wtorek, 30 czerwca 2015


OCEAN




Hamilton leży w interiorze północnej wyspy, półtora godziny na południe od Auckland.  Nikomu w mieście nie przeszkadza fakt, że miasto nie leży nad oceanem. Jest przecież Rzeka oraz jezioro o dźwięcznej nazwie. Poza tym do obu wybrzeży jest w miarę blisko: na wschód podróż zajmuje 40 minut, na zachód - półtorej. Popołudniowy wypad na plażę zajmie mniej czasu, niż powrót z pracy w zakorkowanym Auckland/Wrocławiu.

Celem naszej niedzielnej wycieczki jest Raglan, niewielkie miasteczko położone nad zatoką głęboko wrzynającą się w głąb lądu.

Raglan to mekka surferów. Fale są duże, niezwykle długie i  można utrzymać się na nich nawet kilkadziesiąt sekund, bo tyle czasu mija od uformowania do przełamania. Inna ciekawostka jest taka, że fale przełamują się w kierunku od lewej do prawej. Dlaczego ciekawostka? Nie wiem, ale często się o tym wspomina. 

Powitanie z oceanem nastąpi w wyjątkowym miejscu. Jest nim punkt widokowy, do którego dojeżdżamy wąską, równą asfaltówką. Miejsce urokliwe: krótko przycięta trawka, ławy ze stołami, kamień z nazwiskiem fundatora. 
Przede wszystkim zaś ocean. 
The ocean. 
Widok jest wspaniały.Świeci słońce, jesteśmy na wysokim klifie, więc zakres widoku obejmuje łuk o promieniu kilku kilometrów. Po lewej klif łagodnie przechodzi w zbocze wygasłego wulkanu, którego szczyt kryje się w chmurach. Po prawej w oddali na pięknej, pofalowanej łące pasą się najszczęśliwsze na świecie krowy. Nie znają obór, pasą się przez cały rok i jaki mają widok! Zważywszy na okoliczności przyrody, trochę im zazdroszczę. 


Jedziemy na plażę. Duży, wygodny parking obok budynku ratowników świadczy o tym, że w sezonie bywa tu sporo ludzi. Gładki jak stół piasek w kolorze ciemnego grafitu to świadectwo aktywności wulkanicznej. Rozległa, bardzo szeroka plaża to z kolei świadectwo dużych pływów (2,5-4 metrów). Akurat zaczyna się przypływ, bo malutkie, niepozorne falki długo ciągną się w stronę brzegu, próbując dopaść stópek Ignacego. Dopadłyby, gdyby nie mama.

Kilku surferów dzielnie walczy z siłami natury, także z deszczem, który niespodziewanie pojawia się i po chwili znika. 




Plaża jest naprawdę piękna, jednak chłód i głód nie idą w parze z doznaniami estetycznymi, więc pora coś zjeść: wracamy do Raglan. 





Spodziewałem się raczej kurortu; może nie takiego bałtyckiego, może nie kolorowych artefaktów, tych nadymanych gazem lżejszym od powietrza, i tych, których obowiązuje grawitacja,  może nie zarośniętych klat dreptających chodnikiem w tych samych jak co roku od dwudziestu lat wyblakłych gaciach okrytych w części gumkowej zwałem tłuszczu, może nie wielkich parasoli na betonowych podstawach, pokrywających cieniem młodzieńców o zapachu potu i tanich dezodorantów, może nie kuchennych aromatów ulicznych o odcieniu spalonego tłuszczu, przypominających smażone racuchy z dzieciństwa, może nie skocznej muzyki w rytmie i duchu miejsca i czasu, ale przynajmniej promenadę ze stylowymi latarniami, scenę jakąś w parku dla artystów wędrownych, starą kotwicę na skrawku zieleni pod urzędem gminy, latarnię morską do zwiedzenia w deszczowy dzień. Nic z tych rzeczy. 

