sobota, 8 maja 2021

ROZDZIAŁ DRUGI

Mniejsza o rozdział pierwszy, chodzi o to, by w miarę łagodnie powrócić do pisania, by użycie zgrabnego nagłówka zwolniło z obowiązku tłumaczenia się z dwuletniej przerwy. Z drugiej strony każdy tak zwany artysta może mieć kaprys zawieszenia twórczości na kołku miałkiej codzienności. Szczególnie ci z nich, którzy nie czerpią z tworzenia korzyści finansowych. 
Zawsze jednak do czasu, bo albo tracisz źródło dochodu, albo niezwykłe narzędzie ekspresji, jakim jest słowo pisane czy obraz, nie wspominając najważniejszego elementu gry pisarskiej, czyli Czytelników - Anonimowych Powierzycieli Tajemnic.   

CZAS

W marcu tego roku skończyłem pięćdziesiąt lat. Nie przykładam to tego większej uwagi, ponieważ nie postrzegam czasu linearnie. Uważam, że dana jest nam szansa na wypełnienie życia decyzjami, które z kolei stanowią początek zdarzeń. Im ich więcej, tym bogatsze jest nasze życie. 
Takie podejście daje poczucie zadowolenia z życia i spełnienia oraz braku potrzeby grzebania w przeszłości, która i tak obiektywnie nie istnieje. 

Uwalnia również od strachu przed upływem czasu, w zasadzie strachu przed śmiercią, który narasta w miarę zbliżania się do niej. 

GRAWITACJA

Mimo wszystko, z tej okazji, wpompowałem sobie solidną dawkę endorfin, zaliczając ekstremalną wyprawę do jednej z najgłębszych jaskiń w Nowej Zelandii oraz skok ze spadochronu.  

Eksploracja jaskini wymagała 100 metrów zjazdu w kompletnej ciemności, z czego 80 wisząc w pustce. Następnie spłynięcia głęboką podziemną rzeką, leżąc na plecach i obserwując z tej pozycji nierealne formacje skalne. 

Skok ze spadochronem z wysokości 18,500 stóp zapewnia 60 sekund swobodnego upadku z prędkością ponad 200 kilometrów na godzinę. Jakiekolwiek wcześniejsze wyobrażenie tego doświadczenia nie ma nic wspólnego z tym, co w realu dostarcza dziewiczy skok z samolotu z wysokości sześciu kilometrów. Ciśnienie powietrza zgniata ciało, hałas ogłusza, a zmysły szaleją, kompletnie nie ogarniając tego, co się wokół dzieje. 

Oba zdarzenia wzbogaciły mnie o przeżycie stanu balansowania na krawędzi życia, świadomości, że za chwilę mogę umrzeć (choć szanse na to są stukrotnie niższe, niż wskutek wypadku samochodowego). Przepinając się z jednej liny na drugą, wisząc 80 metrów nad ziemią, poczułem, że w razie błędu mogę zginąć w ciągu pięciu sekund. W przypadku skoku w tandemie nie masz na nic wpływu, bo to instruktor pociąga za sznurki. 
Po raz pierwszy w życiu  odczuwałem całkowitą obojętność wobec śmierci. 












PYŁ

W living roomie naszego domu stoi tak zwana koza, czyli piec na drewno stanowiący podstawowe źródło ciepła w okresie nowozelandzkiego sezonu grzewczego. Piec co jakiś czas wymaga  oczyszczenia. Dziś jest sobota, a jak wiadomo soboty najlepiej się do tego nadają. Wie o tym każdy piec. Należy więc opróżnić go z popiołu, umyć szybkę oraz odkurzyć go i wokół niego.

Rozpalenie w wysprzątanym piecu w sobotnie popołudnie to zawsze forma odnowienia rytuału ognia, a już szczególnie, gdy na zewnątrz cieszy oczy dopiero co ułożony, kolejny stos drewna gotowego do spalenia. Zawsze zostają wtedy zrębki, kora, patyki, czyli bezcenne drobiazgi, które nie mogą się zmarnować. 

