Jednak jakoś nie mam ochoty na podsumowania, na które pewnie co poniektórzy po cichu liczą; proszę, nie tym razem. Płynnie wolę przejść w kolejny rok na innej planecie. Niech tym razem codzienność i powszedniość wezmą górę. Niech refleksja drobna, ulotna przemknie niepozornie i szybko, pojawi się i zniknie.
Za to sobotnią noc spędzę w Auckland w dansklubie jakim i przetańczę nockę z okazji tej niebywałej okazji. Wytańczę wspomnienie o utraconych przyjaciołach. Może z tej okazji łzę oną wycisnę... Może dwie...
GĘSTO
Nie żeby mi się nie chciało, lenistwo ogarnęło, znużenie pisaniem, czy coś.
Nie.
Chodzi o coś innego, ale o tym potem.
O tym, jak trudno zabrać się do pisania, świadczą:
1) czas, jaki upłynął od ostatniej publikacji, miesiąc niemal,
2) kurz na klawiaturze i biurku - na TEJ klawiaturze i na TYM biurku (inne znajdują się w małym pokoju).
Ad 2):
O kurz u nas niełatwo, więc nawet wziąwszy poprawkę na fakt palenia w kominku, który jest za ścianą, jego ilość i tak budzi pisarski niepokój. Nie jest to kurz wrocławski, swojczycki, roztocza nie tamtejsze lokalne, bo tam to był dopiero kurz!
Swojec powraca we wspomnieniach głównie pod wpływem jakiegoś wydarzenia, jak na przykład remont ulicy Miłoszyckiej, czy Euro Cup we Francji.
Taki event zawsze elektryzował sąsiada Artura, który w ogrodzie, w swojej tancbudzie, posiadał owóż telewizor. Myśmy nie mieli i nie mamy, ale Artur miał. W ogrodzie. Taki man cave w wydaniu swojczyckim, w wydaniu przedmiejskim, podogródkowym, z tyłu sklepu spożywczego Społem Wrocław Północ.
Prawie tyle.
Szkoda, że tego nie czytasz, ale dzięki Arturze za wszystko, tęsknię za Tobą.
Ad 1):
Od ostatnich wynurzeń, bardzo osobistych zresztą, terapeutycznych, minęło trochę czasu, ALE jestem po części usprawiedliwiony:
Dzięki nieustającemu wsparciu i przychylności mojej żony Lili, która ani przez sekundę nie miała wątpliwości, dopiąłem swego i nabyłem sprzęt do tworzenia muzyki (tu od razu rozwieję wszelkie nadzieje: muzyki techno).
A że sprzęt nieźle współpracuje z wokalem, gitarą akustyczną i flecikiem moim, jest nadzieja, że coś się z tego wykluje.
Obie rzeczy są o mnie zazdrosne, kuszą, nęcą, rywalizują. Myślę, że wybrnę z tego, gdy zaproponuję im pożycie w trójkącie, który zawsze wydawał mi się atrakcyjny. Nie wiem jeszcze, co na to Lila.
Nawet teraz, w drodze do zakurzonego biurka, zerkam przez uchylone drzwi, czy może jednak rozgryźć syntezator, który posyła mi uśmiech, ale nie.
Tu przecież chodzi o reputację bloggera oraz szacunek dla Czytelnika!
Oto leży przede mną najnowsze dziecko serii Rolanda, zapoczątkowaną w 1982 roku kultowym sekwenserem TB-303. Mam tu wirtualny syntezator analogowy, syntezator basów, modulator głosu, sekwenser oraz mikser.
Ten ostatni - rewelacja. To tak naprawdę master unit, mózg organizmu. Już jest uważany za niezależny instrument. I jaki intuicyjny w obsłudze... Bajka, miód na uszy i balsam na dł0nie.
Do szczęścia brakuje małego samplerka, ale kiedyś wypełni go jakiś DAW z laptopa.
A teraz najlepsze: Wszystko jest dedykowane pod live performance. Pod scenę (lub klepisko, jak w Hakea). Wszystkie ustawienia (np. pokręteł, efektów, zestawów perkusji) pozostają w swojej zmienionej pozycji także po zmianie utworu (patternu). Jak w pierwszych analogach. Niewiele miejsca na presety, trzeba pracować rękami.
I O TO MNIE SIĘ ROZBIEGAŁO.
Tak, ręce chodzą. A im więcej, tym lepszy efekt. Bierność nie pasuje do całości.
Całość nagłośniona jest monitorami studyjnymi, które chyba są zbyt mocne, bo jak grają głośniej, to po rękach kewlarowym chłodem od nich wieje.
SPŁATA
Do Częstochowy na tych kolanach kurwa dojdę. Po dnie oceanu przepełznę, góry wysokie przetnę, knieje głuche, miasta tłumne, wszystko na kolanach, jak człekokształtna małpa, byleby tylko odkupić grzechy i pozbyć się wiecznego poczucia winy za to, że mam tak zajebiście fajne życie.
Jeszcze tylko pozbyć się lęku przed śmiercią i mógłbym odejść w każdej chwili.
Mam ochraniacze na kolana w robocie, to dam radę.
GĘSTO
W stylu: fajna rzecz nie wypala, mniej fajna się pojawia. Wpływająca na tryb życia w najbliższych latach. Męcząca, ale kusząca. Nie współgrająca za bardzo z muzyką.
Weź tu wybierz...
No i zima przyszła, trochę się marznie. Nie za wiele, ale jednak. Tłumaczę to sobie i innym tak:
Przyjechałem tu rok temu, więc zima ma się kojarzyć ze zjednoczeniem rodziny. Jednak głównie kojarzy się z tym, że jest zimno. No bo do cholery zimą jest i musi być zimno.
Dlatego właśnie u nas gęsto; mówiło się kiedyś: "Atfosmera się zagęszcza, sytuacja staje się napięta jak baranie jaja." Dlaczego baranie jaja - niech mi ktoś powie.
No i vanlove nam się znowu popsuł. Jakiś wyciek paliwa, z pompy niestety.
A PROPOS MECZÓW
Adaś chodzi do szkółki wspinaczkowej. Lubi też mecze rugby. W ostatnią sobotę oglądaliśmy (na pożyczonym tablecie z kartą TV) mecz All Blacks vs Wales. Nasi wygrali, choć Walijczycy bardzo twardo walczyli. Ale nasi to mistrzowie świata.
| Oglądamy mecz |
W każdym razie, gdy jakaś pani zaśpiewała z tłumem hymn "God Defend New Zealand" (nie wiem, co ma do tego bóg), wzruszyłem się. A gdy po hymnie oglądałem haka, niemal rozpłakałem. No i All Blacks... Wszyscy na czarno, jak ja... Ojej...
Tak oto stałem się patriotą. Lokalnym patriotą.
Once you go black, you'll never go back.