czwartek, 20 sierpnia 2015



DROBNE PRZYJEMNOŚCI

NAJPIERW JEDNAK REFLEKSJE O CZASIE

Jak to się mówi, czas upływa niestrudzenie. Jestem tu już od dwóch miesięcy. Wielu powie: Kurczę, kiedy to minęło, jak ten czas leci, ojojoj. 
Kto inny stwierdzi: Mam czterdzieści ileś tam lat... Rany, kiedy ten czas przeleciał, ty, a pamiętasz tę a tę akcję? Kiedy to było... Kurwa, co??? 10 lat temu??  Ja pierdzielę! 
Wydaje się, że dziesięć lat temu był rok 1996...

Mnie czas jakoś nie mija, nie postrzegam go w ujęciu linearnym. Czas raczej dzieje się. Czas nam dany w okresie biologicznego życia wypełniamy niczym puzzle różnymi zdarzeniami, interakcjami między nimi oraz  innymi nieszczęśnikami o podobnych cechach biologicznych i zdolności do refleksji. 

W kontekście skali kosmicznej fakt, że żyjemy, jest niewiarygodnym zbiegiem sprzyjających chemicznych i fizycznych okoliczności.
Tym, co zadzierają antropo- i geocentrycznego nosa, warto przypomnieć, że jesteśmy produktem odpadów kosmicznych. Powstaliśmy ze śmieci posklejanych z latających resztek trupów gwiazd, z kosmicznego szamba; no dobra, kosmicznego recyklingu. 

Jesteśmy częścią natury-kosmosu, której zasadniczą właściwością jest NIETRWAŁOŚĆ. Oto najważniejsze prawo Natury. Wszystko przeminie, bo takie jest podstawowe prawo Natury. Osobiście zrozumienie i doświadczenie tej prawdy stanowi dla mnie istotę Wolności.

Czasem słyszę, że tak zwane odchylenia od norm uznanych przez większość, jak na przykład homoseksualizm, są wbrew naturze.
Jesteśmy przecież częścią kosmosu, którym jest natura, więc jakim cudem cokolwiek może być wbrew naturze? Czyżby istniała kosmiczna bańka anty-natury w przestrzeni natury kosmosu? Czyżby ktoś wyprodukował nie-naturalnych, nie-kosmicznych gejów? 

Jeśli tak, to kto? Ten czy inny bóg/bogini/bogowie (wpisz właściwe imię)? Wówczas ów/owa/owi zadziałaliby wbrew temu, co sami stworzyli.

Może złośliwi, nie-kosmiczni kosmici ich nam podrzucili? Całą tę bandę pedałów, kryminalistów, polityków, złodziei, narkomanów, prezesów korporacji, pedofilów, lichwiarzy, emigrantów, cuchnących bezdomnych... Na złość, żeby nam namieszać...

Tak więc mnie czas jakoś nie mija, raczej wypełnia się. Tym, którym mija za szybko, delikatnie i nieśmiało przypominam, jak wiele rzeczy się zdarzyło w ciągu tych minionych lat! Tak wiele, że aż dziw, że starczyło na to całego tego czasu. 
Chyba, że niewiele się zdarzyło, czego współczuję.
Chyba, że nie starczyło czasu i ciągle się dzieje i będzie działo, czego życzę. 

U nas się dzieje i to dużo.

Życie ludzkie:  Łut szczęścia, przywilej, a w kontekście bezmiaru kosmosu niewiarygodnie mała drobinka... Iskra, tak absurdalnie krótkotrwała, że na prawdę szkoda czasu na pierdoły. Ale skoro ta iskra właśnie rozbłyskuje, to warto cieszyć się każdą, najmniejszą nawet chwilą, także smutną. Każdą radością, każdą dobrą myślą, drobnym, miłym uczynkiem, każdą drobną przyjemnością; również ich mniej przyjemnymi przeciwieństwami warto się cieszyć, bo dzięki nim można się czegoś nauczyć, a już na pewno nauczyć się doceniać. No i istnieje równowaga. 

Duże przyjemności też są ok, ale ich splendor nie wymaga docenienia, doceniają się ze swej natury Zauważalnego. 


A TERAZ LISTA DROBNYCH PRZYJEMNOŚCI


Szach mat
Drobną przyjemnością jest radość w oczach Adasia, kiedy pokona tatę w szachy; ale także brak smutku w oczach, kiedy przegra, bo rozumie, że przegrywając, uczy się. Fakt że to rozumie, również jest drobną przyjemnością. 

Drobną przyjemnością jest także to, że już nie tylko pyta, jak jest po angielsku to lub tamto, ale także co oznacza usłyszane i zapamiętane angielskie słowo lub fraza. Adaś ma doskonałą pamięć i jest to jego wielki atut. Jest nieprzeciętnie zdolny, czyta i pisze, odkąd skończył cztery lata.

Drobną przyjemnością są środowe kolacje przy winie, bo wiadomo, że środa minie - tydzień ginie, a więc świętować koniec tygodnia trzeba. Częściej niż raz w tygodniu (nie licząc weekendów) nie można, bo kolacji staram się nie jeść, a winko tak dobre tu mają, że przyjemności trzeba dozować. 


