poniedziałek, 22 czerwca 2015



PODRÓŻ

Po ok. 26 godzinach lotu trzema samolotami, biegania po lotniskach, odpraw, kontroli, targania podręcznego bagażu, który już sam w sobie wyglądał jak bagaż główny, pchając wózek z Ignacym i ciągnąc za sobą Adasia, walcząc ze zmęczeniem i jednocześnie adrenalinową bezsennością, dotarliśmy.
I to bez żadnych problemów.

Wszyscy spisali się na medal: chłopcy świetnie znieśli trudy podróży, zaś obsługa samolotów  lotnisk, na widok samotnego ojca z dwójką dzieci i tobołami, udostępniała wszelkie możliwe skróty omijające kolejki, w tym bramki dla VIP-ów.
No, w końcu jak by nie było, my wipy, panie.

POWITANIE

Oto jest:  Matka i żona.
Stoi w tłumie oczekujących. Rzuca się na dzieci, ściska, tuli. Ignacy śpi w wózku (zasnął jeszcze w samolocie), Adaś wisi na szyi. Po siedmiu miesiącach dotyka ich, całuje i chłonie zapach.
Potem ja.
Skromnie, bez szaleństw, rozumiemy się przecież doskonale, ale jest niesamowicie. Przyglądam się uważnie i  widzę człowieka stąd: pewna siebie, opalona, inne ciuchy, ubrana jak, powiedzmy, lokalna post-hipiska w glanach.

Ładujemy się do auta.
Kierownica znów po prawej.  Australijskie nawyki dawno wyparowały, więc jako pasażer prawą dłoń opieram na dźwigni zmiany biegów.
Ignacy nadal śpi.

Pogoda jak w listopadzie: ciężkie chmury,ale nie pada i jest ciepło.
Do Hamilton jest półtorej godziny. Siedzę jak na szpilkach, bo tyłek protestuje po tylu godzinach ucisku w samolotach. Rozglądam się dookoła: połowa drzew bez liści, jak w listopadzie. Widoki raczej nieciekawe. Budynki przemysłowe, rzadko mieszkalne, pastwiska, linia kolejowa po lewej. 
Hamilton. Nic ciekawego: szerokie ulice, ronda, trochę Australii, trochę Stanów, niewiele Europy.
Ignacy ciągle śpi.

DOM

Przekraczamy próg: pachnie przyprawami – bardzo dobry znak.
Radość przeogromna!
Pełno pomieszczeń: rozbiegamy się dookoła i ekspresowo oswajamy przestrzeń. W tym celu rytualnie obsikam potem pierwszy kąt w ogrodzie.

Ignacy się budzi.
Szybko akceptuje nową sytuację i natychmiast anektuje mamę.

Adaś nakręcony, biega i skacze. Tutaj można, bo nie ma sąsiadki pod podłogą. Obiecałem mu to jeszcze w Polsce. 
 Nowość: żeby kogoś wywołać z pomieszczenia, trzeba podnieść głos.
Labirynt pomieszczeń zakłóca orientację: do końca dnia pytamy o trasę do łazienki albo do któregoś z pokoi. Po zmroku dochodzi odruch macania ścian w poszukiwaniu światła, także klamek - są znacznie wyżej niż zwykle.

A potem grupowe rozpalenie kominka w sypialni. Robi się ciepło, roznosi się subtelny aromat palonego drewna.  Mamy ognisko domowe. Jak na Swojcu we Wrocku. Wspaniale!
Za namową Lili odkrywam prysznic: jest duży. Ale odjazd! Doznaję błogiego uczucia ulgi. Śmieję się głośno. Co za rozkosz! 
Potem już tylko do łóżek; wszyscy zasypiamy natychmiast (prawie, rodzice jeszcze się pokręcą;)

Wcześniej jednak niespodziewanie pojawia się strach, czy decyzja była słuszna. Korzenie wrosły znacznie głębiej, niż kiedy 13 lat temu wyjeżdżałem do Australii. Wyrwanie ich zabolało. Nowa Zelandia też nie musi być idylliczną krainą pięknych elfów i śmiesznych hobbitów. 



Decyzja o wyjeździe zapadła już dawno temu, mniej więcej w 2006 roku, kiedy okazało się, że już dłużej nie  przeciągnę  pobytu  w Australii. Uznaliśmy wówczas, że lepiej wrócić tu na innych zasadach, niekoniecznie zaczynając od materaca i mycia garów. Ciężka fizyczna harówa też odpada – szkoda ciała. A ponieważ powroty w dawne miejsca w moim wypadku nigdy się nie sprawdzają, uznaliśmy, że – z braku innych miejsc na Antypodach – celem będzie Nowa Zelandia. W sumie brzmiało nieźle, nawet dość oryginalnie:  piękna przyroda, ocean, góry, dobry klimat, przyjazne dla ludzi państwo, ale przede wszystkim nuta szaleństwa z posmakiem podróży. Och, no i ten mit krainy Elfów i Hobbitów, któremu trudno, choć przez chwilę, było się oprzeć..., prawda?   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2