MOTYWACJA
Dawno temu się nie zmęczyłem. Tak solidnie, żeby zakwasy rozśmieszały przez trzy dni. Czuję się wtedy dobrze. Ciało jest naprężone, gotowe do skoku, można działać. Dlatego tak lubię dać sobie w kość. Im bardziej boli, tym lepiej. Najlepszy jest poranek drugiego dnia po wysiłku, kiedy to rozciągnięcie się w łóżku, pomacanie i rozmasowywanie obolałych mięśni, wyciągnięcie szyi powoduje, że czuję się mocny, spełniony, młodszy.
W sobotę nadarza się okazja, żeby się zmachać. Dianne, nasza przyjaciółka z gór, organizuje na farmie przyjaciela i byłego męża skromniutkie spotkanie z okazji wyprawy do południowej Europy. Zauważyłem na naszej kiepskiej mapie, że w większości da się uniknąć głównej trasy (State Highway 23), o co nie jest tu łatwo. To nie Polska, gdzie ruchliwa droga zawsze ma alternatywę przez wiochy, a ta - alternatywę przez pola, a ta - przez las. Ci, którzy jeżdżą z sakwami po wertepach, wiedzą, o czym mówię.
W sobotę rankiem, baaardzo późnym rankiem, animuszu jakby mniej. Powinienem wyruszyć o 10 (dni są ciągle krótkie), ale o tej godzinie ciągle moszczę się w łóżku. Lila jednak motywuje bardzo skutecznie:
- Jedź, nie marnuj okazji.
Wreszcie pakuję graty, szkicuję mapę i wyruszam.
Na razie jeszcze do pobliskiej kawiarni na latte.
Gdy w końcu startuję, jest już południe.
Do farmy główną drogą jest 45 km, ale moja trasa wydłuża dystans do co najmniej 60. Na dodatek muszę przebić się przez miasto, potem przeciąć pasmo górskie, spodziewam się więc "wyrypów". Pogoda taka sobie, słońce za chmurami. Trochę szkoda, bo dodałoby energii.
Plan podróży zakłada opuszczenie głównej drogi najszybciej jak się da, w kierunku pd-zach. Jadę w stronę rzeki, gdzie niestety nie ma przeprawy, muszę więc odbić na północ dość ruchliwą szosą. Za mostem znów
wracam na południe, tym razem mijając ładne miasteczko i urokliwe, ukwiecone domy. Droga wiedzie wzdłuż koryta rzeki, jest miło i płasko, między drogą i wodą przyjemna łączka zaprasza na odpoczynek. Niestety ogrodzona, nie ma szans.
Przypomina mi się wyprawa Doliną Środkowej Odry...
GÓRY
Wiem, że sielanka za chwilę się skończy, bo muszę skręcić na zachód na drogę o groźnej nazwie Old Mountain Road. Nazwie niepokojącej, nie pozwalającej o niej nie myśleć, odpalającej w głowie projekcje mordęgi.
Druga groźna nazwa, która wierci dziurą sufit w głowie, to State Highway 23. Brrrrr... Ale o tym później.
Odbijam na Tuhikaramea Rd, potem Koromatua, dalej miasteczko Whatawhata, rzeka Waipa, Te Pahu Rd, wioska Waitetuna, Te Mata Rd, Te Papatapu, mijam drogi Ruapuke, Waimaori, Kawhia.
Tak więc koniec sielanki. Dopóki jest asfalt, wlokę się spokojnie pod górę i podziwiam plantację dojrzałych sosen radiata (kalifornijskich). Na zewnątrz lasu piękne, drzewiaste paprocie tworzą kontrastującą mieszankę dwóch, tak odmiennych gatunków. Szkoda, że las ogrodzony, nie można wejść.
Wszystko ogrodzone.
Wreszcie docieram na przełęcz, skąd otwierają się także widoki na północ: pięknie, a jakże. Jak poprzednio. Refleksja: widoki są przewidywalne, że użyję eufemizmu. Droga trawersuje do kolejnej przełęczy, którą przecina pieszy szlak, chwilowo zamknięty ze względu na okres wychowywania jagniąt. Jest to jednocześnie najwyższy punkt wspinaczki. Pora na późny lunch.
W pierwszej kolejności zasysam banana, potem daktyle. Potem dopiero, gdy wstępnie opanowuję pierwszy głód, wyciągam z sakwy rarytas: serową z grzankami firmy Knorr, którą bezwiednie przywiozłem do NZ w kieszeni plecaka. Odpalam kartusz i po chwili wlewam w siebie pyszny, gorący roztwór chemiczny.
OGRODZENIA
Kwestia ogrodzeń jest wątkiem, który nie sposób pominąć. W naszej okolicy każdy kawałek ziemi jest ogrodzony. Nie ważne, czy jest to teren płaski, pagórkowaty, górski, stok, grań, szczyt, łąka, potok, zarośla, las, wszystko jest ogrodzone. Nie można więc, tak jak w Polsce, iść sobie na grzyby do lasu z wioski polną drogą. Jadąc rowerem, w żadnym momencie nie mogłem odbić na łąkę i rozłożyć się na trawie, podziwiając widoki. Dla kogoś przyzwyczajonego do rozbijania namiotu za krzakami, na uboczu, jest to irytujące, frustrujące.