W wyczyszczonym piecu ogień jest raźniejszy i jaśniejszy, dzięki przestrzeni i umytej szybce. Wrzuca się wtedy więcej drewna, niż wymaga tego temperatura, robi się zbyt ciepło, trzeba więc uchylić okno. A to dlatego takie marnotrastwo, by nasycić się obfitością, odczuć satysfakcję, które z kolei są nagrodą za ciężką pracę polegającą na pocięciu, załadunku, rozładunku, porąbaniu i ułożeniu drewna w zgrabne stosiki. Mam, to nie oszczędzam. Zapracowałem na to, więc stać mnie na chwilową rozrzutność. Coś jak iść na piwo zaraz po otrzymaniu koperty z wypłatą w minionych czasach realnych pieniędzy.

Odkąd zostaliśmy z Lilą parą, ogień zawsze nam towarzyszył. Nie ma opcji, aby w tym czy kolejnym domu go nie było.  
Odczuwam  wdzięczność do Drzew, które nawet po śmierci dają nam coś tak cennego, jak ciepło domowe. Ostatnie poświęcenie tych wspaniałych, dostojnych istot dla człowieka, który i tak ma to w dupie, bo jest chodzącym ignorantem i uważa, że jest istotą bardziej rozwiniętą, bo ma dwie nogi i ręce.  


Wkładam rękę do wnętrza pieca i zanurzam dłoń w popiół. Próbuję przebić się przez stwardniałą skorupę głębiej i głębiej do dna i wymacać uchwyt klapki od kanału odprowadzającego popiół do popielnika pod piecem. Lubię grzebać ręką w spopielonym drewnie, jest oczyszczające. Dziś jednak doznaję przejmującego uczucia przemijania, przez głowę przelatują mi nieznane wcześniej odczucia. 


Dziś skremują ciało mojej Matki. 







O NIEJ

Ona to typowa przedstawicielka swojej epoki. Urodzona tuż po wojnie, przejęła cały bagaż wojennej traumy po matce Niemce dolnośląskiej i ojcu Góralu żywieckim, który w czterdziestym piątym, po odbyciu pańszczyzny na robotach przymusowych, służył w wopie w niejakiej Lubawce lub Liebau jak zapewne wolałaby babcia. Wpadli więc na siebie, bo dziadek doskonale znał niemiecki i się zakochali. Moja Mama to produkt miłości między przedstawicielami skrajnie wrogich narodów, między złą Niemką i dobrym Polakiem, oprawcą i ofiarą. 

I poniosło ich przez życie niełatwe, choć źle im nie było, bo dziadek leśniczym był przez resztę z własnej woli zakończonego życia, a jak wiadomo, za komuny na wsi rządził klecha i leśnik. Tyle tylko, że na robotach przymusowych oprócz niemieckiego nauczył się pić i tak mu już zostało. Kochałem dziadka intensywną, odczuwalną do dziś miłością dziecka do dziadka, jednak oprócz służbowego munduru, telefonu na korbkę, zapachu szarego mydła, kwitnącej lipy przy leśniczówce i syreny 102 zapamiętałem stosy butelek po tanim winie za drewutnią. 

Picie dziadka nie mogło się odbić na Mamie (i na mnie), co zrozumiałem po latach, gdy odszyfrowalem skrót DDA. Ale jak przystało na typową przedstawicielkę epoki, wychowanej na dodatek w szlifie niemiecko-góralskim, nigdy nie narzekała, tylko zakasywała rękawy i zapieprzała na chleb powszedni. Nigdy nam niczego nie brakowało. Sklep warzywno-owocowy, potem kwiaciarnia/zabawki/artykuły wędkarskie/papier toaletowy, potem ciuchy, potem przyszedł rok dziewięćdziesiąty i gdy handel nie wytrzymał konkurencji, do Niemca za sześćset marek miesięcznie śladem ojca pojechała garować w bawarskim pensjonacie. Żeby na spłatę długów było. Bo dla dumnej córy Karol und Margarete Caputa geborene Weiss aus Nieder Schlesienland dług to powód do wstydu. Jej proste w swoim przesłaniu zdanie: "Ja tam się po chałupach prosić nie będę" stało się również i moim. 

