czwartek, 25 czerwca 2015



A propos determinacji: było jeszcze coś. Właściwie ktoś: prawnik z NZ , który pogonił nas do działania, a Lilę wygonił z Polski. To on wpadł na pomysł, żeby wyjechała wcześniej i znalazła ofertę pracy na miejscu. W sumie facet miał do nas szczęście; wypełniliśmy wstępną  ankietę online, parę dni później zadzwonił. Ok, człowieku z kosmosu, nie znamy Cię, nie wiemy, jakie masz intencje; oskubiesz nas – Twój zysk, niech Ci służy, ale masz nas. Jesteś pierwszą osobą oferującą pomoc, więc i ostatnią. Okazał się być fair.
Zrobiliśmy pierwszy przelew, potem drugi, trzeci i nie było już wyjścia: poszły pieniądze – zapadła decyzja. Najlepszy sposób: zapłacić za coś z góry i skazać się na działanie.
Tak oto, dnia 12 listopada 2014 roku, o czwartej rano na pekaesie we Wrocławiu, pożegnałem Lilę. Sądziłem, że zobaczymy się za dwa, góra trzy miesiące. Jakże się myliłem...
Zostałem z chłopcami. Spadły na mnie obowiązki, które wcześniej taktycznie odsuwałem od siebie. Wiadomo: facet. Ciężko pracuje, w domu musi odpocząć: zjeść gotowy obiad, przejrzeć newsy na necie, pomarudzić, strzelić drzemkę, focha, znowu newsy.
Ok, byłem odpowiedzialny za techniczną i estetyczną stronę naszego życia: naprawiałem, rąbałem i nosiłem drewno, sprzątałem, robiłem zakupy.
Inna jednak sprawa, gdy nagle nie ma już podziału obowiązków: jesteś sam i jeśli nie ty, to nikt ich nie wypełni.
            Okazało się, że radzę sobie zupełnie nieźle. Dzień wypełniały stałe, rutynowe czynności, brak wolnego czasu wyeliminował działania pozorowane, a jedyna szansa skupienia się na sobie pojawiała się po 22, kiedy chłopcy już spali.
Polubiłem domowe prace: pranie, wieszanie prania, upychanie prania w szafie, gotowanie (szczególnie przeze mnie lubiane: widok dzieci wcinających tatinową ciapę daje ogromną satysfakcję), pampersy, niekończące sprzątanie, spacery, zakupy.
 Dzięki wynalazkowi zwanemu Skye byliśmy z Lilą w stałym kontakcie, więc mama mogła pozornie uczestniczyć w naszym życiu. Wielkie dzięki skajpie, gdyby nie ty, nie wiem, jak byśmy to przetrwali. Nie wyobrażam sobie esemesowania lub rozmów telefonicznych dwa razy w tygodniu, jak dawniej, kiedy byłem w Australii. Swoją drogą, zawsze nurtowało mnie, kiedy Skype da możliwość powąchania kogoś...
            Wszystko grało, jak należy, póki dzieci nie chorowały. W połowie grudnia Ignacy złapał wirusa, w konsekwencji zapalenie płuc. Wprowadziłem się z nim na tydzień do szpitala, Adaś oczywiście pojechał do moich rodziców. Polubiłem nawet ten szpital: niedawno oddany do użytku, wszystko nowe, świetna opieka, wi-fi, niezłe jedzenie jak na szpital. Polubiłem chyba za bardzo, bo pięć dni po wypisaniu, w Wigilię,  wróciliśmy tam ponownie: tym razem przypętała się bakteria i kolejne zapalenie płuc.
            Gdy chorował Adaś, Ignacy lądował u teściów. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie nasi rodzice. Mogłem liczyć na nich w każdym momencie i nigdy nie odmówili pomocy.
            Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie najbliżsi przyjaciele. Oni również mieli ogromny wkład w powodzenie całej akcji. Niniejszym dziękujemy Wam za to. 


PIERWSZY DZIEŃ W SZKOLE

Nowa szkoła Adasia jest oddalona ok. 2 km. Najpierw rekonesans: jedziemy autem w porze lunchu. Na miejscu rozmowa z paniami (czy wszystkie szkolne panie wyglądają tak samo na całym świecie?), wypełnianie papierów, krótka prezentacja budynków. Wygląda zupełnie inaczej, niż w Polsce: budynki parterowe (jak to się u nas mówi: baraki), podzielone na niezależne sekcje, w każdej z nich inna grupa wiekowa. Z tyłu wielki plac zabaw, odkryty basen i wielka, naprawdę wielka, na moje oko hektar, łąka z boiskiem.

Jest akurat lunch, chmara dzieci szaleje na zewnątrz. Sporo z nich na boso. Podoba mi się. Mnie, byłemu nauczycielowi z opinią neurotyka, podoba się. Dzieci wydają się być przyjazne, co potwierdza później niejaka Lona, poznana starsza osoba, o której poniżej.

