środa, 29 lipca 2015

DOOF DOOF CZYLI BUM BUM
  
Wiedziałem, że w końcu się to wydarzy, pytanie brzmiało tylko: kiedy. Wydarzyło w minioną sobotę

Doof , właściwie bush doof to australijska i nowozelandzka odmiana rave party, z tą różnicą, że na Atypodach imprezy odbywają się nie w opuszczonych halach czy innych industrialnych obiektach, a na łonie natury, z dala od ludzkich siedzib, zwykle głęboko w lesie, czasem na jakiejś dzikiej plaży, których tu nie brakuje.
To stara/nowa tradycja, sięgająca jeszcze początków lat dziewięćdziesiątych, tj. czasów postpunkowej sceny elektronicznej, która to tradycja nieprzerwanie trwa do dziś.

Żeby wziąć udział w imprezie, muszę zostać przyjęty do tajnej grupy na FB. Tu ukłon w stronę Mateusza, który zna obszar i wprowadza mnie do grona.  
Ponieważ impreza jest nielegalna, informacja o miejscu zdarzenia pojawia się najpóźniej, jak to możliwe, czyli na dzień-dwa przed imprezą. Znam to z Australii, gdzie informacja o miejscu pojawiała się o 18:00 w dniu imprezy.
Dance floor

Okazuje się, że impra odbędzie się w Auckland. Świetna wiadomość, zważywszy, że jeszcze w Auckland nie byłem. Po krótkiej naradzie postanawiamy jechać całą rodziną i przy okazji odwiedzić znajomych. 
Nie chce mi się jechać; wiem, co mnie czeka: nieprzespana noc. Ostatnio bardziej sobie cenię czas spędzony z rodziną, niż całonocne ekscesy przy głośnej muzyce. Ale z drugiej strony wiem z doświadczenia, że im bardziej się nie chce, tym lepiej będzie. I nie myliłem się, oj, nie. 


C
hillout room
W drodze do znajomych podziwiam rozświetloną panoramę centrum miasta: Przepiękna. Przypomina Sydney, choć zatoka jest znacznie znacznie większa, niż Darling Harbour, nad którą rozłożyło się największe miasto Australii. Poza tym Auckland leży na wąskim przesmyku lądu, mieszkańcy mają więc teoretycznie dostęp z zachodu do Morza Tasmana, a ze wschodu do Oceanu Spokojnego. Teoretycznie, bo po drodze są jeszcze zatoki: Manukau od zachodu, oraz Waitemata od wschodu i północy. Nie wspominając wysp, których na wschodzie jest kilkadziesiąt. 

Do znajomych docieramy pod wieczór, jest więc czas jedynie na szybką kolację i kawkę oraz zdawkowe "co słychać".

Jedziemy autem, po drodze zgarniamy jeszcze jednego uczestnika zdarzenia. Ponownie przecinamy centrum miasta, co oznacza, że impreza będzie po drugiej stronie zatoki. Docieramy na miejsce po 22:00, zostawiamy auto na wygodnym parkingu tuż przy zatoce, wzdłuż której ciągnie się droga, po czym wspinamy się po stromej, ale niewysokiej skarpie, gęsto zarośniętej karłowatymi drzewami. 

Miejsce widziałem wcześniej na zdjęciach: to przedwojenny, niewielki bunkier, pełniący kiedyś funkcję militarną, zapewne obserwacyjno-obronną przy wejściu do zatoki. Opuszczony obiekt składa się w dwóch malutkich budynków, z których jeden będzie robił za dance floor, a drugi - chillout room. W pierwszym ludzie tańczą, w drugim odpoczywają, piją, palą, rozmawiają, dokańczają murale, grzeją się przy małym ogniu rozpalonym na specjalnej, żeliwnej misce. Pomiędzy budynkami ktoś wywija ogniami, niektórzy z dachu bunkra podziwiają widok rozświetlonego centrum miasta. 

