czwartek, 13 sierpnia 2015

NIE MA LEKKO

ZADUPIE

W błędzie jest ten, kto sądzi, że wyjazd do NZ zarezerwowany jest dla wybrańców losu, których przywitają na lotnisku lokalne władze oraz zespół pieśni i tańca.

Nasze europejskie wyobrażenie o tym kraju ukształtowane jest w dużej mierze przez popkulturową kalkę nałożoną na nasze mózgi przez niejakiego Petera Jacksona, na szczęście Nowozelandczyka. 

A wcześniej? Co wiedzieliśmy o tej krainie? Jeśli ktoś się interesował geografią i podróżami, wiedział może, że to dawna baza wypadowa na Antarktydę. To wszystko. Chyba, że coś mi umknęło. A tak, owce, wełna. Paproć. Coś jeszcze?

Nawet piękne, półnagie tancerki w trzcinowych spódniczkach kojarzą się raczej z Polinezją, Fidżi, Vanuatu, Nową Kaledonią, Wyspami Cooka, Samoa, Thaiti, Paulem Goginem.
 

Czy ktoś coś wiedział o tym zadupiu więcej niż to, że jest schowane za Australią? Tam to przynajmniej pająki jadowite mają, węże śmiertelne, straszne krokodyle, rekiny ludojadne. No i plaże rozległe. Słońce. Naćpane misie koala. Kangury. Wielka Rafa Koralowa. Opaleni, uśmiechnięci surferzy o niebieskich oczach i jasnych, kręconych włosach. Igrzyska w Sydney w symbolicznym 2000 roku. Ian Thorpe. Kylie Minoque. Nick Cave. AC/DC.

No i w szkole uczyli, że niejaki P. E. Strzelecki, polski patriota z czasów powstania listopadowego, jest odpowiedzialny za nazwę najwyższego szczytu Australii, i że jest tam pustynia jego imienia. Swoją drogą wymówienie nazwiska Kościuszko jest niemożliwe w języku angielskim odmiana australijska, więc mówią /maunt koz'ijosko/. Ale przynajmniej jest jakiś ślad polskości, oswojenia fragmentu odległej, obcej przestrzeni. Lub jak kto woli: Nasi tam byli. 

A tutaj?  Owszem, krajobrazy przepiękne jak w filmie, nie trzeba tu przyjeżdżać, żeby to wiedzieć, mamy w końcu internet. Owszem, mieszkańcy zdają się być tolerancyjni i przyjaźnie nastawieni do siebie i przybyszów zza oceanu oraz wyluzowani w wielu kwestiach życiowych; w końcu jakie inne wyjście, gdy się mieszka na końcu świata. Potem się dziwić, że  w pidżamach albo w samych skarpetkach zimą do supermarketu chodzą. Owszem, klimat jest przyjazny, lato trwa pół roku, a zimy wyglądają jak polski, słoneczny październik. No i wina mają doskonałe. 

Ale to zadupie zadupia. Dalej już tylko wielka woda i tajemnicze, opuszczone Wyspy Wielkanocne. 
Pustkowie o powierzchni Polski, zamieszkałe przez niecałe pięć milionów ludzi. Wystarczy dokładnie przyjrzeć się mapie i zauważyć proporcje między drogami asfaltowymi i nieutwardzonymi.
Koniec świata. Albo początek świata, na pocieszenie, na otarcie łez, że niby nie jest tak źle, że niby przedmurze zachodniej cywilizacji, z której nie do końca jestem dumny.


SAMOTNOŚĆ

Prędzej, niż później trzeba się zmierzyć ze świadomością, że cała rodzina oraz wszyscy znajomi i przyjaciele są poza zasięgiem fizycznego kontaktu. Niektórych z nich, także tych, których chciałabyś, nie zobaczysz już nigdy, a innych nie wcześniej niż za dwa, trzy lata... potem znów za kilka lat.... potem znów... W międzyczasie więzy osłabną, niektóre całkiem wygasną, a gdy przyjedziemy, będziemy postrzegani jak ludzie z innej planety, wesołkowaci, podstarzali obcy znajomi, nienaturalnie znajdujący się w centrum uwagi. Celebryci chwili, 
z którymi koniecznie trzeba się napić.  

Możemy czarować rzeczywistość, zapraszając do nas na wakacje życia, oferując dach nad głową, nawet auto do dyspozycji, ale i tak wiadomo, że prawie nikt tu nie przyjedzie, bo to coś jakby podróż statkiem kosmicznym na inną planetę. 