Zresztą dowiaduję się później, że szkoła specjalizuje się w opiece nad dziećmi emigrantów.

Tak, jestem emigrantem...

Lila wraca do pracy, a ja, z mapą w dłoniach, wracam na piechotę. Ignacy śpi w wózku. Zanim otworzę mapę, bez rezultatu próbuję na szagę.


Z mapy wybieram boczne uliczki i ostatecznie ląduję przy stawie, tym w kształcie boomerangu. Wzdłuż jego brzegu wygodna drewniana kładka przechodzi w chodnik, który wiedzie przez przebudowywany park dla rollerbladerów: wyprofilowana ścieżka obiega centralny plac, na którym powstanie plac zabaw dla dzieci. I to jaki!. Skąd wiem? Na ogrodzeniu wisi informacja powykonawcza. Wygląda na prawdę świetnie. Akurat Adaś i Lila mają rolki (ja nartorolki), więc będzie gdzie jeździć.

Chwilę dalej mijamy wyścigowy tor przeszkód dla rowerów crossowych. Wygląda coraz lepiej.

Przecinamy łączkę przy stawie, podziwiamy szuwary i ptactwo na tafli wody (jakieś kaczki) i... jesteśmy przy naszej ulicy. Jeszcze 10 min. Wspinaczki pod górkę i w domu.

Dzień później, tj. wczoraj, powtarzam trasę. Spotykam starszą kobietę z psem, dzień wcześniej pytałem ją o drogę.

Zaczynamy rozmowę. Ehhh, ten kiwi accent... To Chorwatka z pochodzenia, od dwóch pokoleń w NZ. Miłą rozmowę przerywa jej pies, który najwyraźniej chce się wypróżnić (idą w stronę parku).

Bardzo miłe, odkrywcze spacery.

Adaś nie mówi po angielsku, więc pierwszy dzień w szkole stawia go w niepewności. Ale wszystko jest ok, zero problemów z kontaktem z dziećmi, zadowolony, poznał nawet kolegę.

Cały Adaś.

Zresztą jego pani to specjalistka od takich przypadków.

Adaś tutaj w szkole... Trudno mi w to uwierzyć. Lila ma obawy związane z nieznajomością języka. Ja z kolei jestem spokojny, bo wiem, że sytuacja go otworzy, a ta jest najlepszą nauczycielką języków. A że to bardzo inteligentny facet, jestem o niego spokojny, dlatego nie marnowałem czasu na domowe lekcje angielskiego, jeszcze od taty-neurotyka...


PRYSZNIC

To specjalne miejsce w naszym domu. Duży, metr na metr, z blaszaną, ocynkowaną michą. Szczególnie ważny teraz, kiedy temperatura spada w nocy poniżej zera. A ponieważ za wodę się tu nie płaci (może jest jakiś ryczałt), można zaszaleć. Miejscowi traktują gorący prysznic jako sposób na rozgrzanie się przed pójściem do łóżka. Próbuję i ja. 

Zimno. 
Nieee, dziś nie biorę prysznica, za zimno. 
Jednak ciało domaga się ablucji. Dobra, idę. 
W łazience jest najzimniej. W oknie zamiast szyby, otwór wentylacyjny w postaci poziomych pasemek szkła co 5 cm. Zdejmuję ciuchy powoli i niepewnie. W końcu najgorsze: ostatnia warstwa. Sztywnieję. Niczym zombie albo inny pokurcz robię ruch w stronę kabiny. Stawiam stopę na ocynkowanej blasze. Błąd, duży błąd. Czuję ból stopy. Masakra. W końcu odkręcam wodę i włażę do środka.

Oblewam się gorącą wodą. 

Oooooo, co za uczucie! Całe ciało, od głowy po palce u nóg, przeszywa nieopisanie przyjemny dreszcz, który trwa, i trwa, i trwa... i trwa. Krew nabiera rozpędu, a życie sensu. Jest mi znów ciepło. Skurczone mięśnie puszczają, odprężam się; do pewnego stopnia oczywiście. 

Nawyki oszczędzania wody biorą jednak górę i pora kończyć. Gdzie ręcznik? Na zewnątrz. Otwieram drzwi kabiny i mocno tego żałuję. Fala zimna uderza mnie, niczym lubawski wiatr i  znowu kurczy moje ciało. Masakra powraca.

Zamykam się w kabinie i wycieram w jej wnętrzu.

Potem sprint do łóżka. Do kominka, pod ciepłą kołderkę, gdzie dodatkowo grzeje termofor. To taki gumowy pojemnik na wodę, gadżet z dzieciństwa, kiedy to w ramach poświęcenia ludu dla pięcioletniego planu odbudowy ojczyzny odcinali ogrzewanie. Tutaj to artykuł pierwszej potrzeby.

Przy łóżku czeka już lampka winka, po którą z sięgam z przyjemnością.

Cholera, nie umyłem zębów...

 


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2