W zasadzie chłodne są tylko noce. Temperatura spada poniżej zera, sądząc po zaszronionej trawie przed domem. Mimo wszystko chyba tak nie marznę, jak trzy tygodnie temu zaraz po przyjeździe, kiedy to wejście pod prysznic oznaczało serię poważnych wyrzeczeń, a nawet autoanalizę psychologiczną z obszaru kognitywistyki symbolicznej.
Może się po prostu przyzwyczaiłem? Owszem, w naszej sypialni z kominkiem jest ciepło, zgadza się, chłopcy mają grzejnik olejowy, ale w pozostałych pomieszczeniach wieczorem i w nocy temperatura spada poniżej 10 stopni. A tu w nocy trzeba wstać do toaletki lub sprawdzić, czy chłopcy przykryci. Inna sprawa, że w ciągu dnia świeci słońce, które nagrzewa dach, a system HRV rozprowadza po domu zgromadzone tam ciepłe powietrze. Nie zmienia to faktu, że rano para z ust bucha i trzeba otworzyć drzwi, żeby cieplejsze, już nagrzane porannym słońcem powietrze, jak najszybciej spenetrowało pomieszczenia.
Taka jest różnica między zimnem w Polsce i NZ. Jeśli nadejdzie wyż atmosferyczny, świeci intensywne słońce, a temperatura w ciągu dnia oscyluje wokół 15 stopni. Za to po zachodzie szybko się ochładza, nagrzane powietrze ulatuje w kosmos i robi się zimno. Trzeba wówczas się dogrzewać. Niestety nie znają tu centralnego ogrzewania, więc nawet jeśli w nocy na zewnątrz jest 10, to w domu... również jest 10.
Albo coś takiego: W Europie słońce wschodzi na wschodzie, po czym wędruje na południe i zachodzi na zachodzie.
A tutaj?
Ze wschodu słońce wędruje na... północ. Chcesz mieć jasny, słoneczny pokój od południowej strony? Powinien być od północy. Chcesz strzelić popołudniową drzemkę? Musi być popółnocna. Liczysz na ciepłe powietrze z południa w tym tygodniu? Zapomnij - południowe wiatry oznaczają ziąb. Ludy północy to nie sztywni Skandynawowie, tylko rozgrzani słońcem "północnianie". Nie mamy nawet odpowiedniego słowa na określenie ludów z ciepłej północy, co zrozumiałe.
Mamy co prawda "ludy północy", ale jak to chłodno brzmi! Brrrrr... Kto tam mieszka??! Drętwi Norwegowie - potomkowie okrutnych morderców...
Mamy za to południowców: przystojnych, smagłych Włochów podrywających w rytmie italo disco, tańczących Zorbę Greków dojących swoje leniwe kozy, wyluzowanych Chorwatów, oliwkowych Hiszpanów, skąpanych w winie Portugalczyków, a więc tych, którym podświadomie zazdrościmy, bo sami jesteśmy "północnianami" północnej półkuli.
Albo, jak podpowiedział mi znajomy, marka The North Face lub słowacka North Finder. O co im chodzi? Z polarem w tropiki?? Groteska...
Tutaj wszystko na głowie stoi; siłą rzeczy i grawitacji.
WEEKEND CZWARTY
Piątek - mamy gości
Wieczorem odwiedza nas Nick wraz ze swoją dziewczyną Cristine.
On jest Lili kolegą z pracy; lubią jeździć razem w teren, bo zanim rozpoczną pomiary, zawsze rzucają frisbee na rozgrzewkę.
Prywatnie słucha metalu, zna polskiego Behemotha i Vadera. Jednak nie jest to typ "pióraka", wygląda jak typowy luzak z NZ: spodnie rurki, klapki, flanela, tygodniowy zarost i czarna czapeczka.
Nick okazuje się być niezwykle sympatycznym ponadtrzydziestolatkiem: to typ zrelaksowany, zdystansowany i tolerancyjny. Z każdym kolejnym wypitym cydrem nić porozumienia między nami wydaje się być coraz silniejsza. Szczerze go polubiłem.
