A propos determinacji: było jeszcze coś. Właściwie ktoś: prawnik z NZ , który pogonił nas do działania, a Lilę wygonił z Polski. To on wpadł na pomysł, żeby wyjechała wcześniej i znalazła ofertę pracy na miejscu. W sumie facet miał do nas szczęście; wypełniliśmy wstępną ankietę online, parę dni później zadzwonił. Ok, człowieku z kosmosu, nie znamy Cię, nie wiemy, jakie masz intencje; oskubiesz nas – Twój zysk, niech Ci służy, ale masz nas. Jesteś pierwszą osobą oferującą pomoc, więc i ostatnią. Okazał się być fair.
Zrobiliśmy pierwszy przelew, potem drugi, trzeci i nie było już wyjścia: poszły pieniądze – zapadła decyzja. Najlepszy sposób: zapłacić za coś z góry i skazać się na działanie.
Tak oto, dnia 12 listopada 2014 roku, o czwartej rano na pekaesie we Wrocławiu, pożegnałem Lilę. Sądziłem, że zobaczymy się za dwa, góra trzy miesiące. Jakże się myliłem...
Zostałem z chłopcami. Spadły na mnie obowiązki, które wcześniej taktycznie odsuwałem od siebie. Wiadomo: facet. Ciężko pracuje, w domu musi odpocząć: zjeść gotowy obiad, przejrzeć newsy na necie, pomarudzić, strzelić drzemkę, focha, znowu newsy.
Ok, byłem odpowiedzialny za techniczną i estetyczną stronę naszego życia: naprawiałem, rąbałem i nosiłem drewno, sprzątałem, robiłem zakupy.
Inna jednak sprawa, gdy nagle nie ma już podziału obowiązków: jesteś sam i jeśli nie ty, to nikt ich nie wypełni.
Okazało się, że radzę sobie zupełnie nieźle. Dzień wypełniały stałe, rutynowe czynności, brak wolnego czasu wyeliminował działania pozorowane, a jedyna szansa skupienia się na sobie pojawiała się po 22, kiedy chłopcy już spali.
Polubiłem domowe prace: pranie, wieszanie prania, upychanie prania w szafie, gotowanie (szczególnie przeze mnie lubiane: widok dzieci wcinających tatinową ciapę daje ogromną satysfakcję), pampersy, niekończące sprzątanie, spacery, zakupy.
Dzięki wynalazkowi zwanemu Skye byliśmy z Lilą w stałym kontakcie, więc mama mogła pozornie uczestniczyć w naszym życiu. Wielkie dzięki skajpie, gdyby nie ty, nie wiem, jak byśmy to przetrwali. Nie wyobrażam sobie esemesowania lub rozmów telefonicznych dwa razy w tygodniu, jak dawniej, kiedy byłem w Australii. Swoją drogą, zawsze nurtowało mnie, kiedy Skype da możliwość powąchania kogoś...
Wszystko grało, jak należy, póki dzieci nie chorowały. W połowie grudnia Ignacy złapał wirusa, w konsekwencji zapalenie płuc. Wprowadziłem się z nim na tydzień do szpitala, Adaś oczywiście pojechał do moich rodziców. Polubiłem nawet ten szpital: niedawno oddany do użytku, wszystko nowe, świetna opieka, wi-fi, niezłe jedzenie jak na szpital. Polubiłem chyba za bardzo, bo pięć dni po wypisaniu, w Wigilię, wróciliśmy tam ponownie: tym razem przypętała się bakteria i kolejne zapalenie płuc.
Gdy chorował Adaś, Ignacy lądował u teściów. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie nasi rodzice. Mogłem liczyć na nich w każdym momencie i nigdy nie odmówili pomocy.
Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie najbliżsi przyjaciele. Oni również mieli ogromny wkład w powodzenie całej akcji. Niniejszym dziękujemy Wam za to.
PIERWSZY DZIEŃ W SZKOLE
Nowa szkoła Adasia jest oddalona ok. 2 km. Najpierw rekonesans: jedziemy autem w porze lunchu. Na miejscu rozmowa z paniami (czy wszystkie szkolne panie wyglądają tak samo na całym świecie?), wypełnianie papierów, krótka prezentacja budynków. Wygląda zupełnie inaczej, niż w Polsce: budynki parterowe (jak to się u nas mówi: baraki), podzielone na niezależne sekcje, w każdej z nich inna grupa wiekowa. Z tyłu wielki plac zabaw, odkryty basen i wielka, naprawdę wielka, na moje oko hektar, łąka z boiskiem.
Jest akurat lunch, chmara dzieci szaleje na zewnątrz. Sporo z nich na boso. Podoba mi się. Mnie, byłemu nauczycielowi z opinią neurotyka, podoba się. Dzieci wydają się być przyjazne, co potwierdza później niejaka Lona, poznana starsza osoba, o której poniżej.
