Tam już można sprawdzić, co w świecie
piszczy, co kto lubi, pisze, mówi, jakie zdarzenia, preferencje, jak tam się
czują inni w tej samej grupie docelowej, czego słuchają, oglądają, a także tu i
tam, to i tamto, tego czy tę zalajkować. Lub nie. Oprzeć się pokusie reagowania na polskie absurdy, które stąd, z
drugiego końca świata, z
perspektywy nowozelandzkiej, wyglądają ultra absurdalnie.
Trzeba też sięgnąć po edytor tekstu w opcji off-line, bo
już pamięć rozmywa szczegóły zdarzeń, już motywacja spada do pisania, bo
przecież jakże łatwiej pisać, gdy w zasięgu wikipedia, mapa, słownik, fejsik. Przecież
nic samo się nie sprawdzi.
Druty też się same nie sprawdzą, niech już więc przyjdzie
magik od internetowych kabli, niech z powrotem podłączy do Bazy.
JESIEŃ
JESIEŃ
Ale to jeszcze nie ta jesień nasycona, kolorami tchnięta dogłębnie, do żywa, wybłyskiem kolorów ostatniego tchnienia lata do wydobycia zmuszona; jeszcze ciepło, jeszcze nie mokro, jeszcze na boso, jeszcze zioła się wysieje, kolendrę, pietruszkę żwawą, której chłody nie straszne; jeszcze nosi, jeszcze campingowo, wyskoczyć by się chciało pod namiot. A i się wyskoczy...
A TAK POZA TYM CODZIENNOŚĆ
A tak poza tym, co tam u nas słychać... Mamy tu swoje codzienne
problemy.
A w szkole nam wpajano: że Polska wielokulturowa była i jest, że wieloreligijna, że gościnna, że jacy my, kurwa, zajebiści, otwarci. W klasyfikacji zajebistości najlepsi. Właśnie wyłazi „otwartość”, szczególnie w obliczu przyjazdu emigrantów. Tracę resztki złudzeń co do przyszłości krainy nad Wisłą. Umacniam w przekonaniu o słuszności decyzji o wyjeździe. Sorry Polsko, wybacz mi.
Ale jak tu go uczyć, tego Ignacego, kiedy w konfrontacji z angielskim, polski to język kompletnie przegięty?
I mówię to ja, polonista z awansu społecznego. Po kiego czorta zmuszać go do wymówienia słowa „pomarańcza”, gdy pod ręką jest orange? albo „ciężarówka”? „księżyc”? "ciasteczko"?
I mówię to ja, polonista z awansu społecznego. Po kiego czorta zmuszać go do wymówienia słowa „pomarańcza”, gdy pod ręką jest orange? albo „ciężarówka”? „księżyc”? "ciasteczko"?
TROCHĘ SKATOLOGII
I rozrzucę po kątach ogrodu? Jak skórki cytryny, którymi upstrzony jest cały trawnik dookoła domu, bo wyczytałem, że koty nie lubią cytrusów? Całe życie człowiek walczy z psimi gównami, a tu proszę, jaka nisza na rynku.
ANTYCHRONOLOGICZNIE
Jak tu teraz, w kontekście
powyższego, napisać o ostatnich trzech wyjazdach?
No więc zwyczajnie, od końca.
No więc zwyczajnie, od końca.
Święta spędzamy we wschodnich krainach, campingując oraz eksplorując portowe miasto Tauranga, które – nie ukrywam – interesuje mnie jako miejsce osiedlenia.
W niedzielę gościmy u niemieckich
znajomych. Poznaliśmy się na noworocznym festiwalu. Jakoś miałem ochotę ich odwiedzić, dobrze im z oczu patrzyło.
Miała być parapetówa (house-warming
pisali), więc kupujemy prezent - krzew limonki w szczęśliwie dla nas czynnej, tutejszej castoramie. Niestety
sklepy z winkiem pozamykane (jest świąteczna niedziela), a alkoholu nie uświadczysz tu na stacjach benzynowych, czy sklepach 24h, które nie istnieją.
Spodziewamy się wielu gości,
czegoś w stylu garden party, barbecue, sałatek, przekąsek przy tutejszym pale ale, luźnych
gadek. Nic z tego: oprócz nas są Francuzi (od wielu lat w NZ) oraz starsze
małżeństwo Kiwusów. Nie jest to również parapetówa: mieszkają tam od roku. O co więc chodzi? Chyba o nieznajomość
angielskich idiomów.
Drzewko limonkowe wraca z nami do
Hamilton.
ORDNUNG MUSS SEIN
ORDNUNG MUSS SEIN
Na przekąski niemieckie wędliny
wysokiej jakości, w tym kaszanka. Domyślam się, że smaczne. Main course to zaskoczenie i ukłon w stronę gospodarzy:
tłuczone ziemniaki, sos musztardowy (dla nas) i mielone (nie dla nas). Prymitywnie
proste, a smakuje wyśmienicie. Podoba mi się pomysł podania tradycyjnej potrawy. Gdybym jadł mięso, być
może jako entres podałbym kanapki ze
smalcem i kiszonymi ogórkami. A na danie główne ziemniaki z sosem gulaszowym, zasmażaną kapustą kiszoną
i surówką z marchewki. Albo bigos. Łazanki. Kopytka. Albo golonkę z musztardą. Albo bitki wołowe w smażonej
cebuli. Albo smażony móżdżek świński. Albo ozorki. Albo flaczki. Albo
serca/nerki/płuca/jądra w sosie własnym. Albo szpik kości wieprzowej do wyssania. Ogon do obgryzienia. Gałki oczne.
Ale zostajemy na noc, zgodnie z planem. W sumie nie jest aż tak źle; nawet gospodyni się rozkręca o północy, gdy pora na spanie; rozpala świece, dyskretne
lampiony, wprowadza subtelny ambient do transowej muzyki. Tyle że nie mając
dzieci, prowadząc nocny tryb życia, nie rozumie, że dla
nas - rodziców - to czas na spanie. Poświęcam się ja, choć ze zmęczenia i
udawania, że nie jestem, tracę zdolność mówienia po angielsku.
Ci Niemcy.
ŚWIECĄCE ROBAKI