Murale w chillout roomie
A widok jest piękny. 
Za budynkami, w krzakach, subtelnie warczy agregat prądotwórczy. Budynek z zewnątrz ozdabia siatka maskująca, wewnątrz skromne lasery, ultrafiolet, wytwornica dymu, z tyłu vj. Z przodu stół - stanowisko dla dj'ów i gwóźdź programu: świeżo zakupiony, potężny sound system. 

Imprezę zorganizował kolektyw o nazwie Rural Remix. To jeden z kilku-kilkunastu kolektywów działających w NZ oraz Australii. Imprezy odbywają się przez cały rok, średnio raz w miesiącu; w zimie rzadziej i trwają jedną noc, w lecie częściej i są wielodniowe; mają wówczas charakter festiwali. 


 Wspólną cechą imprez jest to, że za każdym razem odbywają się w innym miejscu oraz to, że są nielegalne. Organizatorzy znajdują miejsce, powiadamiają o zdarzeniu, dystrybuują opłatę wstępu on-line, organizują muzykę (co nie jest trudne, bo zazwyczaj sami są didżejami) podstawową infrastrukturę oraz inne niezbędne do przetrwania nocy atrakcje. Z racji swych korzeni cała impreza ma charakter kontrkulturowy, więc zarówno organizatorzy, jak i uczestnicy to także ludzie z kręgów alternatywnych: hippisi, neo-hippisi, ekolodzy i tym podobne odmienne stany świadomości. Freaks  jak na nich mówią. Albo greenies w Australii. 

Jestem więc wśród swoich: jednym ze stu trzydziestu pięciu członków rodzinnej imprezy. Czuję się bezpiecznie: nie ma agresji, nie dostanę w łeb butelką po piwie lub w ryja, nikt mnie nie opluje, nie poniży jak na paradzie równości we Wrocławiu przed czterema laty. Nikt nie nazwie mnie lemingiem, żydem, moherem, liberałem, masonem, rowerzystą, ekoterrorystą, mordercą nienarodzonych dzieci, pedalską szmatą, feministyczną ciotą, lewacką kurwą. Nie odczłowieczy, nie postawi w szeregu z zomowcami, nie pozbawi narodowości i państwowości, bo nie wyznaję Jedynie Słusznej Religii oraz nie głosuję na Jedynie Słuszną Partię i Jej Wodza Nad Wodzami Herbu Czarna Pietruszka i Trzewiki Na Koturnie. Tylko dlatego, że marzę o sprawiedliwym świecie i równych prawach. Świecie bez tłustych, tępych cwaniaków w garniturach lub kapłańskich szatach. Jak każdy w miarę myślący człowiek, pragnę szacunku i pokoju, martwi mnie także kondycja ludzkości i chciwość, która doprowadzi ją do samozagłady. Niestety. Nic więcej nie chcę od świata.                                       

Zanim jednak dobrowolnie oddam swoje ciało i umysł we władanie miażdżących beatów psytrance, ma miejsce nawet nie incydent, ale zdarzenie, które świetnie oddaje skalę dysproporcji między światami. 

Przed północą pojawia się policja. POLICJA! Przypominam, że impra jest nielegalna - to raz, dwa: znalazłoby się tuzin powodów, żeby rozpędzić zgromadzenie i zamknąć zdecydowaną większość w areszcie za nielegalne posiadanie. Nic jednak się nie dzieje. Po krótkiej rozmowie z organizatorami i ich wyraźnej deklaracji całkowitej współpracy, policjanci spokojnie odchodzą, pozwalając na kontynuację spotkania. Niewiarygodne... 
To jeszcze nie koniec.

Rano, około szóstej, kiedy impreza wciąż ma się całkiem nieźle, pojawia się... straż pożarna. Ściślej: dwoje strażaków. Podkreślam: dwoje, nie dwóch. I znowu: po krótkiej rozmowie i nakazie zgaszenia paleniska, strażacy spokojnie się oddalają. 
Jestem pewien, że strażacy nie pojawili się przypadkowo; zostali powiadomieni przez policję i poproszeni o sprawdzenie, czy wszystko jest w porządku i czy nikomu nie dzieje się jakaś krzywda. Oni tam byli, żeby pomóc, a nie przeszkodzić...

Czas odświeżyć sobie lubawską szkołę tańca ciężkiego.Wsiąkam w tłumek ludzi, znajduję kącik, jak zwykle gdzieś z boku. Łapię zasięg - kontakt wzrokowy z Mateuszem. Potężne subwoofery tłoczą powietrze, nogawki w spodniach i podbrzusze miękkie drżą, wibrujące dźwięki wymiatają resztki zbędnych myśli. Poddaję się rytmowi i tylko rytmowi,  moje ciało staje się jego częścią; jestem uczestnikiem plemiennego rytuału. Oddaję hołd pradawnym przodkom, kiedyś tańczącym przy bębnach. Wraz z setką współplemieńców współtworzę potężną falę energii tańca o tej samej amplitudzie. Muzyka jest bezkompromisowa. Wali beatem w łeb, klatę, brzuch, po nogach, rytmicznie kopie w dupę. Ruszaj się, korzystaj, łap chwilę! Jazgot przesterów wwierca się przez oczodoły pod czaszkę. Nagle zmiana: beat zamiera, otwiera się przestrzeń, melodyjne akordy subtelnie i zmysłowo łaskoczą podbrzusze. Płyniemy przez chwilę w próżni rozkoszy, dłonie w górze malują powietrze. Nagle znowu w łeb, klatę, brzuch, po nogach, w tyłek; nie ma sentymentów. Nogi przejmują kontrolę nad resztą ciała, dłonie i ręce zakreślają formę tańca. Doof, doof, doof, doof, ... Albo jak kto woli: bum, bum, bum, bum, bum cyk, bum cyk . I tak sześć godzin bez wytchnienia. Katharsis. 



Rano widoki okazują się jeszcze piękniejsze: wschodzące słońce oświetla drapacze chmur,
potężna zatoka oszałamia ogromem. Rozglądam się dookoła: w świetle dziennym wszystko wygląda inaczej, jednak to ludzie tworzą atmosferę miejsca, nie odwrotnie. Wszyscy uśmiechnięci, ogólnie peace'n'luv. Muzyka nadal gra. Ogarnia mnie zmęczenie i wiem, że czas wracać; odkładam ten moment kilkakrotnie, sycąc się na zapas  atmosferą miejsca. Pocieszam się, że jeszcze przez kolejne dwa dni będę pod wpływem gorączki 
sobotniej nocy, będę płynął na fali o tej samej amplitudzie. 


  Z Auckland wyjeżdżamy wczesnym popołudniem. W międzyczasie mam okazję zdawkowo przyjrzeć się miastu. Sprawdza się to, co mówiła Lila: to nie jest miejsce przyjazne dla rowerzystów. Wszystkie, dosłownie wszystkie drogi są albo ostro z góry, albo ostro pod górę. No, chyba że ktoś lubi wyzwania. 

W drodze powrotnej, za namową znawców miejsca, zjeżdżamy z autostrady na lody. Jak się okazuje, to stały punkt na trasie Auckland - Hamilton dla wielu kierowców. Lody są doskonałe: bardzo treściwe, naturalne, niezbyt słodkie, po prostu idealne orzeźwienie. Wybrałem czekoladowe: z takiej ciemnej, pełnej. 

Z dużą radością witam Hamilton: Czuję ulgę, jakbym wrócił do siebie, do domu, do miejsca, gdzie dobrze się czuję. To dobry znak.

P.S.: Zdjęcia i filmik nie są moje, lecz pochodzą z FB, a autorami są uczestnicy.




