wtorek, 7 lipca 2015

           Na wieść o uzyskaniu wizy nie bardzo wiedziałem, jak zareagować, więc na wszelki wypadek poryczałem się. Tak profilaktycznie/terapeutycznie. Potem, kiedy połączyłem się z Lilą na Skypie, wybuchnąłem śmiechem; takim intensywnym, pełnym i szczerym, szczerością nie ustępującym płaczowi. 
          Wraz z otrzymaniem wizy rozwiały się resztki złudzeń co do nieuchronności naszego losu. Oto będę musiał ostatecznie porzucić poukładany tryb życia, jaki prowadziłem przez ostatnie pół roku. Zrzucić skorupę obojętności wobec przyszłości, wyjść poza bezpieczną przestrzeń własnych czterech kątów, zburzyć istniejący od siedmiu lat, nawet bez żony, domowy mir. 
          Wówczas po raz kolejny uaktywniłem szczególną zdolność mobilizacji i umiejętność działania w chwilach tego wymagających. Doceniam w sobie tę cechę; już wiele razy pozwalała mi wyjść cało z różnych opresji, czy też ukierunkowywała na właściwe tory, oszczędzając tym samym energii i czasu. 
           Ponieważ od września konsumowałem oszczędności, już wcześniej wystawiłem na sprzedaż wszystkie przedmioty, które uznałem za zbędne, a z których dochód pomógł mi przetrwać finansowo: część instrumentów, stary router, sziszę, rowery i wyposażenie rowerów, głośniki, fotelik samochodowy. Tym razem poszły meble: półki, narożnik i dwie komody. Na dzień przed wyjazdem sprzedałem samochód.
          Był początek maja. Przyszedł czas na kupienie biletów. Ta sprawa również poszła gładko; termin wylotu wyznaczyłem na połowę czerwca, dając sobie tym samym miesiąc na ostateczne zamknięcie starego rozdziału. Gdybym tylko przypuszczał, ile pracy przede mną...



TRZECI WEEKEND 

Nie mogę pojąć, dlaczego ostatnio przedłużyłem sobie pobyt w NZ o tydzień... 

Już wiem. Otóż od dnia przyjazdu, który miał miejsce w piątek,  zdarzyły się trzy weekendy. Trzy weekendy brzmi prawie jak trzy tygodnie, nieprawdaż? 

Trzeci weekend właśnie się skończył. 

O piątku lepiej jak najszybciej zapomnieć.

W sobotę jedziemy w góry, na wschód od Hamilton, w stronę Raglan. Siedem kilometrów przed wybrzeżem trzeba skręcić w lewo, jechać dwanaście kilometrów, potem  dwa kilometry szutrem i jesteśmy. Po drodze piękne krajobrazy przypominają Szkocję, może Gorce, momentami Suwalszczyznę: silnie pofałdowane, trawiaste pastwiska, zielone wzgórza porozcinane żlebami i dolinkami, gdzieniegdzie resztki lasu, które albo cudem przetrwały masową wycinkę drzew pod pastwiska, albo czekają na lepsze ceny tarcicy. 

Tam znajduje się druga weekendowa farma należąca do rodziny naszych przyjaciół: Dianne i Dave'a. Pierwsza położona jest na zachód od Hamilton, byliśmy tam zaraz po przyjeździe. 
W zasadzie nie jest to typowa farma, raczej kawałek ziemi z prymitywnymi, drewnianymi domkami/altankami, służącymi za sypialnie, kuchnią, zadaszonym miejscem na ognisko i grilla, łąką (na której rodzina zorganizowała w marcu imprezę taneczną dla setki osób) oraz pastwiskami, na których pasie się 80-90 owiec. Dokładnie nie wiadomo ile, bo swobodnie się rozmnażają. Wygląda na to, że posiadanie owiec to tutaj narodowe hobby, bo nawet jeden z szefów Lili ma kilka sztuk. Kury też.