Pod koniec zawodowego życia miała jeszcze swoje pięć minut. Zostając kierowniczką jednego z pierwszych dyskontów w Polsce, była autorką ogromnego jego sukcesu, co w małym miasteczku miało niebagatelne znaczenie i wywołało prawdziwe trzęsienie ziemi wśród lokalnych badylarzy, a także na skalę międzynarodową polsko-czeską przygraniczną. Nawet wybiciem szyb grozili z zazdrości. 
Oto bowiem, po latach harówy, matka piątki dzieci (dwoje bliźniaków zmarło parę dni po urodzeniu, piąte to jej mąż), po latach poniżania przez komunę i postkomunę, ponownie i ostatecznie mogła przejść przez lubawski rynek z wysoko podniesioną głową, dumnie odpowiadając na "Dzień dobry pani Krysiu", "Dzień dobry pani kierowniczko". Mogła także jedyny raz w swoim życiu wsiąść do auta prosto z salonu, nowiutkiego fiata Uno pojemność 0,9 litra. 

Potem, po latach udoskonalania ogrodnictwa na tak zwanej działce, przyszedł czas na spełnienie ostatecznego proroctwa Cyganki z młodości. Odbyła mianowicie podróż życia, właściwie dwie podróże (czyżby Cyganka się pomyliła?), bo pierwszą ze starszym synem na południe Europy, drugą zaś... No właśnie, drugą zaś do nas, do Nowej Zelandii. 

Zamieszkali więc z nami rodzice przez trzy miesiące w pokoju z własną toaletą i balkonem z widokiem na sąsiadów, których poprzez obserwację poznawali całymi godzinami, kompensując w ten sposób nieznajomość języka.

Rok później zabrała się z tego świata.


 




UJMUJĄC, DODAJĄC

My zaś nie możemy uczestniczyć w ceremoniach pogrzebowych przez jakiś cholerny wirus, który wyklucza lot do jednego z najbardziej dotkniętych pandemią miejsc na świecie. Jedyne, co nam pozostaje to technologia, dzięki której możemy być świadkami fizycznej i psychicznej degradacji człowieka, a później uczestniczyć w ceromoni pogrzebowej. Dobrze, że jest ta technologia. Że nie musimy być zaskakiwani telegramem o treści: "Mama nie żyje stop". Nagła informacja o śmierci jest równa informacji o nagłej śmierci. 
Albo że dowiadujemy się o śmierci najbliższej osoby cztery miersięce po fakcie. Jakoś tyle bowiem trwała podróż statkiem z Europy do Nowej Zelandii. 

Teraz mamy streaming, ostatnio konieczność w świecie zakazu przemieszczania i masowych śmierci. Uczestniczę w pogrzebie Mamy w trybie on-line. 

Pandemia usprawiedliwia mnie w oczach znajomych i członków rodziny przed nieobecnością na pogrzebie. Wcześniej było nie do pomyślenia, by najbliższa rodzina w komplecie nie uczestniczyła w Ostatniej Drodze, nawet gdyby miała przylecieć z Wysp Wielkanocnych.  

Im dłużej na emigracji, tym bliżej do pogrzebów najbliższych w kraju. Nikt tego nie uniknie. 

Z jednej strony nie trzeba brać bezpośrednio udziału w smutnym procesie umierania, jeździć do szpitala lub do hospicjum, poruszać krępujących tematów śmierci i silić się na równie krępujące pożegnania (bo życie ze śmiercią nas nie oswaja). 

Z drugiej zaś strony wpadasz z tego powodu w depresję, bo nie możesz towarzyszyć matce - żywicielce, dawczyni życia, z którą stanowiło się kiedyś jeden organizm, w jej ostatnich chwilach. 
A jak już skończą się ceremonie i pożegnania, nasila się tęsknota za krajem, rodziną i przyjaciółmi. 

Jedynie wszechobecne na zdjęciach maseczki skutecznie sprowadzają na ziemię. 





 































 


2 komentarze:

O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2