poniedziałek, 22 czerwca 2015



ZMIANA CZASU

Zaczęło się już w  samolocie: Ponieważ Ignacy funkcjonuje według dawnej strefy czasowej, traktuje wieczorne spanie jak popołudniową drzemkę. Oznacza to, że budzi się o 2 w nocy rześki i wyspany, po czym złazi z łóżka i rozpoczyna swój taniec. A ponieważ tata zszedł na drugi plan, „trybić” musi mama. Biedna mama... Dziś położyła się o szóstej rano. Za to ja „trybię” od szóstej, pisząc te słowa.

KOMINEK


Właściwie to wielkie palenisko. Nie ma drzwiczek, choć odruchowo ich szukam. We Wrocławiu mieliśmy piecyk kominkowy - jedyne źródło ogrzewania naszego poddasza, więc żywy ogień jest absolutnym a must. Jest żywym, stałym elementem rodziny.

Rozpalamy pod wieczór, oczywiście z Ignacym, który pół dnia mantruje: Pali! Pali! Mama pali! 
No to pali. 

Kominek jest duży, po zgaszeniu świateł wygląda jak te w starych zamczyskach. Palenisko jest niemal na poziomie podłogi, więc wrażenie bliskości ognia jest zniewalające. Siadamy z Lilą na skraju łóżka i gapimy się w ognisko. Jest inspirująco, pojawiają się różne pomysły, począwszy od udoskonalenia paleniska, skończywszy na... Mama, choc, choc. Mama, hopa! Ignacy budzi się z popołudniowej drzemki o pierwszej w nocy...




JAK DOTĄD

Jak dotąd, jeśli chodzi o krajobrazy, niewiele zachwyciło. W niedzielę wybraliśmy się do Lili przyjaciół mieszkających w stuletniej hacjendzie w okolicznych górach. Rzucają się w oczy chaotycznie wykarczowane niektóre wzgórza uwieńczone gdzieniegdzie strasząco sterczącymi starych drzew trupami - lokalna prywata. Drogi średnie, choć w sumie solidne. Przez chwilę przypomniały mi asfalcik z Wołosatego na Halicz jak się idzie, oczywiście w makroskali. Ogólnie niewiele pieprzenia, podejście pragmatyczne.

PIERWSZA WYCIECZKA
 
Lila postanawia poznać nas ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi, którzy śledzili naszą historię i bardzo nam kibicowali. Nie tylko oni zresztą, także znajomi z pracy, szczególnie szefowie, bardzo się zaangażowali w całą sytuację, uznając naszą decyzję o tymczasowym rozdzieleniu rodziny, której celem było przybyć do ICH krainy, za fascynującą historię i szczególny, nieznany tutaj rodzaj poświęcenia.

Jedziemy autem. Tuż po zatankowaniu na koszt firmy służbowego samochodu wsiadam za kierownicę. Nie mogę się oprzeć – subaru ma moc nieodpartą. Jadę po lewej; niby ok, szybko koduję kierunkowskaz po prawej, ale już na kolejnym skrzyżowaniu potężny klakson stawia mnie niemal do pionu i natychmiast nabieram rezerwy do swoich możliwości. Poza tym jadę zbyt blisko lewej krawędzi jezdni, dokładnie tak, jak kiedyś Lila po przyjeździe do Australii. Tyle że tym razem to ona mnie upomina – w końcu ona. Dojechałem.

