Mamy kosiarkę. No dobra, mieliśmy. Lila dostała od kolegi z pracy; mają tam służbową, ale wiecznie ktoś ją używa, więc w końcu kolega się zlitował.
Yea!! Kosiarka, super. Trawa u nas jak pobocze drogi Lipienica-Krzeszów, i choć popieramy fuckshaving, czas działać. Nawet Martin, sąsiad od graciarni wokół domu, zwrócił mi już uwagę, krzycząc raz ze swojego ganku:
- Eeee, sąsiaaaad! Lawn mooowing taaajm!
Jest sobota, backyard zawalony drewnem do porąbania, kolejna kupka czeka na poukładanie. Zarządzam rodzinne porządki wokół domu. Najpierw układamy drewno w systemie podaj dalej. Potem biorę się za kosiarkę. Bestia czeka na mnie - a ja na nią: nie mogę się doczekać, kiedy ją odpalę, bo podobno na chodzie. Nigdy jeszcze nie operowałem spalinową, na pewno będzie fun.
Odpalam. Raz, drugi, trzeci. Czwarty. Rzęzi, pierdzi, ale w końcu, niczym startująca lokomotywa, rusza. Dawno nie była w użyciu, była już na emeryturze.
Nie marnuję czasu, natychmiast zapieram się i napieram pod kątem, bo grunt u nas dość pochyły. Ale już po chwili czuję, że mocy nie ma, obroty spadają, no i najgorsze: zaczyna kopcić jak traktor. Nieee, tylko nie to, zatarłem francę... Ale przecież sprawdziłem: był olej, powinno być ok.
Liczę na cud i posyłam Lilę po buteleczkę oleju na stację. Już po wlaniu sprawdzam etykietkę i okazuje się, że to olej do dwusuwów... W sumie nie powinno rzutować... Odpalam, działa. Śmierdzi coś jakby trochę, ale idzie. Napieram. Udaje mi się skończyć tył domu, po czym TRRRACH i Bestia kończy swoje wcielenie. Zerwany wał, jeszcze olej się wylewa... Dobrze, że nie odnoszę uszczerbku na zdrowiu, obrażeń jakichś, ran szarpanych, kłutych, bo z Bestiami nigdy nic nie wiadomo.
Parę dni później pojawia się Martin, który zauważa zwłoki Bestii przy płocie. Uprzedza mnie, bo i tak miałem się do niego wybrać: czuję, że martwa Bestia jeszcze mu się przyda. Nie mylę się: bez pytania anektuje sprzęt, ale jednocześnie użycza mi swojej. Nie mam nic przeciwko, Bestia użyczy jeszcze organów wewnętrznych. Dorzuca jeszcze klinową siekierę oraz kilka porad; na pewno spijemy kiedyś jakieś piwko.
SCHODY
W ramach powrotu do normalności po mojej dziesięciodniowej głodówce, która mentalnie wyłączyła mnie z realnego świata, postanawiam zdobyć z Adasiem okoliczny, niewielki, ale szczyt. Każdy cel wycieczek poza miasto był jak dotąd atrakcyjny, spodziewam się, że tym razem też będzie fajnie. Nie mylę się.
My jednak nie chcemy wejść i zejść tą samą trasą. Wybieramy szlak, który trawersuje masyw. Dojdziemy w ten sposób na szczyt
i zejdziemy schodami. W sumie jakieś cztery godziny. Świetna decyzja, jak się okazało.
Szlak prowadzi wstępnie dawną linią kolejki wąskotorowej, kiedyś łączącą dwa kamieniołomy u stóp masywu. Piękna ścieżka prowadzi wzdłuż rzeki, która sprawia wrażenie nadającej się na spływ. Mój brat z żoną pewnie już by to zrobili.
Urocze picknic area z estetyczną eko-toaletą kończy odcinek, a my "wbijamy się" w dziewiczy las deszczowy. Podziwiamy cudowną dolinkę żłobioną przez bystry potok tworzący wspaniały wodospad, wyżej zaś serię kaskad, gęste zarośla, paprocie, drzewa; runo, podszyt, podrost... Sycimy się zapachem wilgoci po ostatnich wielodniowych opadach.
Szlak zakosami wspina się pod górę, pojawiają się schody. Adasia nie cieszą, mnie owszem. Na pocieszenie naświetlam mu wizję wspinaczki po stromej, śliskiej i zabłoconej po deszczach ścieżki.
Pierwszy popas robimy w miejscu, gdzie wąska przecinka otwiera przestrzeń: widać wijącą się, ogromną Waikato River.