Miasteczko zaiste niewielkie, choć rozbudowujące się, sądząc po nowo powstających osiedlach. Jest funkcjonalnie, schludnie i estetycznie. Jak zwykle zresztą. Jest główna ulica handlowa z kilkoma kawiarniami i restauracjami, księgarnią, skromnym sklepem z pamiątkami, bankiem, są też galerie - wszystko pod zadaszonym chodnikiem. Na obrzeżach niewielkie centrum handlowe, wokół centrum skromne, drewniane domy, dalej, nowe, niewielkie osiedla domków z cegły . Nie ma śmieci, głośnej muzyki, karków za kierownicą, pozerów na głośnych motorach. 


Kierujemy się do przystani rybackiej, tam serwują popularne fish'n'chips,  czyli frytki z rybą w cieście. Długo na to czekałem: chwila doniosła, doniosłością nie ustępująca zaślubinom z oceanem. Wytęsknione, wyostrzone przez upływ czasu, stały się jednym z symboli utraconej Australii. I oto są na stole, zawinięte w papier, gorące, czekają na spotkanie z kwasami żołądkowymi. 

Niestety frytki okazują się być wedges, czyli ćwiartkami niezbyt dobrych ziemniaków, za czym nie przepadam, zaś ryba nie smakuje jak nigdy. Czar prysł, ale plan wykonany.


Rekompensatą będzie przytulna, domowa kawiarenka przy głównej ulicy. Kawa jest doskonała, mocna, o właściwej temperaturze, a uzupełnieniem ciasta cytrynowe i czekoladowe. Niezbyt świeże, ale smaczne.  

W drodze powrotnej pozwalam sobie na więcej za kierownicą i sprawdzam możliwości subaru na krętej, górskiej drodze. Nie muszę martwić się o paliwo. Auto trzyma się świetnie, jedzie się znakomicie. No i ten automat...




          











         
   
           Tylko czekać. Wydaje się oczywiste. Czekać. Każdy to potrafi, bo każdy na coś czeka. Na przelew, tramwaj, przesyłkę, na znajomego, na ogłoszenie wyroku, na zielone światło, na śmierć. Ja czekałem na wizę do Nowej Zelandii. 
           Pisali, że do dwóch tygodni. Po tygodniu odesłali wyniki badań medycznych do NZ, i że potrwa to do trzech tygodni. Pojawił się strach, bo w związku z niedawno wykrytymi kamieniami w nerce wyniki nie były dobre. Może znów odeślą na badania do Krakowa? Może każą usunąć te cholerne kamienie?
           Było jeszcze coś: Do Australii pojechałem w 2002 roku na trzymiesięczną wizę turystyczną bez możliwości przedłużenia, a byłem tam prawie cztery lata. Legalnie. Sprawą zajął się niejaki Jewgienij, Ukrainiec - specjalista od ciężkich przypadków wizowych i znajdywania dziur w prawie imigracyjnym. Nie miałem wówczas wyjścia, jak tylko zgodzić się na jego pomoc, czym absolutnie się nie szczycę.
Obawiałem się, czy wątek australijski nie wpłynie na decyzję urzędników, co - oprócz wyników badań -  dodatkowo mnie stresowało. 
          Po trzecim tygodniu czekania pojawił się poważny kryzys: miałem serdecznie dosyć NZ, tego czekania na łaskę jakiegoś tam urzędnika. Byłem już zmęczony; po raz pierwszy poczułem, że zaryzykowaliśmy trwałość naszej rodziny. Oświadczyłem Lilce na skypie, że nie zależy mi na tej całej Nowej Zelandii.
"Ale jak to, przecież oboje o tym marzyliśmy!"
"To ty marzyłaś, ja sugerowałem Europę".  Głównie Niemcy, nawet Danię, czy Irlandię. 
Raz, że bliżej do rodziny na wypadek jakiś chorób czy innych tzw. losowych zdarzeń, a dwa - na terenie UE mamy opiekę socjalną na dzieci. W NZ nie będziemy mieli nic.
          Ostatecznie ustaliliśmy, że jeśli nie będzie decyzji w tym tygodniu, zrezygnujemy i wyjedziemy do Wielkiej Brytanii. 
          Następnego dnia dostałem maila od depertamentu imigracji. Your visa application has been approved. 


         








2 komentarze:

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2