Ona jest nosicielką większości genów, jakie dotarły na tę wyspę: Maoryska-Filipinka-Mongołka po matce, Irlandka po ojcu. To jak się wydaje wyjaśnia niespotykaną urodę, jaką obdarzyła ją Natura. Jest młodsza od Nicka, z aspiracjami na nauczycielkę fitness i doradczynię odżywiania. Jak twierdzi, była kiedyś krnąbrną nastolatką z poważną nadwagą i słabością do piwa. Ale to już przeszłość. Tak twierdzi, a my jej wierzymy.
Jest bardzo sympatycznie: swobodna rozmowa płynie swoimi torami, czas również.
Za kulinarną część artystyczną odpowiada Lila: serwuje marynowane tofu z orzechami nerkowca w chińskiej kapuście bok choy, smażone we własnym sosie słodko-pikantnym, podane z kiełkami fasolki mung i dzikim ryżem on-site. Na deser daktyle w mleku kokosowym na gorąco, przyprawione kardamonem i cynamonem. Proste jedzenie prostych ludzi.
Goście i gospodarze są zachwyceni, wszystko znika z talerzy. Spontaniczny deser uwieńcza część kulinarną, wzbudzając niemal ekstatyczny zachwyt uczestników.
Ja odpowiadam za muzyczną część artystyczną: wertuję w pamięci co ciekawsze tematy muzyczne i, jak zwykle w takich sytuacjach, pamięć zawodzi. Prawie się poddaję. W ostatniej chwili pojawia się niezawodne rozwiązanie. Odpalam You Tube'a i na reakcję nie muszę długo czekać.
Ona wpatruje się z zachwytem w ekran, zapominając na jakiś czas o świecie. Co kilka minut wraca do rzeczywistości i pozwala sobie na komentarz, bo zdaje się, że nie wypada inaczej. Obserwuję ją ukradkiem i widzę, jak zgrabne ciało subtelnie porusza się w rytm muzyki, z podrygującą nogą na czele. Czuję, niemalże słyszę, jak pulsuje ciemna krew jej dzikich przodków - pogromców azjatyckich przestrzeni, pradawnych pionierów tropikalnej dżungli, czy nieustraszonych potomków Wikingów. Niemalże widzę ekstatyczny taniec plemienny wokół ogromnego ognia w rytmie prastarych, obrzędowych pieśni i bębnów.
On prosi o podanie linka, co czynię niniejszym:
https://www.youtube.com/watch?v=pT4IufMeyY
Kończy się wieczór. Żegnamy gości i obiecujemy sobie powtórkę z rozrywki. Z zastrzeżeniem jednak, że bez pośpiechu i zobowiązań. Sytuacja jest rozwojowa, jak mawia Wiciu.
Sobota - Hamilton Gardens
Nadszedł czas poznać największą atrakcję naszego miasteczka - Ogrody.
To największa atrakcja Hamilton, duma miasta znana nie tylko na półkuli południowej. To zdobywca prestiżowego tytułu najlepszego ogrodu na świecie w 2014 roku.
Rocznie odwiedza go ponad milion turystów, co nie dziwi, zważywszy nie tylko na jego atrakcyjność, ale także i na fakt, że wstęp jest wolny.
Dawne wysypisko śmieci zajmuje powierzchnię ok 55 ha. Położony tuż przy Rzece doskonale wkomponowuje się w Jej krajobraz, a fragment stromego brzegu wraz z typową roślinnością jest jedną z jego atrakcji.
Ogród jest niezwykle różnorodny. Prezentowana w nim wielość stylów jest powodem dumy chyba każdego potomka emigrantów z Europy i Azji, oswojonego z faktem, że lokalne wytwory kultury nigdy nie będą konkurencją dla Starego Świata. Cóż więc zatem, jeśli nie przyroda...
Mimo wszystko pierwszy, pobieżny rzut oka na ogród w stylu renesansu włoskiego, czy angielskich Tudorów niebezpiecznie kojarzy się z amerykańskimi, żałosnymi namiastkami Wenecji w Los Angeles, czy egipskimi piramidami w Las Vegas. Szybko jednak koryguję margines akceptacji Nowego Świata i jużci doceniam wysiłek i intencje twórców.