Czar dziewiczej przyrody rozwiewa głupawa muzyka ze smartfona: przed nami stadko żeńskiej gimbazy, a to oznacza, że jesteśmy w okolicach szczytu. Nagle ludzie: czyści, pachnący, w czystych, sportowych butach. My: uwaleni błotem, wyłaniamy się z krzaków niczym ekstremalni surwiwalowcy. Odkładamy jeszcze moment opuszczenia "naszego" szlaku, prężąc klaty i obserwując "maluczkich".
Na szczycie znajduje się ładna wieża widokowa, z której rozpościera się naprawdę piękny widok: na nasz masyw i inne, na Waikato River i jej dopływ Waipa River, która niczym brązowa taśma dokłada swoje mętne, górskie wody do błękitu rzeki- matki.
Po godzinie wyruszamy w drogę powrotną. Od razu zaczynają się schody, dosłownie i w przenośni. Na początku jakoś tam idzie, ale już po paru minutach... a po parunastu... nogi stają się miękkie. Po pół godzinie ciągłego schodzenia każdy krok, po którym trzeba utrzymać całe ciało, staje się wyzwaniem. Dzielny Adaś... Mimo wysiłku, dzień później nie narzeka na żadne zakwasy. W przeciwieństwie do taty.
ZGNIŁE JAJO - WISIENKA NA TORCIE
Sto kilometrów na południowy wschód od Hamilton znajduje się siedemdziesięciotysięczne miasto Rotorua położone nad dużym jeziorem o tej samej nazwie, jednym z siedemnastu w rejonie. To nowozelandzka stolica zjawisk geotermalnych, jedno z tych miejsc, które nie można nie zobaczyć. Słynie nie tylko z gorących źródeł, czy rezerwatu Wai-O-Tapu Thermal Wonderland, ale także specyficznego zapachu siarkowodoru wiecznie unoszącego się nad miastem.
Może niekoniecznie męczącym, nieznośnym jak odchody ssaków na przykład, albo rozkładające się zwłoki któregoś z ich przedstawicieli, ale co najmniej wzbudzającym czujność.
Po jakimś czasie zapach oswajamy, nawet o dziwo, polubimy go. Zresztą jakie inne wyjście...
Pod koniec dnia będziemy go szukać w drodze powrotnej we włosach, podrzucając głowę do góry, intensywnie przy tym wciągając do nosa ulokowane tam aromaty.
Po przyjeździe na miejsce drobna sprzeczka: kto idzie do visitor centre. Ja nie. Ja też nie. No to nie. Parkuję przy wybrzeżu jeziora. Przy przystani oprócz łodzi, dostrzegam helikopter oraz wodnosamolot. Chwilę później wszyscy wracamy do punktu informacyjnego.
Wstęp nie jest tani: dorośli ok. 33 dolki, dzieci 11. Nie mamy jednak żadnych oporów. Pogoda jest piękna, nie ma tłumów, czegoż więcej trzeba...
Potem, na środku rozległej, białej płaszczyzny, pojawia się parujące jeziorko, którego woda permanentnie się gotuje. Wieje też słaby wiatr, więc biała para rozchodzi się dookoła. Z wrażenia sapiemy i wzdychamy. Najlepszy trik jest taki, że gdy stanie się przy jego brzegu do nawietrznej, twarz i całe ciało zanurza się w niezwykłej, białej kąpieli ciepła, niczym w płynącej wacie... Co kilka sekund wiatr rozwiewa ciepłą watę, wówczas na chwilę dociera właściwe powietrze, które wydaje się być zimne, suche i orzeźwiające. Naturalna sauna... Absolutny odjazd.
Co za miejsce... Piękne, niezwykłe, o którym nie można zapomnieć; ukazujące siły Natury, na które nie mamy żadnego wpływu i które mogą nas w każdej chwili zmieść z powierzchni ziemi. Czym są nasze problemy wobec czegoś takiego...
Od tego dnia nic już nie będzie takie same, a Nowa Zelandia nabiera wreszcie konkretnego, swoistego smaku.
Najbliższe tygodnie zapowiadają się równie wspaniale, z czego weekend u stóp najwyższego w NZ wulkanu Ruapehu w zimowej scenerii, wydaje się być szczególnie pociągający.
Lubie tego bloga bo lubię twój sposób pisania. Trzymam kciuki za wasze nowe życie i z przyjemnością obserwuję jak świetnie sobie radzicie. Pewnie bywa trudno dlatego ten blog to świetny pomysł. Sciskam was mocno z kuchni na Cybula :)
OdpowiedzUsuńMichał! Te słowa dają taką motywację do pisania, że pomysły na następne posty kwitną jak magnolia w naszym ogrodzie! Dziękuję za wsparcie i nutkę smażonej cebuli z Cybula:)
Usuń