...dni mkną mniej więcej tak, jak polskiej, szkolnej młodzieży druga połowa sierpnia. Nie oznacza to, że koniec lata tuż tuż, o nie! Nie po to tłukliśmy się na drugi koniec świata, żeby lato było krótkie. Gdybyśmy chcieli inaczej, wybralibyśmy, powiedzmy, Islandię. Lato ma być, jest i będzie długie. Trudno jednak zaprzeczyć, że proces wypełniania danego nam czasu (bo przecież wiadomo, że czas nie płynie) jakby przyspieszył, rozpędu nabrał.
Jest ciepło: temperatura oscyluje między 26 i 29 stopni, a jeśli pada deszcz, to wszędzie dookoła Hamilton, ale nie nad nim samym. Na radarze pogodowym doskonale widać, jak chmury kręcą się wokół Waikato District. Taki właśnie mają wpływ okoliczne góry, które niczym pierścień okalają miasto.
Oczekuję gwałtownych spadków temperatury, jak w Polsce: minus 15, a parę dni później plus 10. Albo latem: tydzień upał, tydzień, leje, tydzień zimno. Tutaj na takie zmiany nie ma co liczyć, co w sumie bardzo mi odpowiada. Ceną za to jest wrażenie szybszego "upływania" czasu, bo brak jest wyraźnych cezur pogodowych. I życiowych, co zapewne się zmieni, co z pewnością wzmaga czujność.
SIOSTRA
Gosia przyjechała do nas tydzień temu i zostanie jeszcze przez dwa. Zazdroszczę jej, bo wiem (w styczniu 2008 roku naszym celem podróży poślubnej była Teneryfa), jak to jest uciec od brudnawej zimy, i to do takiego miejsca, jak NZ. Już lepiej nie mogła sobie wymyślić. Poza tym to ona pierwsza wpisze się do Księgi Gości z Polski.Kto następny? Możesz to być również i Ty, drogi Czytelniku, bez względu na to, czy się znamy.
Każdy jest mile widziany.
Dodam jeszcze, że dwa dni po przylocie Lila obchodzi swoje czterdzieste urodziny, więc z tej okazji jest impreza na farmie; takiej hipisowskiej w zamierzeniu, na wczesnym zamierzenia etapie. O tym jednak tym za chwilę.
Dzień po urodzinowym weekendzie obie siostry zostaną zabrane na fishing na oceanie. Jako wegetarianin muszę przyznać, że świeży snapper smakuje tak dobrze, że z pożałowaniem wspominam odmrożone resztki ryby biedronkowej w panierce grubszej, niż sama ryba, w wydaniu kochanej teściowej.
Jest wesoło, bo rodzina to rodzina. Dziewczyny właśnie się zawinęły i pojechały na cztery dni (mamy tu długi weekend) do Auckland, na tak zwany babski wyjazd. Tam już czekają kolejne przyjaciółki, które wiedzą, jak należy miło spędzać czas w NZ.
URODZINY
Jest więc Ola z Whatsanem i dwójką dzieciaków, których poznaliśmy gdzieś na północy, jest Carey - kolega z pracy, Agnieszka z Mikem, również z dziećmi, jest Magda z Mateuszem, których szczęśliwie złapaliśmy w sklepie gdzieś na wschodzie, a którzy, jak się szczęśliwie okazało, również mieszkają w Hamilton. Nikt nie zawiódł.
Jak dotąd Polacy, których poznajemy, są naprawdę wspaniali. Są zaprzeczeniem stereotypu Polaka - ciasnego mentalnie, często bezkrytycznego fanatyka płytkich pseudoidei, bez własnego, sensownego zdania i tchórzliwie uciekającego w gotowe odpowiedzi.
Wiem, że trochę piaskiem po oczach.

a) obecnością dzieci,
b) nieobecnością dzieci w czasie, gdy spały, tj. w nocy. Wtedy właśnie, w świetle pełni księżyca, kolorowych, dyskretnych świateł, wizualizacji z projektora oraz w bańce mocnych beatów sound systemu, a także bodźców o właściwościach niezasadowych, dzieją się uch, ciekawe rzeczy.
https://www.facebook.com/robert.meister.7543/videos/o.1635031136757264/895524290563473/?type=2&theater
BYS 994
Busik nam się zepsuł dość poważnie: skrzynia biegów padła. Automat na domiar złego, co oznacza wydatki. Duże wydatki...
