Ta jesień nowozelandzka... W zasadzie kolejny sezon wegetacyjny, sądząc po soczystej trawie i po tym, jak błyskawicznie rosną zioła w naszym zielniku (kolendra, pietruszka oraz lubczyk i koperek z Polski). No ale prawie nie ma tu dnia bez słońca, pogoda jest stabilna, temperatura nie spada poniżej dwudziestu. Wilgotność w normie. Noce ciągle nie zimne.
Trudno się do tego przyzwyczaić, mając w pamięci polskie, wielotygodniowe piździawki i nieliczne, krótkie dni chwały i łaski słonecznych promieni, szansy, daru od losu; dziury na niebie między jednym niżem, a drugim. Między jednym dwutygodniowym zachmurzeniem, a kolejnym. Albo w czasie pełni księżyca.
Momenty te wyraźnie trącały wewnętrznym i zewnętrznym nakazem wyjścia z domu i skorzystania z możliwości naświetlenia. "Nie siedź w domu, szkoda dnia, taki piękny..." - słyszałem w takich dniach w pradawnych czasach.
Rowerem jeszcze przed zimą można było ruszyć, na grzybki ostatnie, już nie tak pachnące, wyskoczyć pod Milicz. Albo te małe, na łące. Chabazie i inne badyle na działce spalić i dołączyć się do armii jesiennych Dymów Polskich. A inne spalić ze znajomymi pod wieczorną kolację i winko. Poszurać butami w parku w opadłych liściach i może wiewiórkę namierzyć, zabieganą w desperackim poszukiwaniu zapasów na zimę. Bo jaśniej, więcej widać, spadnie coś, ludzie rzucą.
| Mamy też maślaki |
My tu też możemy poszurać, nawet liści sporo opada, bo dużo tu gatunków ze Starego Świata. Natywne drzewa i krzewy są evergreen i dobrze, bo zimę łatwiej przetrwać, gdy wokół zielono.
Mamy tu też inne sposoby na szuranie: można gołymi stopami po rosie albo po rozgrzanym piasku na plaży. Ciągle, pomimo jesieni, można poszurać po welurze materaca, który służy za łóżko w naszym vanlove'ie/bajsie/funvanie, tj. busie, który regularnie, co drugi weekend, dodaje sobie kilometrów.
Ostatnio wzbogacił się o jakieś sześćset, sam nie wiem, nie chce mi się sprawdzać. Tak jak nigdy nie wkręcam się w sprawdzanie zużycia paliwa. Oczywiście warto czasem, ale ja skupiam się na czasie spędzonym za kółkiem, roboczogodzinach, jak motopompy lub koparki na przykład, niż miałbym coś tam zapisywać i obliczać. Jedno tankowanie - jedna solidna wyprawa. Spalanie: 600 kilometrów na wyprawę.
A że ciągnie się ta jesień i temperatura sprzyja, nadal można campingować. Co więcej, nie muszę już spać w namiociku, gdy w busie za mało dla mnie miejsca. Nie muszę, bo zrobiłem sobie platformę do spania ze sklejki i czterech nóżek na zawiasach (dzięki czemu łatwo ją złożyć i wsunąć pod tylną kanapę), którą umieszczam nad przednim fotelem pasażera i jest git.
Dopóki noce nie są przeraźliwie zimne, można jeździć i spać w aucie. Całą rodziną. To jest właśnie przewaga posiadania busa. Są też trzy krzesła, rozkładany fotel, stół, garkuchnia, baniak na wodę. Jest wiata na wypadek deszczu. Turysty pełną gębą.
KRÓTKA PIŁKA
Piątek pod wieczór Lila pyta:
- Jedziemy gdzieś jutro z noclegiem?
- Spoko - odpowiadam.
- Na południowy zachód? - precyzuje.
- Spoko.