Zresztą dowiaduję się później, że szkoła specjalizuje się w opiece nad dziećmi emigrantów.
Tak, jestem emigrantem...
Lila wraca do pracy, a ja, z mapą w dłoniach, wracam na piechotę. Ignacy śpi w wózku. Zanim otworzę mapę, bez rezultatu próbuję na szagę.
Chwilę dalej mijamy wyścigowy tor przeszkód dla rowerów crossowych. Wygląda coraz lepiej.
Przecinamy łączkę przy stawie, podziwiamy szuwary i ptactwo na tafli wody (jakieś kaczki) i... jesteśmy przy naszej ulicy. Jeszcze 10 min. Wspinaczki pod górkę i w domu.
Dzień później, tj. wczoraj, powtarzam trasę. Spotykam starszą kobietę z psem, dzień wcześniej pytałem ją o drogę.
Zaczynamy rozmowę. Ehhh, ten kiwi accent... To Chorwatka z pochodzenia, od dwóch pokoleń w NZ. Miłą rozmowę przerywa jej pies, który najwyraźniej chce się wypróżnić (idą w stronę parku).
Bardzo miłe, odkrywcze spacery.
Adaś nie mówi po angielsku, więc pierwszy dzień w szkole stawia go w niepewności. Ale wszystko jest ok, zero problemów z kontaktem z dziećmi, zadowolony, poznał nawet kolegę.
Cały Adaś.
Zresztą jego pani to specjalistka od takich przypadków.
Adaś tutaj w szkole... Trudno mi w to uwierzyć. Lila ma obawy związane z nieznajomością języka. Ja z kolei jestem spokojny, bo wiem, że sytuacja go otworzy, a ta jest najlepszą nauczycielką języków. A że to bardzo inteligentny facet, jestem o niego spokojny, dlatego nie marnowałem czasu na domowe lekcje angielskiego, jeszcze od taty-neurotyka...
PRYSZNIC
To specjalne miejsce w naszym domu. Duży, metr na metr, z blaszaną, ocynkowaną michą. Szczególnie ważny teraz, kiedy temperatura spada w nocy poniżej zera. A ponieważ za wodę się tu nie płaci (może jest jakiś ryczałt), można zaszaleć. Miejscowi traktują gorący prysznic jako sposób na rozgrzanie się przed pójściem do łóżka. Próbuję i ja.
Zimno.
Nieee, dziś nie biorę prysznica, za zimno.
Jednak ciało domaga się ablucji. Dobra, idę.
W łazience jest najzimniej. W oknie zamiast szyby, otwór wentylacyjny w postaci poziomych pasemek szkła co 5 cm. Zdejmuję ciuchy powoli i niepewnie. W końcu najgorsze: ostatnia warstwa. Sztywnieję. Niczym zombie albo inny pokurcz robię ruch w stronę kabiny. Stawiam stopę na ocynkowanej blasze. Błąd, duży błąd. Czuję ból stopy. Masakra. W końcu odkręcam wodę i włażę do środka.
Nieee, dziś nie biorę prysznica, za zimno.
Jednak ciało domaga się ablucji. Dobra, idę.
W łazience jest najzimniej. W oknie zamiast szyby, otwór wentylacyjny w postaci poziomych pasemek szkła co 5 cm. Zdejmuję ciuchy powoli i niepewnie. W końcu najgorsze: ostatnia warstwa. Sztywnieję. Niczym zombie albo inny pokurcz robię ruch w stronę kabiny. Stawiam stopę na ocynkowanej blasze. Błąd, duży błąd. Czuję ból stopy. Masakra. W końcu odkręcam wodę i włażę do środka.
Oblewam się gorącą wodą.
Oooooo, co za uczucie! Całe ciało, od głowy po palce u nóg, przeszywa nieopisanie przyjemny dreszcz, który trwa, i trwa, i trwa... i trwa. Krew nabiera rozpędu, a życie sensu. Jest mi znów ciepło. Skurczone mięśnie puszczają, odprężam się; do pewnego stopnia oczywiście.
Nawyki oszczędzania wody biorą jednak górę i pora kończyć. Gdzie ręcznik? Na zewnątrz. Otwieram drzwi kabiny i mocno tego żałuję. Fala zimna uderza mnie, niczym lubawski wiatr i znowu kurczy moje ciało. Masakra powraca.
Zamykam się w kabinie i wycieram w jej wnętrzu.
Potem sprint do łóżka. Do kominka, pod ciepłą kołderkę, gdzie dodatkowo grzeje termofor. To taki gumowy pojemnik na wodę, gadżet z dzieciństwa, kiedy to w ramach poświęcenia ludu dla pięcioletniego planu odbudowy ojczyzny odcinali ogrzewanie. Tutaj to artykuł pierwszej potrzeby.
Przy łóżku czeka już lampka winka, po którą z sięgam z przyjemnością.
Cholera, nie umyłem zębów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz