wtorek, 4 sierpnia 2015

SŁOWA

Czasem słowa płyną, a czasem nie. 
Czasem gdy nie płyną, idą lub wloką się. 
Gdy nie idą, leżą. I czekają.
Czy płyną, czy idą, czy leżą, niech sobie robią, co chcą. Gdy nic nie robią, niech sobie nie robią, ale bez przesady. Ile można nie płynąć, a przynajmniej nie iść choćby na spacer. No, na werandę. Właśnie, weranda!

Szybki wyskok przed dom z jabłkiem w dłoni, kilka wdechów świeżyzny i już za parę chwil słowa z początku leniwie, coraz chętniej wypełzają.  Wychodzą na spacer, żeby się wysikać.

W końcu ciągle coś się dzieje: Adaś na przykład prezentuje właśnie sztukę podrzucania naleśnikiem. Jest w tym na prawdę niezły, robi już double kickflipa. W tym czasie Ignacy zagląda do gara, gdzie bulgocze rabarbarowo-jabłkowe nadzienie do latających naleśników. 

Dziś, tj. we wtorek, wreszcie zapowiadane dłuższe pogorszenie pogody, które miało przyjść w sobotę. Pociągnę raczej ten wątek, bo jej wpływ na weekendowe plany był niemały. 
Od razu zapowiadam: było spontanicznie, więc jak zwykle zarąbiście. Jako rodzina jesteśmy w tej spontaniczności świetni i wszystkim nam to odpowiada. 

POGODA

Pod koniec ubiegłego tygodnia, w słoneczne południe, wybieram się z Ignacym do miasta celem załatwienia sprawy w banku, a przy okazji zjeść z Lilą lunch. W sakwie rowerowej jest zestaw kurtek  na wypadek deszczu, który lubi pojawić się znienacka, nastraszyć pochmurną miną i nastroszyć ciemną czupryną. Są to jednak krótkotrwałe fochy, zazwyczaj chwilę później pojawia się słońce. Mam też swój aparacik, żeby porobić kilka zdjęć centrum miasta, naszego mini Central Business District.
 

W kontynentalnej chłodnej Polsce określone stany pogodowe utrzymują się dłużej. Słońce znika czasem na tydzień, a pojawia się na chwilę w przerwie między jednym frontem i drugim. Gdy jest słonecznie to zazwyczaj kilka dni; gdy z kolei pada, "zaciąga się" zwykle na dłużej.

Tutaj pogoda jest o wiele bardziej zmienna. Wiadomo, wyspa, o czym łatwo tu zapomnieć. Bywają oczywiście okresy kilkudniowych deszczów, szczególnie pod koniec zimy, np. w tym tygodniu. 

 W drodze powrotnej z banku, nagle za moimi plecami na zachodnim niebie, pojawiają się groźne, ciemne chmury, zapowiadające co najmniej burzę okraszoną wietrzyskiem podnoszącym z ulic tumany kurzu. Instynktownie, jak przystało na człowieka północy, europejskiej północy, chowam się w bezpiecznym miejscu i z niepokojem obserwuję niebo. Czekam, czekam i... nic. No dobrze, trochę pokropiło. Chmury nastraszyły i nastroszyły się, wnet tracą gdzieś impet, znikają i już po chwili pojawia się słońce. 


Z racji geograficznego położenia region Waikato ze stolicą Hamilton obejmuje nizinny interior w kształcie niecki otoczonej górami. Dzięki temu pogoda jest najbardziej stabilna w NZ, w co oczywiście trudno uwierzyć w kontekście powyższego. 

Jednak ci, którzy znają Góry Izerskie, szczególnie Halę Izerską - również mającą kształt kotliny otoczonej masywami górskimi -  wiedzą, dlaczego jest to najzimniejsze miejsce w Polsce: zimne powietrze opada w dół, a okoliczne masywy ograniczają jego cyrkulację.
Hamilton oczywiście nie jest najzimniejszym miejscem w NZ, na Wyspie Południowej są przecież potężne Alpy Południowe, a na południowym jej krańcu panuje klimat subpolarny, ale poranne mgły, wilgoć i zimowe przymrozki to tutaj żadne zaskoczenie. 

W domach instaluje się specjalne systemy HRV (Home Ventilation Systems) odprowadzające tęże niegrzeczną wilgoć i ogrzewające pomieszczenia ciepłem nagromadzonym pod dachem w ciągu dnia. W domach, w których HRV nie ma, trąca myszką. U nas nie trąca - mamy to.