Zachodnie wybrzeże jest inne, choćby dlatego, że piasek jest koloru ciemnografitowego, przez co plaże mogą się komuś wydać mniej atrakcyjne. Bo jak przyjdzie plażować taka dziunia z niunią, to kocyk różowy zabrudzi, tym piaskiem, brudnym przecież. Fuj! Albo do pośladków się przyklei, a jak wiadomo, plażowy, słony, to się klei, na dodatek od brudu, bo wiadomo od dziecka, że brud się klei, więc jak się przyklei, to będzie wyglądało, jakby dziunia z niunią nad błotkiem przykucnęły na zbyt niskim pułapie.
Mmmm... Dzieciństwo...
Są za to jedne z najlepszych fal do surfingu, który swoimi kontrkulturowymi korzeniami o aromacie hippie i maori, tworzy wraz z kolorem piasku ciekawy, trudny do zdefiniowania nastrój prowincjonalnego, swojskiego undergroundu.
RUTYNA WYJADACZY
I znowu ta sama historia: pakowanie. Ja już mam każdy centymetr kwadratowy bagażnika czemuś przypisany, więc niech nikt mi się tam nie pcha ani nic nie upycha, bo i tak muszę po swojemu. Niesamowite, w czym można się wyspecjalizować.
JEDZIEMY
Po kawce i muffinie jedziemy dalej, bo ciemno już o szóstej się robi i nocleg w krzakach trzeba znaleźć.
Niestety wycwanili się na tym zachodzie. Już się wydaje, że miejscówka fajna, ukryta, gdy nagle coś okazuje się nie tak: a to za blisko domów, a to tabliczka: teren prywatny, keep off.
Gdzieniegdzie widać osuwiska ziemi, wiszące smętnie resztki ogrodzeń, które jeszcze niedawno pewnie stały bezpiecznie daleko od skarpy. Gdy biegam od plaży do plaży, nie zbliżam się do tych miejsc, choć zachęcają ciekawymi formacjami, w tym grotami - ziemia może się osunąć w każdej chwili.
NEW PLYMOUTH
Spacerując po centrum w poszukiwaniu miłej kawiarni, zwracam uwagę na liczne, ciekawe murale i graffiti. Jest sporo galerii, co mile zaskakuje, jak na tak zadupiaste miasto. Trudno powiedzieć, że hipsterskie, bo to określenie bardziej pasuje do Wellington. Na pewno aspiruje do miasta artystów, co w konglomeracie z portowym charakterem, zadupiastym położeniem i bliskością wulkanu, daje niezły koktail.
GÓRA
Mount Taranaki (lub Mount Egmont) o wysokości 2518 metrów to aktywny, choć spokojny wulkan; póki co. Monstrum, które góruje nad miastem swoim wspaniałym, klasycznym stożkiem.
Niestety w niedzielę jest pochmurno i w ogóle go nie widać. Szkoda, cholernie szkoda, bo mam słabość do wulkanów i koniecznie chcę ujrzeć Jego cielsko.
Gdy dojeżdżamy do parkingu, widać o wiele, wiele więcej: ogromne stoki wulkanu. Po kilkunastu minutach cierpliwego wyczekiwania na właściwe ujęcie, pojawia się popołudniowe słońce, które przepięknie oświetla masyw. Jednak wierzchołek do do końca pozostanie owinięty białym szalem chmur i zazdrośnie nie ukaże swojego oblicza.
Notujemy w pamięci opcje powrotu: noclegu i trekkingu, w tym letniej wspinaczki na najwyższy szczyt (zajmuje to cały dzień). Może nawet poszusowania zimą na nartach?
Miasto jest znane z tego, że tego samego dnia można pojeździć na snowboardzie i posurfować na falach.
Wracamy do domu, przed nami ponad 250 kilometrów drogi do Hamilton. Jak dotąd New Plymouth podoba nam się najbardziej. Szkoda, że tak daleko...
Hejka, A jak Wy ten koperek z Polski wwiezliscie do NZ? Pytam, bo my na dniach emigrujemy tamze rowniez i chetnie bym jakis zapas nasion i przypraw przywiozla, ale MPI skutecznie odstrasza.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z Wrocka,
Kasia