Poprzedni dzień, tj. przedświąteczną sobotę i niedzielne przedpołudnie, spędzamy na campingu w McLaren Falls Park, kilkanaście kilometrów od Taurangi. Urokliwe miejsce wzdłuż spiętrzonej rzeki, groźny wodospad, cztery pola namiotowe do wyboru, liczne miejsca piknikowe z elektrycznymi grillami, ukryte polanki, spacerowe ścieżki, bogactwo flory (szczególnie drzew), sprawiają, że trudno się nudzić. Największą jednak atrakcją są glowworms.
Ta endemiczna, podobna do komara mucha, zwana z angielska fungus gnat, a właściwie jej larwa (choć również imago), posiada zdolność bioluminescencji powstającej w odwłoku owada, ściślej w quasi-nerce. Oprócz tego posiada gruczoł, który produkuje jedwabną nić-pułapkę o długości od 1-3 centymetrów (w wilgotnych wąwozach górskich potoków) do pół metra w jaskiniach. Na nici znajduje się lepka substancja, do której przyklejają się ofiary zwabione światłem larwy - jej posiłek. Sama larwa wisi sobie nieopodal w hamaku i czeka. Jak pająk.

W nocy efekt jest piorunujący - przypomina to trójwymiarowy obraz rozgwieżdżonego nieba. Sądzę, że pod wpływem substancji psychoaktywnych byłaby tam niezła jazda.
My jednak, będąc jedynie pod wpływem substancji zwanej alkoholem w ilości minimalnej, i tak jesteśmy pod wrażeniem. Szczególnie Ignacy (choć winka nie pił).
Ci Niemcy.
ŚWIECĄCE ROBAKI
![]() | |
| Źródło: internet |
W nocy efekt jest piorunujący - przypomina to trójwymiarowy obraz rozgwieżdżonego nieba. Sądzę, że pod wpływem substancji psychoaktywnych byłaby tam niezła jazda.
My jednak, będąc jedynie pod wpływem substancji zwanej alkoholem w ilości minimalnej, i tak jesteśmy pod wrażeniem. Szczególnie Ignacy (choć winka nie pił).
TYMCZASEM W NASZYM DOMU
W tym czasie w naszym domu w
Hamilton przebywa Vathsan i Ola wraz dwójką dzieci (dwa i cztery
lata), którzy zjechali z Auckland w piątek
celem rowerowej eksploracji okolicy. Ponieważ wyjechaliśmy dopiero w sobotę,
piątkowe popołudnie i wieczór to czas ostatecznej próby odporności naszej
chałupy na czwórkę dzieci i zbyt wyluzowanych rodziców. Wesoło, swobodnie, bez
nadęcia. Antyniemiecko. Przedmioty walają się po podłodze, kuchnia nieustannie coś produkuje. Tak, jak należy.
PACYFICZNE PODRÓŻE
PACYFICZNE PODRÓŻE
Jeszcze tylko przebić się przez wiecznie zakorkowane miasto, na autobanę nr 1, by po półtorej godzinie błyskawicznie rozpakować graty. I jak zawsze, ten sam rytuał: dzieci do łóżka, a my - podsumowanie długiego weekendu przy pinot gris z rejonu Nelson.
| Eh, ten Iggy... |

Hej Hubert, fajny blog, super sie czyta :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMarzena, bardzo się cieszę! Po takim komentarzu nic, tylko siadać i pisać :)
UsuńHubert, pisz koniecznie. Pięknie przybliżasz tę zupełnie nieznaną część kontynentu. Z przyjemnością obserwuję Wasze zakotwiczenie w nowej rzeczywistości. Fajna z Was rodzinka. Asia Męczyńska
OdpowiedzUsuńPiszę, piszę. Właśnie kończę kolejny post. By the way: pomyśl o odwiedzinach!
OdpowiedzUsuń