PROGNOZY POGODY NA WEEKEND

Miało padać całą sobotę i całą niedzielę. Potem poniedziałek i przez cały tydzień aż do kolejnego weekendu włącznie. 
Szkoda, bo umówiliśmy się z Lili znajomym z pracy na dwudniowy wypad w góry z noclegiem w bezobsługowym schronisku (hut). Nick jest Kiwi, fajny koleś, poznaliśmy się z nim i jego dziewczyną u nas, wytrwali czytelnicy pamiętają kolację, po której zagrali rumuńscy Cyganie z youtube'a.

Nick nigdy nie był w górach, choć jest bardzo chętny do ugryzienia tematu. Był w szoku, kiedy usłyszał, że w Polsce jeździło się w góry na dwa tygodnie, czasem na dłużej. 

Np. Lila: obozy wędrowne drużyny pięknych harcerek (wyobraźcie sobie: dziesięć młodych lasek wędruje po Polsce z wojskowymi plecakami...), potem samodzielnie, potem ze mną.
Np. ja: plecak ze stelażem "Mazury", dwie komory, dolna - konserwy, ruska maszynka na benzę, butelka z benzą, śpiwór; górna - ciuchy. Do plecaka przytroczona gitara... Czasem bez kasy.
Dziś takie klimaty to trochę jak wspominanie taborów cygańskich w jeszcze niedawnej Polsce. 

Kiedyś uznaliśmy z Lilą, że te wszystkie wyprawy w góry, wyprawy rowerowe, spływy kajakowe, wypady na biegówki, to ogromne zasoby tematów do niejednego bloga. I właśnie tych wypraw będzie mi tu brakować. Dlatego nigdy nie ucieknę od Polski, bo z perspektywy roweru, czy kajaka jest po prostu piękna. 

Ciągle w drodze... 
 
Kto w tym siedział lub siedzi - ręka w górę TERAZ! Chrzanić lajki.

Pod koniec ubiegłego tygodnia, w słoneczne południe, wybieram się z Ignacym do miasta celem załatwienia sprawy w banku, a przy okazji zjeść z Lilą lunch. W sakwie rowerowej jest zestaw kurtek  na wypadek deszczu, który lubi pojawić się znienacka, nastraszyć pochmurną miną i nastroszyć ciemną czupryną. Są to jednak krótkotrwałe fochy, zazwyczaj chwilę później pojawia się słońce. Mam też swój aparacik, żeby porobić kilka zdjęć centrum miasta, naszego mini Central Business District.
  
SOBOTA 
Plan B

Ponieważ wyjazd w góry odwołany, wymyślamy plan B. Nie miałem dotąd okazji zapiąć nartorolek, Adaś i Lila jeszcze nie założyli rolek, Lila dawno nie biegała, więc popołudnie aktywne.

Chodzi w nartorolkach o to, żeby asfalt był gładki, a o taki tutaj ciężko - zazwyczaj opony głośno szumią. Co innego, gdy nowa droga; już wiedzą że lepiej jest gładko. 

Więc skoro przytargałem cały ten sprzęt, także kije do łyżwy o długości 165, sprzęt wspinaczkowy Adasia i Lili, , matę do yogi, trzeba to kiedyś wykorzystać. 

Ciekawe doznanie jest takie, że jestem tu jedynym nartorolkarzem, zapewne zaledwie jednym z  kilku na Wyspie Północnej.
Niestety, trasa wiedzie wzdłuż ruchliwej wylotówki, ale mimo to jest 2,5 km przyjemnej jazdy. Szum aut rekompensuje bujna roślinność i piękny park w pobliżu, w którym jeszcze nie byłem. Lila była z chłopcami. 

Mam niewątpliwie publiczność na wyłączność. Myślę, że nie ma nikogo spośród ludzi w autach, kto by się nie zdziwił, no przynajmniej zainteresował, przykuł uwagę na ułamek sekundy, ok, przynajmniej udał, że się nie interesuje. Nawet ktoś zatrąbił, myśląc zapewne, że to jakaś laska.
Może zostanę pionierem? Założę kółko, potem sekcję nartorolkarzy? A to już lobby, więc może wystąpię z petycją do władz lokalnych o gładszy asfalt? Albo o dotację na porządną trasę? Tu jest to możliwe.
W końcu to bardzo usportowiony naród, czy kraj. Na przykład w naszym parku jest potężne centrum turniejowe Hamilton City Netball Centre z, uwaga, dziewiętnastoma +dwoma głównymi boiskami do netballa, zaraz obok profesjonalny tor wyścigowy BMX z rampą startową, o innych obiektach napiszę, jak je poznam. 