          Jedno z największych wyzwań w ramach przygotowań do wyjazdu było pozbycie się przedmiotów. Trudno wprost uwierzyć, jaką niepojętą ilością materii się otaczamy. Materii, która owszem, posiada jakąś funkcję użytkową, dopóki jest w zasięgu wzroku, lub gdy sytuacja wymusza ponowne nadanie im pierwotnej funkcji. Jeśli nie, przedmiotów nie ma, często już nawet nie istnieją w naszej świadomości i pamięci. Fizyka kwantowa na co dzień: przedmioty nie podlegające percepcji nie istnieją. 
          I nagle jest percepcja: Są, zjawiają się w całej swej okazałości, szczęśliwe, że oto dostają drugą/kolejną szansę zaistnienia w naszym świecie, błagając swoim milczącym głosem: Użyj mnie, proszę, chcę być potrzebna, nie skazuj mnie na kurz i roztocza... 
Ale nie dla karmicznego sentymentu wyciągamy je z zakamarków nieistnienia, żeby reaktywować do poziomu użyteczności. Przeciwnie, tym razem świadomie, z premedytacją odmawiamy im prawa do bytu. No, chyba że znajdą się chętni, znajomi na przykład, którzy zechcą je przygarnąć, adoptować, zlitować się, nadać sens, choć i tak wiadomo, że znów zostaną oddane na pastwę roztoczy, tyle że pod innym łóżkiem. Wówczas przeprowadzić trzeba smutną selekcję: to się przyda, a z tym precz do śmieci. Dobrze, że jest już w Polsce recykling, sumienie tak nie gryzie.
          To istna stajnia Augiasza, skończysz z przestrzenią pod jednym łóżkiem, trzeba ogarnąć pod drugim. I trzecim. Potem regał: na regale, za regałem, pod regałem, obok regału... Potem zabawki: największe wyzwanie. Przyjąłem zasadę, że pozbywam się plastikowych, a zatrzymuję drewniane. Ale plastikowe także wymagają selekcji.
          Potem ciuchy. Które potrzebne, które do recyklingu, które dla znajomych? Jeśli dla znajomych, to trzeba gdzieś zmagazynować, czyli znów zagracić jakiś kąt. Ja nigdy nie grzeszyłem nadmiarem ciuchów, ale dzieci?? A im mniejsze, tym ich więcej.
          Potem garderoba, czyli super graciarnia. Mega graciarnia. 
A gdy już myślisz, że się uporałaś, nagle dostrzegasz książki. Co z nimi zrobić, przecież nie wyrzuca się książek... Telefon do żony. 
          Potem płyty, dużo płyt: moich i Lilki. A jak już myślisz, że już się uporałeś z płytami, dostrzegasz kredens, a w nim i na nim same skarby, których przyszłość koniecznie trzeba skonsultować z rzeczoznawcą... Telefon do żony. 
          Potem łazienka i kolejne zakamarki. Korytarz. Komórka na strychu. Samochód - kolejny, całkiem niczego sobie mobilny składzik gratów.
          Jednak mimo wszystko lubiłem tę robotę. To na pewno rodzaj oczyszczenia, katharsis, także częściowe, symboliczne uwolnienie się od przeszłości.  Poza tym, wbrew pozorom, to jedno z najbardziej odpowiedzialnych zadań, jakie musiałem wykonać. Okazja nie zdarza się często, zwykle podczas przeprowadzek, ale warto.
           W dniu opuszczenia mieszkania podłoga nadal zawalona była przedmiotami. Tak jakby nie chciały mnie opuścić lub może chciały się pożegnać...
Postawiłem na środku pokoju duże pudło i po porostu wrzuciłem do niego wszystko, co pozostało, po czym... zapakowaliśmy je z bratem na przyczepkę i zawieźliśmy do jego domu. Materia nie odpuszcza tak łatwo, mocno trzyma się nogawki.
          Przede mną zdecydowanie najtrudniejszy etap: pożegnanie z przyjaciółmi i rodziną. 





 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2