Corromandel mussels
Wczoraj była środa, przyrządziłem więc duże, tutejsze, czyli świeże małże o zielonym odcieniu muszli i wyraźnym zapachu wody morskiej. Szybka, prosta obróbka czyni danie egzotycznym i przyprawia wyraźną nutą przygody, przestrzeni i słońca. Wystarczy małże oczyścić, umieścić na dużej patelni,wstępnie podgrzać, zalać solidną szklanką sauvignon blanc (resztę wypić w trakcie), przykryć i po pięciu-siedmiu minutach, kiedy muszle się otworzą, danie z zasadzie jest gotowe. Ja wrzucam jeszcze garść posiekanej pietruszki, która jako chwast wyrasta spod schodów na ganku, po czym zalewam przyrządzonym wcześniej sosem pomidorowo-czosnkowo-imbirowym. Do tego chrupiąca, podpieczona bagietka, masło zwykłe lub czosnkowo-pietruszkowe i gotowe. Serwujemy oczywiście z sauvignon blanc. Działa na wyobraźnię, prawda? Cudowne środy...

Drobna przyjemność to wspólny lunch z Lilą w mieście, do którego jeżdżę rowerem z Ignacym. Jakże miło spotkać się z nią wczesnym popołudniem, wyskoczyć na latte, przegryźć muffinem, albo ciastkiem karmelowym, albo lepiej sushi lub sashimi, albo czymś na ciepło, np. wegańską chińszczyzną, albo dates scones - nowozelandzkim specjałem, czyli słodką bułeczką z daktylami. W trakcie spożywania można pogadać, poplotkować, zaplanować, podsumować. Właśnie w tym tkwi chyba siła anglosaskiej filozofii lunchu: w rozmowach wczesnym popołudniem, kiedy umysł jest jeszcze świeży i lotny, a więc mniej podatny na wieczorne odchylenia od rzeczywistości.  


Drobna przyjemność to także możliwość spełnienia obietnicy zabrania syna na mecz rugby na pobliski stadion miejski; wytłumaczenia mu zasad gry, poczucia zapachu murawy, wspólnego przeżywania akcji, wreszcie miłego, wieczornego spaceru powrotnego do domu.

Drobna przyjemność to sobotnie lub niedzielne poranki, kiedy to zalegamy do oporu w łóżku, oczywiście dopóki  chłopcy się nie pojawią; a gdy się już pojawią, najpierw się przytulają, potem rozkręcają, skacząc nam radośnie po głowach lub znikając pod kołdrą i łaskocząc tu i tam. To także leniwie i bez pośpiechu przygotowywane, potem wspólnie spożywane śniadanie. Jeśli w planie jest wycieczka, staramy się dość szybko uwinąć, ale nie za szybko, nie ma się co spieszyć, poza tym pośpiech szkodzi na trawienie. Uwłacza również mężczyźnie. Jeśli w planie nie ma wycieczki, wspólnie bierzemy się za sprzątanie domu. 


You doing it wrong
Drobna przyjemność to moment, kiedy po raz pierwszy czuję się jak Nowozelandczyk, a nawet Maorys, kiedy to w trakcie zakupów w supermarkecie  zauważam, że mam na stopach dwa różne buty. Aby nie narażać się na fotkę w stylu You doing it wrong na portalu izismile.com, zdejmuję oba i kontynuuję zakupy na boso (co nikogo tu nie dziwi), po raz pierwszy czując się w ten sposób jak lokals: Kiwi z krwi i kości zmarzniętych stóp.


Adaś łoi
Drobna przyjemność to widok Adasia na ściance wspinaczkowej, który sieka tak, że wzbudza podziw nielicznych zgromadzonych; drobna przyjemność to usłyszeć: Wow, he's so good! 
Patrzeć z podziwem, jak pokonuje z niemałym wysiłkiem solidną przewiechę, gdy czepiwszy się chwytów, odchyla głowę mocno w tył, żeby obczaić pewną klamę, dzięki której za chwilę pokona trudność. 
Zobaczyć Lilę zakładającą buty do wspinaczki, które ostatni raz miała na nogach dawno, dawno temu.

Drobna przyjemność to widok chłopców, potem Lili po powrocie z pracy, z zapałem wcinających moje codzienne obiadki. A gdy usłyszę od Ignacego "Picha tata!", wiem, że to, co robię, jest słuszne, że ma sens, że nie jest to działanie pozorowane. 


Stoicki spokój
Drobna przyjemność to moment, gdy przymierzane portki rozmiaru M nie są za ciasne, a powinny; to gorący prysznic na zmarznięte ciało, codzienne rozpalenie domowego ogniska, udane postrzyżyny chłopców, wspólne z Lilą słuchanie muzyki, seanse filmowe w łóżku, widok osobiście posprzątanej kuchni, udane rzucenie palenia, wystawienie twarzy na promienie słoneczne, wypatrywanie w oknie powrotu mamy.


Drobna przyjemność to zapach nadchodzącej wielkimi krokami wiosny oraz świadomość zdarzeń, jakie będą jej towarzyszyć. 

Drobna przyjemność wreszcie to chwila, kiedy uzyskuję potwierdzenie, że to, co piszę i jak piszę, raczej się podoba. Także gdy widzę, a widzę, w jakich niespodziewanych zakątkach świata nieznani mi ludzie czytają moje słowa: Holandia, Irlandia, Dania, Portugalia, Stany Zjednoczone, Chorwacja, Mongolia, Wietnam...



Wasze zdrówko!








czwartek, 13 sierpnia 2015

NIE MA LEKKO

ZADUPIE

W błędzie jest ten, kto sądzi, że wyjazd do NZ zarezerwowany jest dla wybrańców losu, których przywitają na lotnisku lokalne władze oraz zespół pieśni i tańca.

Nasze europejskie wyobrażenie o tym kraju ukształtowane jest w dużej mierze przez popkulturową kalkę nałożoną na nasze mózgi przez niejakiego Petera Jacksona, na szczęście Nowozelandczyka. 

A wcześniej? Co wiedzieliśmy o tej krainie? Jeśli ktoś się interesował geografią i podróżami, wiedział może, że to dawna baza wypadowa na Antarktydę. To wszystko. Chyba, że coś mi umknęło. A tak, owce, wełna. Paproć. Coś jeszcze?

Nawet piękne, półnagie tancerki w trzcinowych spódniczkach kojarzą się raczej z Polinezją, Fidżi, Vanuatu, Nową Kaledonią, Wyspami Cooka, Samoa, Thaiti, Paulem Goginem.
 

Czy ktoś coś wiedział o tym zadupiu więcej niż to, że jest schowane za Australią? Tam to przynajmniej pająki jadowite mają, węże śmiertelne, straszne krokodyle, rekiny ludojadne. No i plaże rozległe. Słońce. Naćpane misie koala. Kangury. Wielka Rafa Koralowa. Opaleni, uśmiechnięci surferzy o niebieskich oczach i jasnych, kręconych włosach. Igrzyska w Sydney w symbolicznym 2000 roku. Ian Thorpe. Kylie Minoque. Nick Cave. AC/DC.

No i w szkole uczyli, że niejaki P. E. Strzelecki, polski patriota z czasów powstania listopadowego, jest odpowiedzialny za nazwę najwyższego szczytu Australii, i że jest tam pustynia jego imienia. Swoją drogą wymówienie nazwiska Kościuszko jest niemożliwe w języku angielskim odmiana australijska, więc mówią /maunt koz'ijosko/. Ale przynajmniej jest jakiś ślad polskości, oswojenia fragmentu odległej, obcej przestrzeni. Lub jak kto woli: Nasi tam byli. 

A tutaj?  Owszem, krajobrazy przepiękne jak w filmie, nie trzeba tu przyjeżdżać, żeby to wiedzieć, mamy w końcu internet. Owszem, mieszkańcy zdają się być tolerancyjni i przyjaźnie nastawieni do siebie i przybyszów zza oceanu oraz wyluzowani w wielu kwestiach życiowych; w końcu jakie inne wyjście, gdy się mieszka na końcu świata. Potem się dziwić, że  w pidżamach albo w samych skarpetkach zimą do supermarketu chodzą. Owszem, klimat jest przyjazny, lato trwa pół roku, a zimy wyglądają jak polski, słoneczny październik. No i wina mają doskonałe. 

Ale to zadupie zadupia. Dalej już tylko wielka woda i tajemnicze, opuszczone Wyspy Wielkanocne. 
Pustkowie o powierzchni Polski, zamieszkałe przez niecałe pięć milionów ludzi. Wystarczy dokładnie przyjrzeć się mapie i zauważyć proporcje między drogami asfaltowymi i nieutwardzonymi.
Koniec świata. Albo początek świata, na pocieszenie, na otarcie łez, że niby nie jest tak źle, że niby przedmurze zachodniej cywilizacji, z której nie do końca jestem dumny.


SAMOTNOŚĆ

Prędzej, niż później trzeba się zmierzyć ze świadomością, że cała rodzina oraz wszyscy znajomi i przyjaciele są poza zasięgiem fizycznego kontaktu. Niektórych z nich, także tych, których chciałabyś, nie zobaczysz już nigdy, a innych nie wcześniej niż za dwa, trzy lata... potem znów za kilka lat.... potem znów... W międzyczasie więzy osłabną, niektóre całkiem wygasną, a gdy przyjedziemy, będziemy postrzegani jak ludzie z innej planety, wesołkowaci, podstarzali obcy znajomi, nienaturalnie znajdujący się w centrum uwagi. Celebryci chwili, 
z którymi koniecznie trzeba się napić.  

Możemy czarować rzeczywistość, zapraszając do nas na wakacje życia, oferując dach nad głową, nawet auto do dyspozycji, ale i tak wiadomo, że prawie nikt tu nie przyjedzie, bo to coś jakby podróż statkiem kosmicznym na inną planetę. 

Co z tego, że niby dobrze znam angielski, skoro zwykle, oby jeszcze, nie rozumiem tych subtelnych niuansów komunikacyjnych, szeptów, półsłówek, niedomówień, skrótów myślowych, metafor i innych dwuznaczności języka potocznego, specyficznych dowcipów i żarcików, gierek słownych, które tak doskonale znamy z piątkowych imprez w Polsce, kiedy to wszyscy płyną na tej samej fali porozumienia i wystarczy czasem słowo, żeby pokładać się pod stołem ze śmiechu...

Gdy masz świadomość, że język polski umrze wraz ze śmiercią rodziców naszych dzieci, ogarnia cię dziwne poczucie samotności, refleksja, że język to nie tylko sytuacja komunikacyjna, ale także nośnik emocji. Samotność... tak, to uczucie, z którym będę się musiał niedługo zmierzyć. Drugim będzie...

TĘSKNOTA

Niekoniecznie za ludźmi tęsknota, oczywiście ta też. Chodzi mi raczej o pamięć zapachów. To mój flagowy zmysł, wszystkie inne w notowaniach jakoś słabiej wypadają. No może dotyk jeszcze trzyma poziom, ale ten nie wymaga specyficznej ostrości, nie chodzimy do lekarza-specjalisty od dotyku. 

Słuch nie jest aż taki zły, zważywszy ilość przyjętych w życiu dźwięków, z lekka licząc tysiąca koncertów, czy ekstremalnych elektronicznych pisków, jakie osobiście produkowałem i aplikowałem przez otwory w czasce, a które regularnie spalały gwizdki w głośnikach.  Nie mówiąc już o wpływie słuchawek na zwoje mózgowe. 
Smak wypada powyżej przeciętnej, choć z aspiracji bycia koneserem wina pozostało mi jego konsumowanie.
Wzrok wypada przeciętnie z tendencją zniżkową. Co prawda głęboki astygmatyzm  w prawym oku czyni go niemal bezużytecznym, ale lewe robi za dwoje i ciągle nieźle sobie radzi.

Za to węch... Węch to obrazy: z dzieciństwa, z młodości, z wakacji, z Australii; 
to nieskończenie wiele obrazów, skojarzeń i miejsc. 
Zapach kwitnącej lipy przy leśniczówce mojego dziadka... Rozgrzanej ściółki i lepkiej żywicy sosnowych lasów... Szumiących traw połonin bieszczadzkich... Skoszonej, suszącej się trawy... Wrześniowych górskich łąk sudeckich... Rozgrzanego, letniego asfaltu... Lipcowych świerków gorczańskich... Wnętrza pudła rezonansowego gitary... Wilgotnego piasku dziecięcej piaskownicy... Kanapki z musztardą... Przemoczonych skarpetek po całodziennych wygłupach na sankach, czy łyżwach... Linoleum w klasie podstawówki... Wnętrza kabiny jelcza... Czerwcowych wieczorów... Skały na dłoniach po całym dniu wspinaczki... Mroźnej, górskiej bryzy w słoneczny dzień na biegówkach... Kolendry na bazarze w Laosie...

ZDROWIE

Gdyby emigracja odbyła się w granicach Unii Europejskiej, mielibyśmy zapewnioną opiekę medyczną i w niektórych, bogatszych krajach, także socjalną. 

Tutaj nie mamy prawie nic. Oczywiście w momencie uzyskania rezydentury sytuacja się zmieni, ale to dopiero za jakieś pół roku. Dobrze, że polityka NZ jest faktycznie prodziecięca, dzięki czemu chłopcy mają zapewnione darmowe leczenie, także dentystyczne. 
Tu wspomnę, że bez względu na status, ubezpieczenie medyczne dorosłych nie obejmuje leczenia dentystycznego, a koszt wizyty u dentysty zaczyna się od 500 NZD (jakieś 1300 PLN), czyli dziesięć razy tyle, co w Polsce. Gdy problemów jest więcej niż jeden, mnożymy przez ich ilość.

Ostatnio o uwagę dopraszają się kamienie w nerce, których nie udało mi się pozbyć w Polsce, bo znajomości nie zadziałały. Ubezpieczenie podróżnicze, jakie wcześniej wykupiliśmy, nie pokrywa kosztów leczenia przypadłości przywleczonej z kraju pochodzenia, więc czekam na informację ze szpitala, ile kasy będę musiał pożyczyć na zabieg. A sprawa robi się coraz pilniejsza. 

 Nie pozostaje nic innego, niż tylko modlić się do boga, bogini, bogów, diabli wiedzą kogo jeszcze, o zdrowie, bo jak coś się sypnie, to jesteśmy w ciemnej dupie. 

CHŁOPCY

Ignacy jest z nas wszystkich najbardziej wyluzowany. Nie ma zbyt wielu zmartwień, poza tym, żeby mama jak najszybciej wróciła z pracy. Żyje sobie w błogiej półświadomości dwuipółlatka i wygląda na to, że jest zadowolony z nowej sytuacji.


Bardziej martwimy się o Adasia. Jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą spotkać siedmiolatka, to wyrwanie go z grupy rówieśniczej i pozbawienie kolegów.

Dobrze, że jest elastyczny, że niezwykle łatwo przystosowuje się do nowych sytuacji. Myślę, że to efekt wielu outdoorowych wypraw, w jakich brał udział już jako dwulatek, dzięki czemu jest niezwykle zaradny i samodzielny. Jednak wyraźnie brakuje mu kolegi do chłopięcych wygłupów, takich których nie można robić w domu, bo irytują zgredów.

Dobrze, że jest bystry i mocno naciska na angielski. Wie, że im szybciej go opanuje, tym szybciej złapie kontakty. Na szczęście dzieci w szkole i klasie są tu bardzo tolerancyjne i nikt mu nie dokucza z racji nieznajomości języka. No, może z wyjątkiem trzech dziewczyn, właściwie już tylko jednej, ale mamy nadzieję, że to raczej próba przyciągnięcia jego uwagi.

W końcu, jakby nie było, przystojniak z niego, laski zaczynają napierać...


Adaś zakończył w Polsce pierwsza klasę. Jednak ze względu na fakt, że dzieci rozpoczynają tu naukę po ukończeniu pięciu lat, trafił od razu do trzeciej klasy, na dodatek na końcówkę pierwszego trymestru. Musi więc nie tylko zmagać się z nieznajomością języka, ale także nadrobić różnice programowe.

Czy kiedykolwiek pozna polską składnię? fleksję? ortografię i interpunkcję? frazeologię?

Z konieczności chyba znów zostanę polonistą...


WĄTPLIWOŚCI


Dotyczą, jak łatwo się domyślić, słuszności decyzji o wyjeździe aż do NZ. Czasem myślę: można było bliżej, do Niemiec na przykład, Danii albo do Norwegii. Tam jednak problemem byłaby nieznajomość języka (niemiecki wymagałby przypomnienia), zaś jego opanowanie przedłużyłoby okres adaptacji. Południe Europy odpada ze względu na kryzys i  znów: język. Doznaję uczucia groteski, kiedy uświadamiam sobie, że znajomość angielskiego ogranicza...


Można było do Wielkiej Brytanii, ale świadomość, ile buraków z Polski tam rośnie, skutecznie skreśliła tę destynację. Oczywiście mnóstwo mądrych ludzi również płaci tam podatki, tyle że ci rozumieją, jak należy funkcjonować w obcym kraju, czy społeczeństwie,

buraki zaś mają hałaśliwą tendencję do zwracania na siebie uwagi. Nie chcę się za nikogo wstydzić. Już nie raz wstydziłem się w na przykład w Czechach czy Niemczech za agresywnych ziomków nawalonych alkoholem i testosteronem.


Inne wątpliwości dotyczą kosztów, jakie musieliśmy ponieść w związku z wyjazdem. Główny i najpoważniejszy wydatek to wynajęcie nowozelandzkiego prawnika, który najskuteczniej wydrenował nasz budżet. Potem doszły koszty badań medycznych, nostryfikacji, wniosków wizowych, biletów lotniczych, depozytu za wynajęcie domu, siedmiomiesięcznego przymusowego bezrobocia podczas nieobecności Lili, słowem: jakaś atrakcyjna działka budowlana rozpłynęła się w niebycie.


Podsumowując I: Wyjazd czteroosobowej rodziny do NZ to nie romantyczna wycieczka do krainy Elfów. To ogromny stres, ryzyko, także rozpadu rodziny, utrata oszczędności, ciężka harówka, permanentna utrata przyjaciół, zerwanie więzi rodzinnych, niezałatwione lub źle pozamykane sprawy i wielki znak zapytania. Po wielokropku.
 

Podsumowując II: NIE POLECAM. Zniechęcam. Nie warto, nie ma sensu. Strata pieniędzy i nerwów. Bezsens. Paranoja. Po cholerę? Są ciekawsze rzeczy w życiu, niż tłuc się na koniec świata. Że niby tu ładnie? A co, w Polsce brzydko? Że niby przygoda? Pieprzyć to. Podróże? Walić to. Lepiej siedzieć w domu.
 

Jest internet i Travel Channel.





 
















wtorek, 4 sierpnia 2015

SŁOWA

Czasem słowa płyną, a czasem nie. 
Czasem gdy nie płyną, idą lub wloką się. 
Gdy nie idą, leżą. I czekają.
Czy płyną, czy idą, czy leżą, niech sobie robią, co chcą. Gdy nic nie robią, niech sobie nie robią, ale bez przesady. Ile można nie płynąć, a przynajmniej nie iść choćby na spacer. No, na werandę. Właśnie, weranda!

Szybki wyskok przed dom z jabłkiem w dłoni, kilka wdechów świeżyzny i już za parę chwil słowa z początku leniwie, coraz chętniej wypełzają.  Wychodzą na spacer, żeby się wysikać.

W końcu ciągle coś się dzieje: Adaś na przykład prezentuje właśnie sztukę podrzucania naleśnikiem. Jest w tym na prawdę niezły, robi już double kickflipa. W tym czasie Ignacy zagląda do gara, gdzie bulgocze rabarbarowo-jabłkowe nadzienie do latających naleśników. 

Dziś, tj. we wtorek, wreszcie zapowiadane dłuższe pogorszenie pogody, które miało przyjść w sobotę. Pociągnę raczej ten wątek, bo jej wpływ na weekendowe plany był niemały. 
Od razu zapowiadam: było spontanicznie, więc jak zwykle zarąbiście. Jako rodzina jesteśmy w tej spontaniczności świetni i wszystkim nam to odpowiada. 

POGODA

Pod koniec ubiegłego tygodnia, w słoneczne południe, wybieram się z Ignacym do miasta celem załatwienia sprawy w banku, a przy okazji zjeść z Lilą lunch. W sakwie rowerowej jest zestaw kurtek  na wypadek deszczu, który lubi pojawić się znienacka, nastraszyć pochmurną miną i nastroszyć ciemną czupryną. Są to jednak krótkotrwałe fochy, zazwyczaj chwilę później pojawia się słońce. Mam też swój aparacik, żeby porobić kilka zdjęć centrum miasta, naszego mini Central Business District.
 

W kontynentalnej chłodnej Polsce określone stany pogodowe utrzymują się dłużej. Słońce znika czasem na tydzień, a pojawia się na chwilę w przerwie między jednym frontem i drugim. Gdy jest słonecznie to zazwyczaj kilka dni; gdy z kolei pada, "zaciąga się" zwykle na dłużej.