Oprócz Dianne jest Dave, właściciel nieruchomości oraz włochatej ruchomości, były mąż Dianne. Jest też jej obecny partner, także Dave, obaj w znakomitej komitywie, popijają piwko i słuchają w rozklekotanym radiu relacji z ważnego finału rugby. Za antenę robi drut, a jakość odbioru przywołuje z pamięci Radio Luxemburg lub Wolną Europę. Nie ma też zasięgu. 
Zjeżdżają także członkowie ich rodzin - potomkowie Dave'ów z obecnych lub poprzednich związków oraz członkowie ich rodzin -  w sumie kilkanaście osób wraz z dziećmi. Wszyscy żyją w zgodzie.

Po zapadnięciu zmroku jeden z synów któregoś Dave'a wybiera się na polowanie na pałanki (lub possumy - małe, wielkości kuny, brązowe torbacze przywleczone z Australii i uważane za szkodniki). Ze strzelbą na naboje małokalibrowe, na którą nie trzeba mieć zezwolenia, oraz bandą podekscytowanych dzieciaków (włącznie z Adasiem) znika w lesie. Pół godziny później wraca z poruszonymi dziećmi i martwym zwierzęciem. Dowiaduję się, że w cenie są futra, ale biznes opłaca się, gdy liczone są w kilogramach. 

Nie mam ochoty robić zdjęć ludziom: atmosfera jest rodzinna i swobodna, czułbym się niezręcznie z moim aparacikiem. Zresztą szybko zapada zmrok i lepiej skupić się na testowaniu lokalnego piwka, rozmowie i mieszaniu zawartości wielkiej patelni. 


Choć jesteśmy przygotowani na nocleg, decydujemy się na powrót. Nie ma to jak obudzić się we własnym łóżku...



LUMBERMAN

W niedzielę również się tu pracuje. To dla wielu ludzi jedyny pełny wolny dzień, więc i okazja do "podgonienia" zaległych prac domowych. 
Choć odczuwam pewien, powiedzmy... kulturowy dyskomfort, biorę się za robotę; konkretną robotę, jaką jest zwiezienie i pocięcie drewna na opał. 

Podczas geodezyjnego podziału większej działki na mniejsze często zleca się ścinkę drzew. Siłą rzeczy geodeci są pierwszymi, którzy mają możliwość skorzystania z darmowego opału. Drudzy w kolejce to budowlańcy, którzy podobno mają bzika na punkcie gromadzenia drewna. Ja też mam bzika i żonę geodetkę, która nadgorliwym budowlańcom pokazuje figę z makiem, a stosownie gorliwego męża wysyła do roboty. 

Cała akcja wymaga planowania logistycznego, gdyż - oprócz przywiezionych w plecaku kluczy nasadowych - nie posiadam żadnych narzędzi, a już tym bardziej piły spalinowej. Trzeba jechać do Tony'ego (jeden z Lili szefów) po przyczepkę, pilarkę i siekierę, następnie pociąć i załadować drewno, rozładować za domem, zrobić kolejny kurs, znów rozładować i na koniec odwieźć przyczepkę. W całej akcji pomaga mi Mateusz, przyjaciel domu i Lili kolega po fachu.  

Następnego dnia, tj. w poniedziałek, zlecam Adasiowi opiekę nad Ignacym i zabieram się za cięcie, potem rąbanie. Z duszą na ramieniu, rykiem pilarki informuję dzielnicę o swojej obecności. Niech mnie znają, zbieracza opału z Polski. Liczę tylko, że żaden nadgorliwy sąsiad nie powiadomi tak zwanych służb o hałasie na 24 Hinau St. W Australii z pewnością musiałbym się już tłumaczyć. 

Kończę po zmroku, układając drewno w zgrabny stosik pod okapem dachu. Połowa pracy wykonana; czas na zasłużoną kolację i inne drobne przyjemności.






         

         






















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2