No, ale cóż zrobić. Cieszyć się tylko, że padł na parkingu już po powrocie z podróży po północnej wyspie. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby stało się to zaledwie dzień wcześniej...
Nie dziwię się, że padł, bo auto naprawdę dostało w kość. Dwa i pół tysiąca więcej na liczniku, z czego dwieście po szutrach, ślizganie się po błocie na pełnym gazie, wreszcie wyciąganie z rowu... Niby nie aż tak wiele, są lepsi zawodnicy od nas, ale zawsze to jakieś pocieszenie. Nie, że kiepski egzemplarz kupiliśmy, nie. Auto miało prawo paść.
WYPRAWA
Nie powiadamiamy nikogo o naszym przyjeździe, chcąc zrobić niespodziankę. Na miejscu okazuje się, że... nikogo nie ma (wrócili późno w nocy). Nie mamy nic przeciwko: Hakea do własnej dyspozycji... Cóż lepszego mogło nam się trafić?
W ramach potrzymania marnych resztek tradycji, Lila przygotowuje sałatkę z czerwonych buraków. Mamy kolację przy świecach z rozległym widokiem na dolinę przy świetle księżyca w pełni...
Święta upływają nam w rodzinnej atmosferze, bo jesteśmy traktowani jak członkowie Hakea Family. Następnego dnia są nawet prezenty pod drzewkiem cytrynowym.
Czas upływa na słodkim lenistwie: czytaniu, hamakowaniu, frisbee, rozmowach. Choć były
i prace stolarskie.
KELLY
Zostajemy tam trzy dni. Jesteśmy gośćmi, więc nie płacimy. Okolica nie jest specjalnie atrakcyjna, jednak poznajemy świetnych ludzi. Podziwiamy również Indusów, którzy w liczbie czterech rodzin anektują kuchnię i masakrują zmysły kulinarne oszałamiającymi zapachami indyjskich smakowitości.
I tylko lenistwo tłumaczy fakt, że nie zrobiliśmy u Kelly ani jednego zdjęcia.
ZATOKA MATAI
Kolejnym celem jest urokliwa zatoka na Półwyspie Karikari. Prowadzi do niej przepiękna droga przecinająca ogromne lasy natywne, w tym słynny Waipoua Kauri Forest. Kauri to potężne drzewa, które niemal całkowicie zostały wytrzebione przez chciwych osadników, którzy kupowali od Maorysów ziemie za flaszkę whisky.
Jesteśmy daleko na północy. Stąd już naprawdę blisko do Przylądka Reinga lub po prostu Cape North, najbardziej na północ wysuniętego punktu w NZ. Nas jednak to nie rusza; zaliczanie miejsc kompletnie nas nie interesuje.
Zatłoczone, choć tanie i czyste pole namiotowe leży tuż nad malutką, oceaniczną zatoką, wzdłuż której ciągnie się piękna, kilometrowa plaża. Czas spędzamy głównie na plaży, korzystając z wszelkich dostępnych rozrywek, jaka ta może dostarczyć, dzięki czemu po raz pierwszy czujemy się jak na wakacjach.
Nasi znajomi zaanektowali solidny kawał przestrzeni, na środku której rozstawili wielki namiot - wiatę: w upalny dzień daje cień, a wieczorami służy za miejsce wieczornych biesiad. Jest o czym rozmawiać, bo ludzie są z wielu zakątków świata i każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. Ważne, że są inne dzieci, więc chłopcy mają towarzystwo.
SYLWESTER
Przy okazji okazało się, że owe robaki o kształcie grubych patyczaków rzeczywiście przyczepione były do dna łodzi.
Takie mają tu problemy.
Dwie godziny później jesteśmy u bramy wjazdowej na farmę, na terenie której zgoła tysiąc znanych już kolorowych ludzi będzie celebrować ten wyjątkowy na Półkuli Południowej wieczór. Wyjątkowy, bo to początek lata.
Pierwsza bramka - wielcy, groźni ochroniarze zniechęcają przypadkowych gości wstępnym wywiadem: "Bilety proszę". "Nie mamy przy sobie. Jeden jest w komputerze, drugi kupimy". "Ile osób?" itp.