Tutaj pogoda jest o wiele bardziej zmienna. Wiadomo, wyspa, o czym łatwo tu zapomnieć. Bywają oczywiście okresy kilkudniowych deszczów, szczególnie pod koniec zimy, np. w tym tygodniu. 

 W drodze powrotnej z banku, nagle za moimi plecami na zachodnim niebie, pojawiają się groźne, ciemne chmury, zapowiadające co najmniej burzę okraszoną wietrzyskiem podnoszącym z ulic tumany kurzu. Instynktownie, jak przystało na człowieka północy, europejskiej północy, chowam się w bezpiecznym miejscu i z niepokojem obserwuję niebo. Czekam, czekam i... nic. No dobrze, trochę pokropiło. Chmury nastraszyły i nastroszyły się, wnet tracą gdzieś impet, znikają i już po chwili pojawia się słońce. 


Z racji geograficznego położenia region Waikato ze stolicą Hamilton obejmuje nizinny interior w kształcie niecki otoczonej górami. Dzięki temu pogoda jest najbardziej stabilna w NZ, w co oczywiście trudno uwierzyć w kontekście powyższego. 

Jednak ci, którzy znają Góry Izerskie, szczególnie Halę Izerską - również mającą kształt kotliny otoczonej masywami górskimi -  wiedzą, dlaczego jest to najzimniejsze miejsce w Polsce: zimne powietrze opada w dół, a okoliczne masywy ograniczają jego cyrkulację.
Hamilton oczywiście nie jest najzimniejszym miejscem w NZ, na Wyspie Południowej są przecież potężne Alpy Południowe, a na południowym jej krańcu panuje klimat subpolarny, ale poranne mgły, wilgoć i zimowe przymrozki to tutaj żadne zaskoczenie. 

W domach instaluje się specjalne systemy HRV (Home Ventilation Systems) odprowadzające tęże niegrzeczną wilgoć i ogrzewające pomieszczenia ciepłem nagromadzonym pod dachem w ciągu dnia. W domach, w których HRV nie ma, trąca myszką. U nas nie trąca - mamy to.

PROGNOZY POGODY NA WEEKEND

Miało padać całą sobotę i całą niedzielę. Potem poniedziałek i przez cały tydzień aż do kolejnego weekendu włącznie. 
Szkoda, bo umówiliśmy się z Lili znajomym z pracy na dwudniowy wypad w góry z noclegiem w bezobsługowym schronisku (hut). Nick jest Kiwi, fajny koleś, poznaliśmy się z nim i jego dziewczyną u nas, wytrwali czytelnicy pamiętają kolację, po której zagrali rumuńscy Cyganie z youtube'a.

Nick nigdy nie był w górach, choć jest bardzo chętny do ugryzienia tematu. Był w szoku, kiedy usłyszał, że w Polsce jeździło się w góry na dwa tygodnie, czasem na dłużej. 

Np. Lila: obozy wędrowne drużyny pięknych harcerek (wyobraźcie sobie: dziesięć młodych lasek wędruje po Polsce z wojskowymi plecakami...), potem samodzielnie, potem ze mną.
Np. ja: plecak ze stelażem "Mazury", dwie komory, dolna - konserwy, ruska maszynka na benzę, butelka z benzą, śpiwór; górna - ciuchy. Do plecaka przytroczona gitara... Czasem bez kasy.
Dziś takie klimaty to trochę jak wspominanie taborów cygańskich w jeszcze niedawnej Polsce. 

Kiedyś uznaliśmy z Lilą, że te wszystkie wyprawy w góry, wyprawy rowerowe, spływy kajakowe, wypady na biegówki, to ogromne zasoby tematów do niejednego bloga. I właśnie tych wypraw będzie mi tu brakować. Dlatego nigdy nie ucieknę od Polski, bo z perspektywy roweru, czy kajaka jest po prostu piękna. 

Ciągle w drodze... 
 
Kto w tym siedział lub siedzi - ręka w górę TERAZ! Chrzanić lajki.

Pod koniec ubiegłego tygodnia, w słoneczne południe, wybieram się z Ignacym do miasta celem załatwienia sprawy w banku, a przy okazji zjeść z Lilą lunch. W sakwie rowerowej jest zestaw kurtek  na wypadek deszczu, który lubi pojawić się znienacka, nastraszyć pochmurną miną i nastroszyć ciemną czupryną. Są to jednak krótkotrwałe fochy, zazwyczaj chwilę później pojawia się słońce. Mam też swój aparacik, żeby porobić kilka zdjęć centrum miasta, naszego mini Central Business District.
  
SOBOTA 
Plan B

Ponieważ wyjazd w góry odwołany, wymyślamy plan B. Nie miałem dotąd okazji zapiąć nartorolek, Adaś i Lila jeszcze nie założyli rolek, Lila dawno nie biegała, więc popołudnie aktywne.

Chodzi w nartorolkach o to, żeby asfalt był gładki, a o taki tutaj ciężko - zazwyczaj opony głośno szumią. Co innego, gdy nowa droga; już wiedzą że lepiej jest gładko. 

Więc skoro przytargałem cały ten sprzęt, także kije do łyżwy o długości 165, sprzęt wspinaczkowy Adasia i Lili, , matę do yogi, trzeba to kiedyś wykorzystać. 

