PODRÓŻ
Po ok. 26 godzinach lotu trzema samolotami, biegania po
lotniskach, odpraw, kontroli, targania podręcznego bagażu, który już sam w sobie
wyglądał jak bagaż główny, pchając wózek z Ignacym i ciągnąc za sobą Adasia,
walcząc ze zmęczeniem i jednocześnie adrenalinową bezsennością, dotarliśmy.
I to bez żadnych problemów.
Wszyscy spisali się na medal: chłopcy świetnie znieśli trudy
podróży, zaś obsługa samolotów lotnisk,
na widok samotnego ojca z dwójką dzieci i tobołami, udostępniała wszelkie możliwe
skróty omijające kolejki, w tym bramki dla VIP-ów.
No, w końcu jak by nie było, my wipy, panie.
POWITANIE
Oto jest: Matka i
żona.
Stoi w tłumie oczekujących. Rzuca się na dzieci, ściska,
tuli. Ignacy śpi w wózku (zasnął jeszcze w samolocie), Adaś wisi na szyi. Po
siedmiu miesiącach dotyka ich, całuje i chłonie zapach.
Potem ja.
Skromnie, bez szaleństw, rozumiemy się przecież doskonale,
ale jest niesamowicie. Przyglądam się uważnie i
widzę człowieka stąd: pewna siebie, opalona, inne ciuchy, ubrana jak,
powiedzmy, lokalna post-hipiska w glanach.
Ładujemy się do auta.
Kierownica znów po prawej.
Australijskie nawyki dawno wyparowały, więc jako pasażer prawą dłoń opieram na
dźwigni zmiany biegów.
Ignacy nadal śpi.
Pogoda jak w listopadzie: ciężkie chmury,ale nie pada i
jest ciepło.
Do Hamilton jest półtorej godziny. Siedzę jak na szpilkach,
bo tyłek protestuje po tylu godzinach ucisku w samolotach. Rozglądam się
dookoła: połowa drzew bez liści, jak w listopadzie. Widoki raczej nieciekawe.
Budynki przemysłowe, rzadko mieszkalne, pastwiska, linia kolejowa po lewej.
Hamilton. Nic ciekawego: szerokie ulice, ronda, trochę
Australii, trochę Stanów, niewiele Europy.
Ignacy ciągle śpi.
DOM
Przekraczamy próg: pachnie przyprawami – bardzo dobry znak.
Radość przeogromna!
Pełno pomieszczeń: rozbiegamy się dookoła i ekspresowo
oswajamy przestrzeń. W tym celu rytualnie obsikam potem pierwszy kąt w
ogrodzie.
Ignacy się budzi.
Szybko akceptuje nową sytuację i natychmiast anektuje mamę.
Adaś nakręcony, biega i skacze. Tutaj można, bo nie ma
sąsiadki pod podłogą. Obiecałem mu to jeszcze w Polsce.
Nowość: żeby kogoś wywołać z pomieszczenia, trzeba podnieść głos.
Nowość: żeby kogoś wywołać z pomieszczenia, trzeba podnieść głos.
Labirynt pomieszczeń zakłóca orientację: do końca dnia pytamy
o trasę do łazienki albo do któregoś z pokoi. Po zmroku dochodzi odruch macania
ścian w poszukiwaniu światła, także klamek - są znacznie wyżej niż zwykle.
A potem grupowe rozpalenie kominka w sypialni. Robi się
ciepło, roznosi się subtelny aromat palonego drewna. Mamy ognisko domowe. Jak na Swojcu we Wrocku.
Wspaniale!
Za namową Lili odkrywam prysznic: jest duży. Ale odjazd!
Doznaję błogiego uczucia ulgi. Śmieję się głośno. Co za rozkosz!
Potem już tylko do łóżek; wszyscy zasypiamy natychmiast (prawie,
rodzice jeszcze się pokręcą;)
Wcześniej jednak niespodziewanie pojawia się strach, czy
decyzja była słuszna. Korzenie wrosły znacznie głębiej, niż kiedy 13 lat temu wyjeżdżałem do Australii. Wyrwanie ich zabolało. Nowa Zelandia też nie musi być
idylliczną krainą pięknych elfów i śmiesznych hobbitów.
Decyzja o wyjeździe zapadła już dawno temu, mniej więcej w 2006 roku, kiedy okazało się, że już dłużej nie przeciągnę pobytu w Australii. Uznaliśmy wówczas, że lepiej wrócić tu na innych zasadach, niekoniecznie zaczynając od materaca i mycia garów. Ciężka fizyczna harówa też odpada – szkoda ciała. A ponieważ powroty w dawne miejsca w moim wypadku nigdy się nie sprawdzają, uznaliśmy, że – z braku innych miejsc na Antypodach – celem będzie Nowa Zelandia. W sumie brzmiało nieźle, nawet dość oryginalnie: piękna przyroda, ocean, góry, dobry klimat, przyjazne dla ludzi państwo, ale przede wszystkim nuta szaleństwa z posmakiem podróży. Och, no i ten mit krainy Elfów i Hobbitów, któremu trudno, choć przez chwilę, było się oprzeć..., prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz