niedziela, 28 czerwca 2015



            W styczniu pojechaliśmy do Krakowa na obowiązkowe badania medyczne. Być może ktoś z nas ma HIV-a, albo gruźlicę, albo nie daj boże kiłę/rzeżączkę, a takich nie chcą w NZ. Trzeba jechać do specjalistycznej, akredytowanej przychodni. Jedna jest w Krakowie, druga w Warszawie. Padło na Kraków. 
          To była wymagająca wyprawa. Najpierw nie mogłem wypłacić pieniędzy z bankomatu, niezbędnych do opłacenia badań (430 zł na osobę), potem Ignacy spadł w gabinecie z krzesła i rozkwasił nos, barwiąc białe kafelki podłogi. Potem, pchając pożyczoną spacerówkę z opuchniętym jak po walce w ringu Ignacym i ciągnąc za sobą wykończonego Adasia, jak szalony biegałem po centrum, załatwiając pozostałe badania tak, by zdążyć na powrotny autobus. I znowu; gdyby nie przyjaciele z Krakowa, nie dałbym rady. 
          Mając to za sobą, byłem znacznie spokojniejszy. Przecież wystarczyło już tylko wypełnić aplikacje wizowe... 
          Z błędu wyprowadził mnie nasz prawnik. Okazało się, że powinienem udowodnić, dogłębnie udowodnić, że moje małżeństwo jest szczere i autentyczne. Dowodami miały być akty notarialne, umowy rachunku bankowego, lokaty terminowej, korespondencja, oświadczenia ze żłobka, przedszkola i szkoły, opinie (character references), korespondencja mailowa, fotografie, historia połączeń na skypie. Dokumenty mają być przetłumaczone przysięgle. 
          Pod koniec marca byłem gotowy do wysłania aplikacji. Jeszcze tylko zeskanować, wysłać do prawnika w celu ostatecznej weryfikacji, sprawdzić, czy nie ma błędów,  ponownie sprawdzić (był jeden...),  skombinować kasę na opłaty wizowe, wysłać. I czekać.




GEODECI

Po południu dzwoni Lila (na skypa) i zaprasza nas na piątkowe piwko w jej pracy. Mam też poznać jej szefów: Tonego i Murraya, a także innych współpracowników. Wszyscy w biurze regularnie śledzili historię Polaków, więc nasze przybycie to mini-wydarzenie. 
W rozległym pomieszczeniu kończy pracę kilkanaście osób, wszyscy serdecznie się witają i z zaciekawieniem przyglądają. Na początku czuję się trochę nieswojo, ale serdeczność ludzi przełamuje lody. 

Szczególnie Murray mocno się zaangażował i chyba najbardziej przeżywał bohaterstwo i męczeńskie poświęcenie Lili, która tak bardzo chciała do ich kraju, że zostawiła na jakiś czas rodzinę. Ma do niej niewątpliwie słabość; zresztą kto nie ma...
Dużo Jej pomógł: zaopatrzył w samochód, zdecydował o wyborze domu, wsparł finansowo, gdy było trzeba. 
Inni również pomogli: koledzy z pracy podarowali meble oraz niezbędny do życia sprzęty, Tony załatwił rowery: Adasiowi po swoim synu, a mnie służbowy. Służbowy rower.... Na dodatek z sakwami. Służbowymi. 

Szefowie są mocno wyluzowani. Nie ścigają pracowników (i tak się wyrobią z robotą, więc po co...), nie zamykają się w osobnym pomieszczeniu. Lilia twierdzi, że traktuje ich jak kolegów z biurka obok. Są zamożni, a przynajmniej bezpieczni finansowo, nie szarpią się. Stać ich na domy letniskowe, łodzie motorowe, awionetkę, podróże do bogatej części Europy.
Zwracam uwagę na zachowanie Lili; jest uśmiechnięta, żartuje, nawet pozy i gesty są inne, radosne. Muszę przyznać: jest czarująca.

Murray jest wielbicielem dobrego piwa, a także członkiem klubu piwoszów i narciarskiego, ma na koncie maraton.
Faktycznie, piwo, którym częstuje, jest niezłe: mocno chmielowe albo mocno goryczkowe. Piwko za piwkiem (butelki 0,33 l.), rozmowa się toczy, ale czas do domu. Zamykamy biuro, żegnamy się, wsiadamy do aut. Ile było tych piwek? Po trzy?


SPRZĄTANIE

W sobotę, jak to w sobotę, sprzątamy. Zaczynam od zagrabienia liści. Nie mam grabi, więc poznaję Martina,  sąsiada z domu naprzeciw, Holendra z pochodzenia. Wchodzę na jego posesję i wymiękam. Backyard (ogródek za domem) to totalna graciarnia. Jest tam niemal wszystko, co wytrawny zbieracz powinien mieć: stare blachy, okna, beczki, rozklekotane auto, stare płyty gipsowe, złom, rury, dechy, szkło, zepsute taczki, wielka plastikowa czarna boja, rozwalone kosiarki, banery reklamowe, zapadająca się szklarnia, słowem wszystko, co niezbędne do przetrwania w ekstremalnych, nowozelandzkich warunkach. 
Są też grabie. 

Wchodzę w rolę przedstawiciela klasy średniej i z pomocą Adasia oraz Ignacego zagarniam przed domem  liście. Tak, żeby wszyscy sąsiedzi widzieli, że tu porządni ludzie mieszkają, nie jacyś syfiarze ze wschodu.  
Na koszenie trawki przyjdzie czas. 

RODZINĄ DO MIASTA

W sobotnie południe wybieramy się na shopping, czyli rekonesans okolicznych lumpeksów. Szału nie ma, klimaty jak w Polsce, ten sam lumpeksowy zapach. I tak jak w Polsce mały wybór męskich ciuchów. Choć Lila nie narzeka.
Ostatecznie coś tam znajduję. 



Kolejny punkt programu to  jezioro o wdzięcznej nazwie Lake Rotoroa. Powierzchnia 54 km kw. umożliwia żeglowanie. Parkujemy auto i idziemy na spacer: mijamy klub żeglarski i kajakowy, po czym wkraczamy na wygodną, drewniana kładkę okalającą zbiornik. Mijamy wielu spacerowiczów i biegaczy. Przyglądamy się pięknym domkom, domom i rezydencjom rozsianym wzdłuż brzegu - bliskość wody zawsze i wszędzie dodaje splendoru. Po około kilometrze docieramy do celu, którym okazuje się ogromny plac zabaw dla dzieci, malowniczo położony po wschodniej stronie jeziora.

Instalacje robią spore wrażenie. Park podzielony jest na sekcje dostosowane do dzieci w zależności od wieku. Jest tu mnóstwo ciekawych urządzeń: począwszy od ogromnej zjeżdżalni, wielkiej budowli z zakamarkami i piętrami, karuzeli, huśtawek, skończywszy na instalacjach wodnych w postaci mini-koła młyńskiego, zastawek, urządzeń pompujących wodę, jest nawet rodzaj świdra do "wydobywania" wody. Adaś natychmiast znika w tłumie dzieci, Ignacy na swoim placu oswaja drabinki i tajemne przejścia.

Na terenie obiektu jest też kawiarnia - restauracja z pięknym widokiem na zachodzące słońce. Zamawiamy po kawce, a dzieciom po muffince. 

W drodze do domu zahaczamy o lokalną biedronkę, właściwie wczesną biedronkę lub, jak kto woli, Aldi z czasów późnego Kwacha. Ponury sklep wielkopowierzchniowy z niedbale ułożonymi produktami w kartonach przyciąga przedstawicieli chyba wszystkich obecnych tu nacji; najwięcej, oprócz Maorysów, imigrantów z Indochin.

Jedzenie wydaje się być droższe. Oczywiście ciągle mam nawyk przeliczania na złotówki. Zauważam większą różnorodność produktów, są pasty warzywne, hummusy o wielu smakach, pesto w kilku odmianach, słowem: jest alternatywa dla żółtego sera. Są parówki sojowe i inne sojowe wersje wędlin. 
Jest też mango, mój faworyt do tytułu wśród owoców. To nic, że z Meksyku przypłynął w kontenerze, ale jest.

Ogólnie jedzenie na tym etapie pobytu jest niezłe. Jeśli w Polsce chcę alternatywy dla żółtego sera, muszę przynajmniej dwa razy się zastanowić; tutaj natomiast nie ma z tym problemu. 
Spory wybór sezonowych warzyw i owoców, smaczne, prawie świeże, bo z przeceny ryby, wybór kasz i, co najważniejsze, jest dobra oliwa i ocet balsamiczny. Pewnie jest więcej ciekawych rzeczy, ale te odkryję później.

Piwa... hmmm, nie znam terenu. Ale, oprócz korpo-sikaczy, są też dobre piwa niszowe, tyle że nie są tanie.
Wina to ich mocna strona. W przystępnej cenie, już od 10 dolków, można znaleźć naprawdę świetne. Oczywiście króluje tu lekki pinot noir, głównie z najsłynniejszego regionu winiarskiego Marlborough oraz Otago , zaś wśród białych rządzi chardonnay z regionu Gisborne oraz Canterbury; jest  savinion blanc, trafia się także riesling z suchego i chłodnego regionu Wairarapa; nie zabraknie porządnego merlota.
Dzięki, Wikipedio.

Dziś u sąsiadów zza płota impreza
(zostaliśmy oczywiście uprzedzeni),
która ma miejsce w garażu. Lokalna załoga, czyli afro-maori, czarna muzyka, dobra muzyka (no i, co za tym idzie, pewnie porządni ludzie). Hałas nam nie przeszkadza, okna sypialni są po drugiej stronie domu. 
Powstaje pierwsza zależność: Pewnego razu my też zrobimy imprezkę.  









6 komentarzy:

  1. Hubercie, super się czyta ten twój pamiętnik! Dobrze, że u nas są wakacje, to mam trochę czasu, żeby śledzić waszą przygodę życia! Powodzenia! pozdrowienia dla małżonki! ER

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i cieszę się, że czytanie sprawia Ci przyjemność. To motywuje. Dziękuję za pozdrowienia, przekażę

      Usuń
    2. Jestem ciekawa czy wiesz od kogo?ER

      Usuń
  2. Uwielbiam Cloudy Bay z NZ, szczególnie do surowych ryb :)

    OdpowiedzUsuń

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2