Dużo też biegających, choć nie wiem, czy aby w Polsce nie więcej.

Rolkarzy długodystansowych także nie widziałem, pewnie są na rampach, czy innych half-pipach.

Ponieważ Ignacy śpi w aucie, Lila idzie pobiegać w swoich wypasionych asicsach do joggingu w porze lunchu. 

Adaś nie pojeździ, bo zabrałem niewłaściwy sprzęt, ale za to potem karmi z Ignacym konie w pięknym parku obok. Stąd wiem, że piękny? Byli tam z mamą, gdy ja prężyłem klatę na nartorolkach, dymając swoje ego. 

Zrelaksowani, zmęczeni, naładowani energią oraz wizją miłego wieczoru, wracamy do domu. Przed nami rodzinny, radosny sobotni wieczór.
 NATOMIAST W NIEDZIELĘ...

...decydujemy się po krótkiej naradzie na wyskok na dziką plażę koło Raglan. Wybieramy kurs po trójkącie: źródła termiczne - dzika plaża połączona z off-roadem - kolacja i dobry seks w domu. Czysty hedonizm. Heroina Natury.

Źródła termiczne są na odludziu, ale okazują się być zamknięte, bo jakiś urząd czepia się wyluzowanych właścicieli, leniwie sączących popołudniowe piwko i nie mających nic przeciwko kilku zdjęciom.

Jedziemy do Raglan bardzo boczną, ale ciągle chropowato-asfaltową drogą. 
 Pomimo deforestacji na rzecz pastwisk dla owiec (ta typowa sielska widokówka z NZ z pasącymi się
baranami to nic innego jak kalka tego, co przytrafiło się w Szkocji w efekcie rewolucji przemysłowej: masowa wycinka pierwotnych lasów), ciągle jest przepięknie i malowniczo. 
NZ ma unikalny urok, jest z natury piękna. Muszę przyznać, że gdzie się nie ruszę, zwykle mi się podoba.
Na szczęście dużo lasów ocalało jako własność państwowa,  chroniona i wyłączona z użytkowania.

Już to widać farmę elektro-wiatraków, już to zatokę, a nuż blisko, ale nie, to jeszcze kilkanaście kilometrów. Opuszczamy boczną drogę i za chwilę jesteśmy w Raglan. Rezygnujemy z lunchu: szkoda czasu, kasy, mamy owoce, sycące orzechy nerkowca, wodę, jest git. 

Odbijamy w lewo, jedziemy wzdłuż pięknego wybrzeża. Zatrzymujemy się na parkingu - klifie u wejścia do zatoki,  z góry którego podziwiamy kunszt surferów sunących po niesamowicie długich, pięknch falach. Raglan to w końcu światowa mekka. Ale jaka przy tym skromna! Wytrwali czytelnicy zapewne pamiętają zaślubiny z oceanem i krótki opis miasteczka. 


Asfalt się kończy i zaczyna się szuter. Ale za to jaki! Wyprofilowane zakręty pozwalają docisnąć nasze służbowe subaru 4x4, a te są bez przerwy, co nie dziwi:
Naszym celem jest plaża, do której jedzie się 23 km szutrem. Akurat tak się składa, że zaraz przy wybrzeżu oceanu wyrasta imponujący, wygasły wulkan o wysokości względnej i bezwzględnej 756m. Musimy więc trawersować jego zbocze, a to musi oznaczać, oprócz zakrętów, widoki. Jakże się nie mylimy!

W trybie sportowym lub półmanualnym jedzie się d o s k o n a l e. Auto świetnie trzyma się nawierzchni, silnik bezboleśnie zasysa paliwo. Jadę szybko, ale ostrożnie. Momentami mam lekkie doznania klaustrofobiczne, gdy na odsłoniętych zakrętach, daleko w dole, widzę ocean. 

