piątek, 30 października 2015



POWITANIE LATA
 








KARMA

Jeśli istnieje, objawia się w moim przypadku w postaci zdarzeń neutralizujących przyjemne doznania, przytępiających je, urealniających, jednocześnie nie niszczących ich dobrotliwych mocy.

Dobrze, że tak się czasem dzieje: nabieram wówczas dystansu i bardziej doceniam niezwykłość tego, w czym dane mi jest brać udział.
To jakby otrzymać wiadomość: Hej, człowiecze, nie podniecaj się za bardzo, to tylko stan przejściowy, wróć na ziemię.
Albo: Dzień dobry, Wydział Podatków od Przyjemności. Mamy tu dla pana fakturkę za ostatnie ekscesy, proszę tu podpisać, płatność natychmiastowa.

Ot, weźmy na przykład przeziębienie podczas weekendu w rejonie wąwozu Karangakahe, albo włamanie podczas pobytu na wulkanie Ruapehu, albo gdy walę głową w futrynę drzwi, gdy coś tam w domu narozrabiam, albo ból dupy, gdy za długo posiedzę przy kompie, albo upierdliwy ból głowy dzień po nieumiarkowanej konsumpcji lokalnego wina... Ale to chyba inaczej się nazywa.

Albo... duży, opuchnięty palec u nogi w pięknym, jesiennym kolorze śliwki odmiany bluefre, którego purpurowy bukiet to pamiątka po nieudanym kopnięciu piłki bosą stopą, w którą to piłkę grałem w ostatnią niedzielę, po której nastąpił wolny poniedziałek, który był częścią długiego weekendu, który spędziłem z Mateuszem w dzikiej leśnej głuszy, która na trzy dni przestała być głuszą, a to za sprawą potężnego sound systemu walącego beatami psy-transów od soboty do poniedziałku.

Co mnie naszło, żeby wystawić szkitę po TĘ właśnie piłkę... I tak poszła w krzaki. Ale nie, należy się pokazać w międzynarodowym towarzystwie, zaprezentować lubawską szkołę piłki podwórkowej, poza tym ja z macierzy Lewandowskiego!
Może chodziło po prostu o pozbycie się nadmiaru energii?

Gdy usłyszę chrupnięcie, wiem, że mam przesrane, nie tylko ze względu na kolejną noc, którą będę musiał jakoś przetrwać, czyli przetańczyć . Chyba muszę wreszcie zrozumieć, że w moim wieku...

NGATUHOA LODGE


Tak oto nadeszło lato. Bez fanfar oczywiście, wyraźnego tąpnięcia, syren, czy fajerwerków, ale tak jak przechodzi się osiemnastkę: Długo się jej wyczekuje, w końcu jest impreza, ale świat niestety nie zmienia się na lepsze.
Choć podobno lato tutaj piękne i wszystko, co najlepsze, przede mną.
Chyba że Wydział Podatków od Przyjemności znów zapuka.

Lato witam  więc w lesie, odcięty od świata nie tylko masywnym, stalowym szlabanem, za którym 10 kilometrów dalej znajduje się coś w rodzaju eko-bazy dla zielonych szkół, rodzin itp. Dom stoi na przepięknej polanie w dolinie urokliwej, wartkiej rzeki. Szlaban, odległość oraz otaczające wzgórza  tworzą idealne miejsce na trance-camp.

W sobotę ludzie zjeżdżają się o ściśle określonej porze. Trzeba jechać 50 km na wschód, potem 10 km wgłąb lasu, potem otworzyć szlaban (klucz znajduje się w sejfiku obok szlabanu), koniecznie zamknąć szlaban i znowu 10 km. Po określonym czasie sejfik z kluczykiem znika i nikt już nie jest w stanie wjechać ani wyjechać. 
I tak oto banda ześwirowanych kontestatorów realnego świata na trzy dni oddaje się w absolutne władanie rytmu. Na dwie noce pozwala się zamknąć, niczym pokorne stado dwunogich owiec, które posiadły umiejętność podrygiwania w rytm muzyki.
I jeszcze za to płaci.
Na miejscu nie można niczego kupić, więc kto się nie zaopatrzy w jedzenie i picie, ma pecha.
Jest za to pełna infrastruktura: kuchnia, toalety, prysznice, piętrowe prycze.

Po przeciwległej stronie dolinki wije się i delikatnie szumi przyjemna rzeczka, nad którą wisi linowa kładka, dająca początek jednemu z kilku dostępnych z polany pieszych szlaków. Rzeczka sama w sobie jest już atrakcją.To perfekcyjne miejsce na relaks: można położyć się na płaskiej, kamiennej, nagrzanej w słońcu podłodze i na przykład zanurzyć nogi w kamiennej dziurze wielkości garnka do zupy, wsłuchując się w delikatny, rozkoszny dla ucha pomruk krystalicznej wody, który wraz z chórem ptaków, wygrywa mistrzowski ambient Przyrody...