Cały ogród składa się z pięciu głównych kolekcji: Paradise, Productive, Fantasy, Cultivar oraz Landscape. Te z kolei skupiają od czterech do sześciu ogrodów o tematyce odpowiadającej danej kolekcji. Centralnym punktem każdej z nich jest dziedziniec, od którego odchodzą wejścia do poszczególnych ogrodów.
Productive Collection, według mnie najciekawsza, składa się z następujących ogrodów:
Herb Garden, Kitchen Garden, Te Parapra Maori Garden (prezentująca kulturę Maoryską podoba mi się najbardziej) oraz Sustainable Backyard Garden.
Landscape Garden Collection: Bussaco Woodland, Echo Bank Bush, Hamilton East Cemetery, Valley Walk.
Ja ukojenia raczej nie zaznałem: darmowy wstęp oraz piękna, słoneczna sobota ściągnęły tłumy wielbicieli selfie-fotek oraz wrzaskliwych, rozpieszczonych bachorów z nadwagą lub bez. Jeszcze w tym tygodniu spróbuję pojechać tam z chłopcami na wycieczkę rowerową. Mam również na uwadze fakt, że jest zima, więc czeka nas kolejna wizyta gdzieś na przełomie października i listopada. W tygodniu oczywiście.
Niedziela - zakładamy buty górskie
Nadszedł czas na symboliczną przemianę terra nova w terra cognita. Uważam, że nie ma lepszej na to metody, niż wejście w bezpośredni kontakt z glebą, błotem, zbutwiałymi liśćmi, ubabranie się, upaćkanie, podrapanie; niż upuszczenie kilku kropel potu, a może i krwi, a może i moczu, czemu nie, na tęże glebę, żeby wchłonęła odrobinę tych soków ludzkich, tego smrodku, posmakowała, zasmakowała i ostatecznie zaakceptowała.
Masyw górski nazywa się Pirognia i jest, jakże by inaczej, wygasłym wulkanem. Pokrywa go największy obszar pierwotnego lasu w regionie Waikato (którego stolicą jest Hamilton). Odległy od Hamilton o ok. 25 km zajmuje powierzchnię 13,5 tys hektarów, tyle co średniej wielkości park narodowy w Polsce. Najwyższy szczyt ma 959 m npm, więc to nie przelewki.
Wynajduję dogodne miejsce dojazdowe: jest nim parking, na mapie wyglądający na dość spory. Zakładam, że znajdę tam visitor centre, o ile nie sklep z pamiątkami, z których dochód idzie na utrzymanie parku. Na miejscu okazuje się, że daleko mi jeszcze do zrozumienia faktu, że w NZ to odległa kraina. Owszem, jest wygodny parking oraz wiata z tablicami informacyjnymi, jest czysta toaleta, ale sklep... Oprócz nas kilka samochodów świadczy, że są jednak jacyś ludzie na szlaku. Zresztą spotykamy kilku po drodze.
Szlak nie jest trudny, ale łagodnie wspina się pod górę. Pamiętamy jednak, że wyruszyliśmy dopiero o pierwszej po południu, a ciemno robi już o szóstej. Poza tym trzeba wtargać na plecach Ignacego.
Są też inne gatunki drzew, których nie znam. W NZ ponad 70% flory to gatunki endemiczne i trochę potrwa, zanim się rozeznam.
Niezwykłe są też epifity, czyli większe i mniejsze porośla rosnące na pniach i konarach drzew. Wszystko tworzy niezwykły, bajeczny klimat.
Wreszcie na czworakach wdrapuję się na wierzchołek i
Dołączają pozostali: Lila z dzielnym jak zawsze Adasiem oraz Mateusz. Rozkładamy się na ławeczce, dobieramy się w pierwszej kolejności do gruszek i jabłek, potem jest sałatka i ciepła herbata. Od drugiej strony pojawia się turysta: Andriej, sympatyczny Rosjanin, który po krótkiej rozmowie idzie dalej.
Podziwiamy wspaniałą
Stary dzięki że piszesz i na dodatek tak piszesz. Fajnie że wrzucasz filmiki, bo przynajmniej można Was zobaczyć :-)
OdpowiedzUsuń