Ciekawe doznanie jest takie, że jestem tu jedynym nartorolkarzem, zapewne zaledwie jednym z  kilku na Wyspie Północnej.
Niestety, trasa wiedzie wzdłuż ruchliwej wylotówki, ale mimo to jest 2,5 km przyjemnej jazdy. Szum aut rekompensuje bujna roślinność i piękny park w pobliżu, w którym jeszcze nie byłem. Lila była z chłopcami. 

Mam niewątpliwie publiczność na wyłączność. Myślę, że nie ma nikogo spośród ludzi w autach, kto by się nie zdziwił, no przynajmniej zainteresował, przykuł uwagę na ułamek sekundy, ok, przynajmniej udał, że się nie interesuje. Nawet ktoś zatrąbił, myśląc zapewne, że to jakaś laska.
Może zostanę pionierem? Założę kółko, potem sekcję nartorolkarzy? A to już lobby, więc może wystąpię z petycją do władz lokalnych o gładszy asfalt? Albo o dotację na porządną trasę? Tu jest to możliwe.
W końcu to bardzo usportowiony naród, czy kraj. Na przykład w naszym parku jest potężne centrum turniejowe Hamilton City Netball Centre z, uwaga, dziewiętnastoma +dwoma głównymi boiskami do netballa, zaraz obok profesjonalny tor wyścigowy BMX z rampą startową, o innych obiektach napiszę, jak je poznam. 


Dużo też biegających, choć nie wiem, czy aby w Polsce nie więcej.

Rolkarzy długodystansowych także nie widziałem, pewnie są na rampach, czy innych half-pipach.

Ponieważ Ignacy śpi w aucie, Lila idzie pobiegać w swoich wypasionych asicsach do joggingu w porze lunchu. 

Adaś nie pojeździ, bo zabrałem niewłaściwy sprzęt, ale za to potem karmi z Ignacym konie w pięknym parku obok. Stąd wiem, że piękny? Byli tam z mamą, gdy ja prężyłem klatę na nartorolkach, dymając swoje ego. 

Zrelaksowani, zmęczeni, naładowani energią oraz wizją miłego wieczoru, wracamy do domu. Przed nami rodzinny, radosny sobotni wieczór.
 NATOMIAST W NIEDZIELĘ...

...decydujemy się po krótkiej naradzie na wyskok na dziką plażę koło Raglan. Wybieramy kurs po trójkącie: źródła termiczne - dzika plaża połączona z off-roadem - kolacja i dobry seks w domu. Czysty hedonizm. Heroina Natury.

Źródła termiczne są na odludziu, ale okazują się być zamknięte, bo jakiś urząd czepia się wyluzowanych właścicieli, leniwie sączących popołudniowe piwko i nie mających nic przeciwko kilku zdjęciom.

Jedziemy do Raglan bardzo boczną, ale ciągle chropowato-asfaltową drogą. 
 Pomimo deforestacji na rzecz pastwisk dla owiec (ta typowa sielska widokówka z NZ z pasącymi się
baranami to nic innego jak kalka tego, co przytrafiło się w Szkocji w efekcie rewolucji przemysłowej: masowa wycinka pierwotnych lasów), ciągle jest przepięknie i malowniczo. 
NZ ma unikalny urok, jest z natury piękna. Muszę przyznać, że gdzie się nie ruszę, zwykle mi się podoba.
Na szczęście dużo lasów ocalało jako własność państwowa,  chroniona i wyłączona z użytkowania.

Już to widać farmę elektro-wiatraków, już to zatokę, a nuż blisko, ale nie, to jeszcze kilkanaście kilometrów. Opuszczamy boczną drogę i za chwilę jesteśmy w Raglan. Rezygnujemy z lunchu: szkoda czasu, kasy, mamy owoce, sycące orzechy nerkowca, wodę, jest git. 

Odbijamy w lewo, jedziemy wzdłuż pięknego wybrzeża. Zatrzymujemy się na parkingu - klifie u wejścia do zatoki,  z góry którego podziwiamy kunszt surferów sunących po niesamowicie długich, pięknch falach. Raglan to w końcu światowa mekka. Ale jaka przy tym skromna! Wytrwali czytelnicy zapewne pamiętają zaślubiny z oceanem i krótki opis miasteczka. 


Asfalt się kończy i zaczyna się szuter. Ale za to jaki! Wyprofilowane zakręty pozwalają docisnąć nasze służbowe subaru 4x4, a te są bez przerwy, co nie dziwi:
Naszym celem jest plaża, do której jedzie się 23 km szutrem. Akurat tak się składa, że zaraz przy wybrzeżu oceanu wyrasta imponujący, wygasły wulkan o wysokości względnej i bezwzględnej 756m. Musimy więc trawersować jego zbocze, a to musi oznaczać, oprócz zakrętów, widoki. Jakże się nie mylimy!

W trybie sportowym lub półmanualnym jedzie się d o s k o n a l e. Auto świetnie trzyma się nawierzchni, silnik bezboleśnie zasysa paliwo. Jadę szybko, ale ostrożnie. Momentami mam lekkie doznania klaustrofobiczne, gdy na odsłoniętych zakrętach, daleko w dole, widzę ocean. 