Można poczuć na skórze subtelną, przeszywającą na wskroś pieszczotę promieni słonecznych lub mocniejsze, niczym miętolenie brodawek, albo raczej klaps w goły tyłek, doznanie sztywnienia stóp. Jest jednak alternatywa: wystarczy obrót o 180 stopni, by umieścić stopy w podobnym garnku wypełnionym o niebo cieplejszą, nagrzaną od słońca zawartością, w niewielkiej mini-odnodze rzeczki...
 - Oto naturalny chillout room, oto Sanktuarium Rozkoszy Natury, perfekcyjny pokój do testowania najlepszego na świecie sound systemu...

Płaska, skalista podłoga Rzeki pozwala też tańczyć, stojąc na jej środku, co szybko odkrywają niektóre uczestniczki zbiorowego zniewolenia.

Inne dostępne atrakcje to wspinaczka, abseiling, spływ kajakiem, spacery w góry lub po prostu relaks.
W tych okolicznościach wszyscy jednogłośnie wybierają to ostatnie.

RYTM

Kiedy przez dwa i pół dnia przebywa się w środowisku głośnego łomotu, organizm reaguje w dwojaki sposób:
1) buntuje się objawami nerwicy, rozdrażnienia i gwałtownej potrzeby ucieczki lub
2) akceptuje nieuchronną rzeczywistość i dobrowolnie poddaje się rytmowi, dostosowując do niego wszystko, co niezbędne do przetrwania w takich warunkach.
W tych okolicznościach wszyscy jednogłośnie wybierają to drugie.

Walenie w tempie 140 BPM ma taką siłę rażenia, że słychać go nawet we śnie i żadne stopery tego nie zmienią. W drugim dniu każda drobna czynność jest już w rytmie: kroki, rzut frisbee, zamknięcie drzwi w aucie, szorowanie zębów, włączenie czołówki, odpalenie zapalniczki, mieszanie fasoli w menażce, przeżuwanie jej, bekanie, nawet pierdnięcia są rytmiczne i jak transowo pachną! Ziemią przodków tutejszą, bryzą morską, kwiatem paproci srebrzystym, przebłyskiem myśli ulotnej...

Stan ten utrzymuje się jeszcze dwa dni po imprezie: na wspomnienie nóżka znów jakoś dyga, ramiona jeszcze raz delikatnie falują, a główka potakuje.

Dance floor jest trawiasty, więc można imprezować na bosaka, dopóki wieczorny chłód nie da o sobie znać. Komu za głośno, ten odchodzi w tył lub chowa się gdzieś z boku w krzaczastych zatoczkach.
Otwarta przestrzeń pozwala na pełną swobodę: można w tańcu wygłupiać się do woli bez narażania na śmieszność i współczujące spojrzenia. Można rozłożyć ręce, unieść je do zachodzącego Słońca lub wschodzącego Księżyca, zagarnąć delikatny powiew wiatru...
Można żonglować, ćwiczyć yogę, rzucać frisbee (także po zmroku), stać na rękach, chodzić do tyłu, skakać, tupać,  kołysać się, bujać, drgać, wibrować, płynąć w powietrzu jak ryba, zakreślać dłońmi esy i kręgi (ja), skakać jak pajacyk (Mateusz) albo zwyczajnie siedzieć; lub leżeć.

W niedzielę z nikim nie rozmawiam: nie chce mi się. Korzystam z wyjątkowej okazji bycia samemu. Z prawa do milczenia. Piękny, słoneczny dzień spędzam w pozycji leżącej, uparcie podążając za półcieniem drzew i obserwując ludzi z dystansu. Nic więcej. Żadnych myśli, żadnej wizualizacji, projekcji zdarzeń, które nigdy nie nastąpią, analizowania sytuacji z przeszłości, których już nigdzie, poza zapisem na HDD mózgu, nie ma. Jeśli te pojawią się jakimś cudem, znajdą szparę, nieszczelność, przecisną przez zaporę oddechu,  natychmiast i z uśmiechem się z nimi żegnam. I widzę wówczas, jak odfruwają niczym spłoszone, zawstydzone ptaszyska.

Nic nie muszę oprócz podążania za cieniem. Nikt nic ode mnie nie chce. Niczego nie chcę od nikogo. Jeśli mam ochotę, wstanę i porzucam frisbee. Albo pokopię piłkę. A że akurat leżę w linii podania, daję się wciągnąć. Wstaję i dołączam do gry. Nie muszę się rozgrzewać - robiłem to całą noc. Biała piłka toczy się więc w moją stronę, wystawiam nogę do przyjęcia, wtem... Klik!

Palec...
Mam przesrane.

Fakturka za przyjemność. 




















2 komentarze:

  1. Zaczynam się martwić. Czy z tym palcem coś poważnego? Byłeś u lekarza? Oby nie było za poźo...............
    Pięknie piszesz. Nie wiedziałam , że masz taki talent. Buziaki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po tygodniu poszedłem do szpitala, bo paluch ciągle siny: niegroźne ułamanie kości.
      Dziękuję za ciepłe słowa, motywują do większego wysiłku.. A propos, kim jesteś, Anonimowy?

      Usuń

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2