Z drugiej strony trudno się dziwić, że każdy piędź ziemi jest ogrodzony, skoro wszędzie, dosłownie, pasą się owce. A w lesie to nawet krowy.
Inna sprawa to stosunek do prywatności. Istnieje nawet czasownik trespassing, który chyba nie ma polskiego odpowiednika, a który oznacza "wtargnięcie, wkroczenie na teren prywatny".
KRYZYS
Czas wyruszyć w dalszą drogę: robi się późno, a ja nie przejechałem nawet połowy dystansu.
Z przełęczy ostro sunę w dół, jednak ostrożnie, bo kamienisty żwir jest niebezpieczny. W niewielkiej wiosce w dolinie z radością witam chropowaty asfalt, który wiedzie mnie do State Highway 23, której niestety nie da się uniknąć. To najgorszy etap wycieczki.
Jazda główną drogą nigdy nie należy do przyjemności, ale ta wyjątkowo mnie przytłacza. Przede wszystkim męczą mnie mijające z prędkością 100-120 km/h auta. Co prawda mam do dyspozycji coś jakby pobocze, ale chropowaty asfalt wydaje tak nieznośny hałas, że już po chwili ciężko bluźnię pod nosem na swój marny los.
Drugi problem to nieprzyjemne, długie i ostre podjazdy, które pojawiają się co chwilę. Czasem droga się zwęża kosztem pobocza i muszę ryzykować, blokując ruch. Niektórzy kierowcy bezpardonowo mijają mnie z dużą prędkością na "trzeciego", pozbawiając mnie resztek ducha.
Kolejny depresant to deszcz. Dlaczego akurat teraz? Karma... Zlało mnie trzy razy, ale jestem tak zdesperowany, że nawet nie zakładam pałatki. Chcę jak najszybciej "łyknąć" te 10 km, ale wiadomo, jak to bywa: droga niemiłosiernie się wlecze.
Wreszcie widzę drogowskaz: Bridal Vein Falls. Odbijam w lewo i oddycham z ulgą. Sunę w miarę płaską, prostą jak strzała drogą, ale wiem, że potem będzie znów pod górę, i że mam jeszcze jakieś niecałe 20 km do celu. Jestem zmęczony, dodatkowo znów moczy mnie deszcz, pozdrawia mnie także lewe kolano swoim znanym, upierdliwym bólem. Zwykle mam maść, ale teraz nie jest zwykle. Jest niezwykle pod każdym względem.
Robię krótki postój i zjadam jabłko, które niespodziewanie przywraca mi siły. Nie spieszę się, nie ma po co. Droga zaczyna wspinać się pod górę. Ból kolana wygrywa, schodzę z roweru. Marsz sprawia mi dużą przyjemność, ból znika. Gdy słyszę nadjeżdżające auto, udaję, że coś poprawiam przy rowerze. Bo co pomyśli kierowca? Ty patrz, ale cienias wymiękł, pcha rower, hehe, mógł frajer autem jechać. Śmieję się z samego siebie... Cholerne ego...
Kolejna krótka przerwa na płyn, sikanie, dwie kostki ciemnej czekolady, daktyle i kilka orzechów nerkowca. Wykonuję jedyną i ostatnią fotografię na tym odcinku.
Dzwoni Lila. Jak tam, kochanie? Wszystko ok?
Powstrzymuję się przed marudzeniem, w stylu: Może cholera ktoś by się zainteresował, domyślił, że skoro pada, to czy wyjechać autem naprzeciw, podrzucić, pomóc...
Wiem, że już blisko, jakieś 7-8 km, dam radę. Wiem też, że pokonanie własnych słabości da mi niezłego kopa. Poza tym mam jeszcze spory zapas sił, jedyny problem to bolące kolano.
Wreszcie odbijam w bok w szutrową drogę, która po 3 kilometrach, tuż przed zmrokiem, doprowadza mnie do celu. Jestem w Hakea.
U CELU
Na farmie obecna jest najbliższa rodzina Dianne, jej partnera Dave'a niestety nie było, jest za to jej ex-mąż, też Dave. Jest także Craig z dwójką chłopców, których samotnie wychowuje. W sumie niewiele osób, ale atmosfera jest przyjemna. Z nieukrywaną satysfakcją odbieram słowa uznania. Cierpliwie wyjaśniam, dlaczego nie wybrałem najkrótszej trasy.
Mężczyźni leniwie sączą przy palenisku piwo, rozmawiając o błahych sprawach. Dzieci przemieszczają się to tu, to tam, kobiety przygotowują w kuchni posiłek. Ja dzielę czas między mężczyznami i kobietami. Do świata dzieci się nie wtrącam.