Droga wije się pod górę wśród gęstych paproci, czuć wilgoć lasu. Ciągle zakręty, ciągle na dwójce, w żlebach tniemy kołami potoki.  Przez drzewa przebija się niekiedy przestrzeń oceanu, by po chwili zniknąć na kilka minut. Gdy znów się pojawia, jest już dalej, niżej. Uwieńczeniem odcinka jest potężny wąwóz, rezerwat, który trawersujemy. Nagle widzimy  ogromną, skalistą ścianę po przeciwnej stronie wąwozu. Jesteśmy pod dużym wrażeniem, jeśli nie w oparach zachwytu. 

U szczytu wąwozu znajduje się parking oraz platforma widokowa, która częściowo wisi nad przepaścią i choć w deskach szpary są niewielkie, widać wystarczająco dużo, żeby zmienić w oczach punkt ostrości i poczuć tym samym przestrzeń, lufę, jak mawiało się we wspinaczkowym slangu.

Czas podgonić, bo nie ujechaliśmy nawet połowy. Z głośników dudnią elektro-afrykańskie transy, droga wije się tym razem w dół. Nagle w górze pojawia się na chwilę wierzchołek szczytu. Jak wysoko! A jednocześnie jakby blisko...
 
W pewnym momencie las i teren rezerwatu gwałtownie się kończy, raptownie otwiera się przestrzeń i raptownie zmienia krajobraz: na wysokim klifie pojawiają się zielone łąki  - pastwiska dla owiec. Las dawno temu wycięli. Ale mimo to jest niezwykle malowniczo.

Po drodze odbijamy w dół dolinki i "obczajamy" na przyszłość niewielkie, skromne, ale bardzo ładne i przytulne, estetyczne pole campingowe. Wrócimy tu. 

W końcu jest i nasza plaża. Droga w bok doprowadza nas doliną do niewielkiego parkingu, skąd ścieżką, pomiędzy czarnymi, porośniętymi roślinnością wydmami, dochodzimy do rozlanej rzeczki tworzącej mokradło. Na stromym zboczu doliny widać potężne obsuwisko ziemi - efekt erozji gleby po wycięciu drzew.  
 Dochodzimy do plaży. 
Ogromnej plaży. 
Najbardziej rozległej, najszerszej, jaką widziałem w życiu. A trochę tych plaż już widziałem. 



Jej szerokość to zapewne efekt odpływu, a także miejsca - ujścia niewielkiej rzeczki, ale i tak jej gładkość, jej otwartość na przestrzeń, przy tym jej kolor o odcieniu ciemnego grafitu, zachwyca. Krajobraz, jakiego się nie spodziewaliśmy, zupełne zaskoczenie. 


Jakiś kilometr w lewo wysoki, lecz łagodny klif wyznacza naturalną granicę plaży, tam też idziemy. Nawet Ignacy idzie sam i nie każe się nieść. Oczarowała go ogromna, błyszcząca tafla płaskiego jak stół, niemal czarnego piasku. Niesamowite wrażenie. Nadto od powierzchni stołu odbijają się promienie dość mocnego słońca, którego miało nie być, choć cirrusy zapowiadają rychłą zmianę pogody. Wiadomo: Cirrus na niebie - pogoda się zj.bie.
Dochodzimy do sedna: zielony, porośnięty trawą, łagodny klif raptownie opada filarem do wody, wystawiając na fale odsłonięte piszczele wielkich głazów. Da się jednak przejść, a za filarem plaża znów się odsłania. 
 My jednak wracamy. Chmur jakby więcej, ale nie przesłaniają tarczy słońca, raczej filtrują jego światło, tworząc niezwykłe widowisko świetlno-wizualne: mamy wrażenie, jakbyśmy szli po tafli gładkiego jak stół, błyszczącego czarnego jeziora, na dodatek czerń w różnych jest odcieniach... 

W drodze powrotnej jadę już pewniej, szybciej, choć ciągle ostrożnie: fura może niezła, ale opony słabe. Powrót tą samą drogą to powtórka wspaniałych widoków, tyle że w lustrzanym odbiciu. Tym razem Lila jest bliżej oceanu. 

W domu czekają nas jeszcze wieczorne atrakcje: podsumowanie dnia w postaci "wrzucenia" zdjęć na fejsa, kolacja, wygłupy z dziećmi, cowieczorne rozpalenie kominka (odkąd tu przyjechałem,  nie było jeszcze wieczoru bez tego rytuału), potem uwieńczenie dnia: seks. Czysty hedonizm. Heroina Natury.

To był syty, pełny dzień, jeden z tych, którego obrazy przewijają się przed oczami przed zaśnięciem. 



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2