Przyjaciele to Dianne i Dave, mocno wyluzowana para w późno średnim wieku, mieszkająca w pobliskich wschodnich górach w starej, drewnianej chałupie. Jest powitanie, uściski, ognisko, pyszne jedzenie. Przy okazji Dave ma urodziny, więc po kurtuazyjnych życzeniach zaczynam rozmowę.
I tu szok.
Niby radzę sobie z językiem (twarda szkoła australijska wypala znamię na zawsze), niby mam ten dar komunikowania się z ludźmi, ale przy Davie wymiękam. 
Ciężki, nowozelandzki akcent skutecznie burzy moje dobre samopoczucie. Inna sprawa, że jestem lekko spięty – czuję się trochę jak dzikus wśród kosmitów. 
Jednak po kwadransie już go prawie mam: wjeżdżam na australijski tor i zaczynamy rozmowę o jego chałupie – opowiada jak remontował, pokazuje betonowe podpory pod drewnianą konstrukcją, ja o tym, że też to robiłem, że jakby co, to mogę pociapać pędzlem ściany, że lubię w drewnie dłubać.Inna sprawa, że on też się stara.
Pytam:
- Kupiłeś kiedykolwiek drewno na opał?
- Nie, nigdy. Sam zdobywam.
- Ja też zdobywałem.
PRAWIE go mam.
Prawie, bo ten znów się językowo luzuje... 





Jedno mnie urzeka: Dave nie był nawet w Australii, jednak stwierdza: „Jestem szczęściarzem, że mieszkam w NZ”. Ot, taka tutejsza forma patriotyzmu.

Dianne to matka Daniela - przyjaciela i przewodnika Lili po nowym świecie. Świetna babeczka – przesympatyczna, prostoduszna, ciepła. Także posiada niedaleko swoją chatkę (i jeszcze inną na zachodnim wybrzeżu) oraz domek letniskowy, z wynajęcia którego ma pewny dochód. Opowiada o kopalni złota, która planuje wgryźć się w pobliską górę i zdegradować środowisko. Szykuje nawet jakąś formę protestu.

Są też członkowie rodziny: dwa małżeństwa z dziećmi. Jest chłopiec, który wciąga Adasia do zabawy (lub odwrotnie), mimo zerowej komunikacji werbalnej.
Jest też Mateusz  - przyjaciel Lili, także geodeta oraz Nick - Maltańczyk, który wyjeżdża na południowy skraj południowej wyspy.
Jest zimno. Pomimo słońca wieje (jak to w górach zimą), ognisko nie grzeje, bo ogień tańczy dookoła, jak mu wiatr zagra. Mimo to tutejsze dzieci biegają na boso...

Dziś pod wieczór widziałem gościa na rowerze z uszatką na głowie, ubranego w ciepłą kurtkę, rękawiczki oraz... szorty i japonki. Spoko.

Pora wracać, pakujemy się do auta. Na odchodne dostajemy wspaniały prezent: bagażnik drewna do kominka!


Podróżowaliśmy od zawsze. W Polsce góry, potem Australia i Azja, potem znów góry, kajaki, wyprawy rowerowe, biegówki, czyli cudowne, lokalne mikroporóże.

Zaplanowaliśmy wyjazd dość dokładnie. Wiedzieliśmy, że czas pobytu w Polsce wykorzystamy na założenie rodziny i wcześniej ustaliliśmy, że Lila wyspecjalizuje się w dziedzinie, która ułatwi start w Nowej Zelandii. Zrozumieliśmy także, że trzeba uzbroić się w cierpliwość, że jej nauka nie potrwa krócej, niż cztery lata, czyli że wyjedziemy za 5-7 lat, i że dzieci, które się pojawiły, nie mogą wpłynąć na zmianę decyzji.

To Lila była główną zdeterminowaną. Gdy na świat przyszedł Ignacy,  uznałem emigrację za mrzonkę, co pewnego dnia  wyznałem żonie. „Ale dlaczego niby dzieci miałyby być przeszkodą?” Usłyszałem. „ Chyba jest odwrotnie, jeśli uznamy, że robimy to także dla nich?” Z logiką się nie dyskutuje.

Od momentu podjęcia decyzji nasze myśli i działania, nawet te spontaniczne, zdeterminowane były wyjazdem. Mieszkanie? Wystarczy tani strych i remont własnymi rękami. Rower? Używany, bo wyjazd. Samochód? Stary grat. Ziemia? No, było blisko, już się rozglądaliśmy w Górach Kaczawskich. Wszystko z trzeciej ręki, żadnych kredytów, wieloletnich zobowiązań, no i żadnych sentymentów. Stała świadomość tymczasowości to, jak się okazało, najsilniejszy determinant.




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2