Za chwilę następna bramka, tym razem wolontariusze. Te same pytanie i odpowiedź.
Wreszcie trzecia bramka, gdzie wreszcie można dokupić bilet. Lila zna tam kogoś, więc skutecznie negocjuje cenę. Adaś siedzi pod kocem i udaje rupiecia.
Po nerwowym kwadransie oczekiwania udaje się. Lila jest bohaterką. Wjeżdżamy na teren festiwalu, który rozłożył się w rozległej dolinie porośniętej gdzieniegdzie wielkimi drzewami - w tym upale cień jest na wagę złota. Jest środa 30 grudnia. Mamy zatem o jedną noc więcej na podziękowanie za Stary Rok i powitanie Nowego.
Są przyjaciele: Mateusz z Amy z Hakea, Lara z Harrym z Auckland, natychmiast poznajemy kolejnych ludzi. Zakładamy obozowisko: pompujemy materac, rozstawiamy wiatę oraz dodatkowy mały namiocik.
Są dwie sceny/dancefloory: na jednym bardziej lajtowo, prawie coctail party i tempo minimal house, czy jak mu tam, na drugim szybciej, bardziej psajtransowo. Jest też zawsze miły dla uszu drum'n'base.
Za dnia odbywają się różne warsztaty, yoga, malowanie, żonglerka. Są food tracki. Dużo przestrzeni. 20 minut spacerkiem dociera się do niewielkiego jeziorka śródleśnego. Kąpiel jest cudowna, jest mocna ekipa zwolenników waleta.
Druga, sylwestrowa noc to zwariowany czas. Zaraz jak tylko chłopaki posną, tj. o 23:30, powiększamy sobie przestrzeń i bardziej ją kolorujemy, dodając niezłe efekty wizualne.
W efekcie idziemy spać (powiedzmy) nad ranem.
Budzi nas deszcz, wiedzieliśmy, że będzie. Dobrze, że jest wiatka, heroicznie robię śniadanie. Czasem porywiście wieje, wówczas wiatka nadyma się jak balon, i gdyby nie solidne linki, już by pofrunęła.
(Ostatecznie złamie się, bo nasiąknięta ziemia nie utrzyma szpilek.)
W krótkiej przerwie między jednym i kolejnym deszczem idziemy na kawkę i coś zjeść - food tracki działają. Zaczyna padać, wracamy. Lilę boli głowa - coraz bardziej. Leje. Postanawiamy poczekać do jutra. Lila już tylko w pozycji leżącej - migrena... Dobrze że jest tablet dla chłopaków.
Lila ma fatalną noc.
Następnego dnia... Lila ciągle źle. "Ciągle pada", jak głosi pieśń. Zwijam więc ekspresowo obóz w rulon i już o dziewiątej wyruszamy.
Okazuje się, że przy wyjeździe jest kolejka aut, bo błoto utrudnia wyjazd z doliny. Wiele grzęźnie w błocie, inni na poboczu czekają na cud.
Nie, kurwa, muszę się wyrwać.
Moja kolej. Mam jeszcze ekstra pasażerkę, presja wzrasta.
Podchodzi człowiek: "Masz 4x4?" "Nie mam". "Oj, to słabo, stary".
Fuck!
Startuję.
Najpierw przygazówki, jednak nie doceniam błota. Dobrze, że droga szeroka.
Drugi raz biorę z prawej, unikając kolein. Błąd: szybko grzęznę. Wracam.
Trzecie podejście:
![]() |
| Wiem, powtarzam się |
Ja pierdzielę, nadzieja w sercu ROŚCIE, Bajs podskakuje na wybojach, ja ciągle na pełnym gazie.
Wreszcie: Udało się!!! Piszczę z radości: Yeeaaa, we've fckn' made it!!!
Rosnę duchem.
Na pewno otrzymuję oklaski i wiwaty, jak każdy, komu się udaje.
Wracamy do Hamilton, ale tylko na jedną noc: Lila dochodzi do siebie (magia domu i kominka), szybkie pranie, pozbywamy się zbędnych rzeczy i już następnego ranka, spakowani, wyruszamy do miasta Rotorua, gdzie czekają na nas długo nie widziani przyjaciele z Australii.
Tak oto rozpoczynamy drugą, równie niesamowitą część naszej podróży.