Co z tego, że niby dobrze znam angielski, skoro zwykle, oby jeszcze, nie rozumiem tych subtelnych niuansów komunikacyjnych, szeptów, półsłówek, niedomówień, skrótów myślowych, metafor i innych dwuznaczności języka potocznego, specyficznych dowcipów i żarcików, gierek słownych, które tak doskonale znamy z piątkowych imprez w Polsce, kiedy to wszyscy płyną na tej samej fali porozumienia i wystarczy czasem słowo, żeby pokładać się pod stołem ze śmiechu...

Gdy masz świadomość, że język polski umrze wraz ze śmiercią rodziców naszych dzieci, ogarnia cię dziwne poczucie samotności, refleksja, że język to nie tylko sytuacja komunikacyjna, ale także nośnik emocji. Samotność... tak, to uczucie, z którym będę się musiał niedługo zmierzyć. Drugim będzie...

TĘSKNOTA

Niekoniecznie za ludźmi tęsknota, oczywiście ta też. Chodzi mi raczej o pamięć zapachów. To mój flagowy zmysł, wszystkie inne w notowaniach jakoś słabiej wypadają. No może dotyk jeszcze trzyma poziom, ale ten nie wymaga specyficznej ostrości, nie chodzimy do lekarza-specjalisty od dotyku. 

Słuch nie jest aż taki zły, zważywszy ilość przyjętych w życiu dźwięków, z lekka licząc tysiąca koncertów, czy ekstremalnych elektronicznych pisków, jakie osobiście produkowałem i aplikowałem przez otwory w czasce, a które regularnie spalały gwizdki w głośnikach.  Nie mówiąc już o wpływie słuchawek na zwoje mózgowe. 
Smak wypada powyżej przeciętnej, choć z aspiracji bycia koneserem wina pozostało mi jego konsumowanie.
Wzrok wypada przeciętnie z tendencją zniżkową. Co prawda głęboki astygmatyzm  w prawym oku czyni go niemal bezużytecznym, ale lewe robi za dwoje i ciągle nieźle sobie radzi.

Za to węch... Węch to obrazy: z dzieciństwa, z młodości, z wakacji, z Australii; 
to nieskończenie wiele obrazów, skojarzeń i miejsc. 
Zapach kwitnącej lipy przy leśniczówce mojego dziadka... Rozgrzanej ściółki i lepkiej żywicy sosnowych lasów... Szumiących traw połonin bieszczadzkich... Skoszonej, suszącej się trawy... Wrześniowych górskich łąk sudeckich... Rozgrzanego, letniego asfaltu... Lipcowych świerków gorczańskich... Wnętrza pudła rezonansowego gitary... Wilgotnego piasku dziecięcej piaskownicy... Kanapki z musztardą... Przemoczonych skarpetek po całodziennych wygłupach na sankach, czy łyżwach... Linoleum w klasie podstawówki... Wnętrza kabiny jelcza... Czerwcowych wieczorów... Skały na dłoniach po całym dniu wspinaczki... Mroźnej, górskiej bryzy w słoneczny dzień na biegówkach... Kolendry na bazarze w Laosie...

ZDROWIE

Gdyby emigracja odbyła się w granicach Unii Europejskiej, mielibyśmy zapewnioną opiekę medyczną i w niektórych, bogatszych krajach, także socjalną. 

Tutaj nie mamy prawie nic. Oczywiście w momencie uzyskania rezydentury sytuacja się zmieni, ale to dopiero za jakieś pół roku. Dobrze, że polityka NZ jest faktycznie prodziecięca, dzięki czemu chłopcy mają zapewnione darmowe leczenie, także dentystyczne. 
Tu wspomnę, że bez względu na status, ubezpieczenie medyczne dorosłych nie obejmuje leczenia dentystycznego, a koszt wizyty u dentysty zaczyna się od 500 NZD (jakieś 1300 PLN), czyli dziesięć razy tyle, co w Polsce. Gdy problemów jest więcej niż jeden, mnożymy przez ich ilość.

Ostatnio o uwagę dopraszają się kamienie w nerce, których nie udało mi się pozbyć w Polsce, bo znajomości nie zadziałały. Ubezpieczenie podróżnicze, jakie wcześniej wykupiliśmy, nie pokrywa kosztów leczenia przypadłości przywleczonej z kraju pochodzenia, więc czekam na informację ze szpitala, ile kasy będę musiał pożyczyć na zabieg. A sprawa robi się coraz pilniejsza. 

 Nie pozostaje nic innego, niż tylko modlić się do boga, bogini, bogów, diabli wiedzą kogo jeszcze, o zdrowie, bo jak coś się sypnie, to jesteśmy w ciemnej dupie. 