Droga wije się pod górę wśród gęstych paproci, czuć wilgoć lasu. Ciągle zakręty, ciągle na dwójce, w żlebach tniemy kołami potoki.  Przez drzewa przebija się niekiedy przestrzeń oceanu, by po chwili zniknąć na kilka minut. Gdy znów się pojawia, jest już dalej, niżej. Uwieńczeniem odcinka jest potężny wąwóz, rezerwat, który trawersujemy. Nagle widzimy  ogromną, skalistą ścianę po przeciwnej stronie wąwozu. Jesteśmy pod dużym wrażeniem, jeśli nie w oparach zachwytu. 

U szczytu wąwozu znajduje się parking oraz platforma widokowa, która częściowo wisi nad przepaścią i choć w deskach szpary są niewielkie, widać wystarczająco dużo, żeby zmienić w oczach punkt ostrości i poczuć tym samym przestrzeń, lufę, jak mawiało się we wspinaczkowym slangu.

Czas podgonić, bo nie ujechaliśmy nawet połowy. Z głośników dudnią elektro-afrykańskie transy, droga wije się tym razem w dół. Nagle w górze pojawia się na chwilę wierzchołek szczytu. Jak wysoko! A jednocześnie jakby blisko...
 
W pewnym momencie las i teren rezerwatu gwałtownie się kończy, raptownie otwiera się przestrzeń i raptownie zmienia krajobraz: na wysokim klifie pojawiają się zielone łąki  - pastwiska dla owiec. Las dawno temu wycięli. Ale mimo to jest niezwykle malowniczo.

Po drodze odbijamy w dół dolinki i "obczajamy" na przyszłość niewielkie, skromne, ale bardzo ładne i przytulne, estetyczne pole campingowe. Wrócimy tu. 

W końcu jest i nasza plaża. Droga w bok doprowadza nas doliną do niewielkiego parkingu, skąd ścieżką, pomiędzy czarnymi, porośniętymi roślinnością wydmami, dochodzimy do rozlanej rzeczki tworzącej mokradło. Na stromym zboczu doliny widać potężne obsuwisko ziemi - efekt erozji gleby po wycięciu drzew.  
 Dochodzimy do plaży. 
Ogromnej plaży. 
Najbardziej rozległej, najszerszej, jaką widziałem w życiu. A trochę tych plaż już widziałem. 



Jej szerokość to zapewne efekt odpływu, a także miejsca - ujścia niewielkiej rzeczki, ale i tak jej gładkość, jej otwartość na przestrzeń, przy tym jej kolor o odcieniu ciemnego grafitu, zachwyca. Krajobraz, jakiego się nie spodziewaliśmy, zupełne zaskoczenie. 


Jakiś kilometr w lewo wysoki, lecz łagodny klif wyznacza naturalną granicę plaży, tam też idziemy. Nawet Ignacy idzie sam i nie każe się nieść. Oczarowała go ogromna, błyszcząca tafla płaskiego jak stół, niemal czarnego piasku. Niesamowite wrażenie. Nadto od powierzchni stołu odbijają się promienie dość mocnego słońca, którego miało nie być, choć cirrusy zapowiadają rychłą zmianę pogody. Wiadomo: Cirrus na niebie - pogoda się zj.bie.
Dochodzimy do sedna: zielony, porośnięty trawą, łagodny klif raptownie opada filarem do wody, wystawiając na fale odsłonięte piszczele wielkich głazów. Da się jednak przejść, a za filarem plaża znów się odsłania. 
 My jednak wracamy. Chmur jakby więcej, ale nie przesłaniają tarczy słońca, raczej filtrują jego światło, tworząc niezwykłe widowisko świetlno-wizualne: mamy wrażenie, jakbyśmy szli po tafli gładkiego jak stół, błyszczącego czarnego jeziora, na dodatek czerń w różnych jest odcieniach... 

W drodze powrotnej jadę już pewniej, szybciej, choć ciągle ostrożnie: fura może niezła, ale opony słabe. Powrót tą samą drogą to powtórka wspaniałych widoków, tyle że w lustrzanym odbiciu. Tym razem Lila jest bliżej oceanu. 

W domu czekają nas jeszcze wieczorne atrakcje: podsumowanie dnia w postaci "wrzucenia" zdjęć na fejsa, kolacja, wygłupy z dziećmi, cowieczorne rozpalenie kominka (odkąd tu przyjechałem,  nie było jeszcze wieczoru bez tego rytuału), potem uwieńczenie dnia: seks. Czysty hedonizm. Heroina Natury.

To był syty, pełny dzień, jeden z tych, którego obrazy przewijają się przed oczami przed zaśnięciem. 



















O mnie

Moje zdjęcie
Hamilton, Waikato, New Zealand
Kiedyś nastąpi ten dzień, kiedy osiądę; zacumuję na stałe, obsieję ogród, nauczę się naprawiać kosiarkę, wyposażę garaż w kompletny zestaw ulubionych narzędzi stolarskich i ślusarskich, być może wezmę nawet jakiś kredyt, auto młodsze niż dziesięcioletnie kupię, zaprenumeruję periodyk. Być może. Póki co jednak nadal dryfuję po karmicznych wodach życia, wypełniając dany mi czas zdarzeniami. Kiedy jednak odnajdę swoją przystań, do której zacumuję na dłużej, na tyle długo, żeby zabrudzić narzędzia stolarsko-ślusarskie równo poukładane w garażu oraz zabezpieczyć spłatę kredytu, nadal codziennie będę sprawdzał cumy, bresty i szpringi, aby zawsze nadawały się do zdjęcia z polera. Zawsze gotowy do drogi.

main 1

side 2