W pewnej chwili oddalam się na chwilę w stronę zarośli i doświadczam głębokiej ciszy. Tak głębokiej, że aż masywnej, gęstej, niemal zmierzalnej jednostką miary w układzie SI. Szkoda jeszcze, że niebo przesłonięte jest chmurami, zapewne widok rozgwieżdżonego dopełniłby wrażenia. Swoją drogą czekam na sposobność ponownego spojrzenia na Drogę Mleczną, która stąd prezentuje się znacznie bardziej okazale: Na Północy widzimy jedynie jej niewielki fragmencik z widzialnego z Ziemi spektrum.
Wreszcie wspólna kolacja. Wszystko jest pyszne i smakuje doskonale.
HAKEA
PORANNY SPACER
Owiec nie spędza się na noc, nikt ich nie doi na oscypki, więc żyją sobie swoim życiem. Do sąsiada nie pójdą, bo cały teren jest ogrodzony.
To piękny zakątek. Gdy reszta ekipy, łącznie z Adasiem, zjeżdża z dół pojazdem będącym skrzyżowaniem meleksa z quadem, Lila, Ignacy i ja schodzimy trawiastą dróżką przepięknym, pachnącym młodymi kwiatami i wilgotną ściółką gajem endemicznych drzew manuka. Ścieżka prowadzi nas aż do rzeki, przy której na niewielkiej polance znajduje się miejsce biwakowe z paleniskiem. Idealny zakątek do rozbicia namiotu w przyszłości. Ze skarpy podziwiamy zakole rzeki. Gdyby było lato, pewnie żałowałbym, że akurat jest odpływ. Droga powrotna wiedzie tym razem grzbietem doliny, mamy więc możliwość podziwiania wspaniałego przełomu rzeki otwierającego się na zatokę niczym kieliszek do szampana. Szkoda, że akurat w tym momencie rozładowuje się bateria w aparacie.
ZATOKA KAWHIA
Po śniadaniu opuszczamy Dave'a, Dianne oraz Craiga z dwójką chłopców i udajemy się na południe w kierunku niewielkiej osady rybackiej o dźwięcznej nazwie Kawhia, leżącej na półwyspie powstałym w efekcie wcięcia się w głąb lądu dwóch zatok. Szutrowa droga zapewnia nam niesamowite widoki nie tylko ze względu na malownicze góry i pagórki, ale także fakt, że częściowo wiedzie wzdłuż północnej zatoki.
A że akurat jest odpływ, cała jej ogromna, otoczona wzgórzami, płaska jak stół przestrzeń odsłania piaszczyste dno, gdzieniegdzie tylko porysowane szukającymi oceanu rzekami i rzeczkami.
Miejscowość znana jest głównie z
My nie mamy ani czasu, ani łopaty, jesteśmy też o niewłaściwej porze - w czasie odpływu. Wystarczy nam do szczęścia rozległa, czarna plaża uwieńczona pięknymi czarnymi wydmami.
MIASTECZKO
Obok znajduje się niewielki park z placem zabaw dla dzieci oraz rampą dla skate'ów, z której nikt chyba nigdy nie korzystał. W parku maoryska młodzież głośno słucha muzyki reggae, część gra w mini rugby. Czuję się dziwnie: trochę jak intruz albo raczej jak turysta w osadzie indiańskiej. Z drugiej strony miejsce zaskakuje swym urokiem: przyjaźni mieszkańcy zachowują się naturalnie, krzykliwe dzieciaki biegają wokół, nie ma turystów.
W pobliskiej restauracyjce zamawiamy fish'n'chips, które pochłaniamy na ławce w parku. Tym razem wreszcie frytki smakują jak frytki, a ciasto-panierka do ryby ma należyty smak. Potem jeszcze kawa, lody i w drogę.
NA POŻEGNANIE
W drodze powrotnej skręcamy jeszcze w boczną drogę, która prowadzi nas na drugą północną stronę
półwyspu. Asfalt wije się pośród wzgórz, a niskie słońce tworzy niesamowitą paletę cieni odcieni zieleni. Wreszcie po siedmiu kilometrach docieramy do niezamieszkałej na stałe osady Aotea, składającej wyłącznie z domów letniskowych. Z tablicy informacyjnej przy parkingu dowiadujemy się, że do ujścia zatoki wytyczony jest półtorakilometrowy szlak pieszy, z którego oczywiście korzystamy. Wygodna ścieżka prowadzi grzbietem wydmy: po lewej stronie mamy dojrzewający las sosnowy, którego zapach przypomina polskie lasy sosnowe, po prawej zaś plażę z żółtym piaskiem, co dla mnie jest nowością w NZ. Szlak kończy się w miejscu, w którym potężny klif przy wejściu do zatoki uniemożliwia dalszą wędrówkę. Chwila na plaży i czas na powrót. Rozpoczyna się spektakularny zachód słońca...




Przepięknie piszesz. Zdjęcia piękne ale chyba i tak nie oddają wszystkiego. Super że jesteście razem
OdpowiedzUsuńDziękuję Przemku, to bardzo miłe i motywujące!
Usuń