CHŁOPCY

Ignacy jest z nas wszystkich najbardziej wyluzowany. Nie ma zbyt wielu zmartwień, poza tym, żeby mama jak najszybciej wróciła z pracy. Żyje sobie w błogiej półświadomości dwuipółlatka i wygląda na to, że jest zadowolony z nowej sytuacji.


Bardziej martwimy się o Adasia. Jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą spotkać siedmiolatka, to wyrwanie go z grupy rówieśniczej i pozbawienie kolegów.

Dobrze, że jest elastyczny, że niezwykle łatwo przystosowuje się do nowych sytuacji. Myślę, że to efekt wielu outdoorowych wypraw, w jakich brał udział już jako dwulatek, dzięki czemu jest niezwykle zaradny i samodzielny. Jednak wyraźnie brakuje mu kolegi do chłopięcych wygłupów, takich których nie można robić w domu, bo irytują zgredów.

Dobrze, że jest bystry i mocno naciska na angielski. Wie, że im szybciej go opanuje, tym szybciej złapie kontakty. Na szczęście dzieci w szkole i klasie są tu bardzo tolerancyjne i nikt mu nie dokucza z racji nieznajomości języka. No, może z wyjątkiem trzech dziewczyn, właściwie już tylko jednej, ale mamy nadzieję, że to raczej próba przyciągnięcia jego uwagi.

W końcu, jakby nie było, przystojniak z niego, laski zaczynają napierać...


Adaś zakończył w Polsce pierwsza klasę. Jednak ze względu na fakt, że dzieci rozpoczynają tu naukę po ukończeniu pięciu lat, trafił od razu do trzeciej klasy, na dodatek na końcówkę pierwszego trymestru. Musi więc nie tylko zmagać się z nieznajomością języka, ale także nadrobić różnice programowe.

Czy kiedykolwiek pozna polską składnię? fleksję? ortografię i interpunkcję? frazeologię?

Z konieczności chyba znów zostanę polonistą...


WĄTPLIWOŚCI


Dotyczą, jak łatwo się domyślić, słuszności decyzji o wyjeździe aż do NZ. Czasem myślę: można było bliżej, do Niemiec na przykład, Danii albo do Norwegii. Tam jednak problemem byłaby nieznajomość języka (niemiecki wymagałby przypomnienia), zaś jego opanowanie przedłużyłoby okres adaptacji. Południe Europy odpada ze względu na kryzys i  znów: język. Doznaję uczucia groteski, kiedy uświadamiam sobie, że znajomość angielskiego ogranicza...


Można było do Wielkiej Brytanii, ale świadomość, ile buraków z Polski tam rośnie, skutecznie skreśliła tę destynację. Oczywiście mnóstwo mądrych ludzi również płaci tam podatki, tyle że ci rozumieją, jak należy funkcjonować w obcym kraju, czy społeczeństwie,

buraki zaś mają hałaśliwą tendencję do zwracania na siebie uwagi. Nie chcę się za nikogo wstydzić. Już nie raz wstydziłem się w na przykład w Czechach czy Niemczech za agresywnych ziomków nawalonych alkoholem i testosteronem.


Inne wątpliwości dotyczą kosztów, jakie musieliśmy ponieść w związku z wyjazdem. Główny i najpoważniejszy wydatek to wynajęcie nowozelandzkiego prawnika, który najskuteczniej wydrenował nasz budżet. Potem doszły koszty badań medycznych, nostryfikacji, wniosków wizowych, biletów lotniczych, depozytu za wynajęcie domu, siedmiomiesięcznego przymusowego bezrobocia podczas nieobecności Lili, słowem: jakaś atrakcyjna działka budowlana rozpłynęła się w niebycie.


Podsumowując I: Wyjazd czteroosobowej rodziny do NZ to nie romantyczna wycieczka do krainy Elfów. To ogromny stres, ryzyko, także rozpadu rodziny, utrata oszczędności, ciężka harówka, permanentna utrata przyjaciół, zerwanie więzi rodzinnych, niezałatwione lub źle pozamykane sprawy i wielki znak zapytania. Po wielokropku.
 

Podsumowując II: NIE POLECAM. Zniechęcam. Nie warto, nie ma sensu. Strata pieniędzy i nerwów. Bezsens. Paranoja. Po cholerę? Są ciekawsze rzeczy w życiu, niż tłuc się na koniec świata. Że niby tu ładnie? A co, w Polsce brzydko? Że niby przygoda? Pieprzyć to. Podróże? Walić to. Lepiej siedzieć w domu.
 

Jest internet i Travel Channel.





 
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2