trzymam na potem.
SYNDROM BRZOZY
Tak naprawdę nie o żadne potem, czy o jakieś tam doznania węchowe, czy inne tu chodzi. Tu idzie o pielęgnowanie resztek wspomnień. O zachowanie w pamięci ulotnych doznań zmysłowych, subtelnych i odległych skojarzeń, jednak silnie utrwalonych w pamięci sięgającej w odchłań przeszłości i pokrywających ją niczym sznury grzybniowe, po których subtelne skojarzenia przemykają w formie impulsów elektrycznych.
My tutaj na emigracji Polskę wypieramy z pamięci. Robimy to, by przetrwać, inaczej umarlibyśmy z tęsknoty za brzozą, wpadlibyśmy w pułapkę tworzenia narodowych enklaw w stylu nowojorskiego Green Point, zamknęlibyśmy się w ciasnych grupach współplemieńców, co drugą sobotę komentując politykę przy butelce wódki, litrowej, bo bardziej się opłaca, by w niedzielę, na potężnym kacu, pojechać na polską mszę do Auckland, a potem do shopping centre.
A tak poważnie to tak właśnie to wygląda: chcąc nie chcąc zamykamy się, my emigranci, w bańkach narodowych; czasem Niemcy się nawiną na czwartkowy wieczór filmowy, czasem trafi się jakiś zabłąkany Anglik. To wszystko póki co, jeśli chodzi o życie towarzyskie.
Taki jest los pionierów-emigrantów z pierwszego pokolenia: Już nie Polacy, nigdy Nowozelandczycy. W rozkroku pomiędzy tym, co tam i tym, co tu. I tam, i tu. Ani tam, ani tu. Obywatele świata, na otarcie łez (dobrze brzmi, także po angielsku).
W sumie to nawet cieszymy się z tej pandemii, bo otrzymujemy zajebiste wzmocnienie słuszności decyzji o emigracji: Patrzcie, jakie mamy szczęście tu mieszkać. Cały świat sra ze strachu, zapierdala w maseczkach, a my mamy na to wyjebane! Wszyscy kurwa nam zazdroszczą, a NZ paszport cenniejszy od amerykańskiego! Ja pierdolę, ale mamy farta... Wizy ogarnięte, własna chata, nie jakaś wynajmowana, zajebiście nam się udało. A na weekend wyjeżdżamy do kurortu, śpimy hotelu z własnym spa w pokoju oraz fundujemy sobie masaż szwedzki, peeling, błotko, olejki, kąpiele w siarkowych wodach 38-41 stopni do wyboru, prywatny basenik z widokiem, restauracje, chuje muje dzikie węże.
Po czym wracasz do domu i z uwielbieniem głaszczesz papierową korę białej brzozy, z trudem dusząc cisnące się pod powiekami łzy.
Albo niczym koneser wina zaciągasz się podgrzybkiem z zaskoczenia znalezionym między starymi sosnami, szukając w nim zapachu polskich lasów. (Tak bardzo tęsknię za polskim lasem...)
Albo wspominasz smak wódeczki pod kiszone ogóreczki, której to wódeczki już się z teściem nie napijesz. Bo nie pijesz.
Albo z zamkniętymi oczami wsłuchujesz się w śpiew skowronka, przywołując w pamięci letnią łąkę i rozgrzane słońcem piersi młodej kochanki.
Albo wpada ci do ucha jakaś pradawna melodia, jakiś Belon albo stary Dead Can Dance i myślisz, ale gdzie, jak! I nagle jeb, jak po sztachu tlenkiem azotu, błyskawicznie odlatujesz na kilka sekund w odchłań ulotnego, nieokreślonego wspomnienia... Po czym otrząsasz się jak pies po kąpieli z tego wspomnienia, bo inaczej kwiczysz z tęsknoty, a za chwilę dopadnie cię taka nostalgia, że się nie pozbierasz do końca dnia. I oby nie skończyło się depresją lub, nie daj boże, trzydniową migreną.
Emigracji się zachciało na stare lata...